Tytoń przyszedł w strunowej torebce w formie broken flake. Płatki lekko rozbite ale i takie w całości. Dziwne było to, że miały długość ok. 3 cm (do tej pory nie spotkałem się z takim krótkim cięciem). Nie wiem, czy organizator przyciął, by utrudnić identyfikację sekretnej próbki, czy takie były oryginalnie.
Wilgotność: zdecydowanie właściwa. Gotowy do rozdrobnienia, nabicia i zapalenia.
Zapach: nie mając żadnych danych odnośnie próbki (organizator – figlarz), starałem się namierzyć zawartość i skład. Może bym się dzięki temu jakoś nastawił – pozytywnie lub odwrotnie. Niestety, nos ma swoje ograniczenia i udało mi się jedynie wykluczyć zawartość Latakii i aromatów. Innych, tj. pq czy orientali – nie wykluczyłem. Wykluczyłem również tytoń ze stajni Gawitha Hoggartha – Va tego blendera (wydaje mi się) znam na tyle dobrze, że na taką tezę mogę sobie pozwolić. Zapach „sianowaty”, tj. taki, jak czysta, niewiele przyprawiona (lub wcale) Virginia posiada.
Skoro „czysta” Va, to do dzieła:
Dzień pierwszy:
Fajka: Zembrowski – bamboo
Po nabiciu i odpaleniu poczułem smak czystej Virginii. Nie był to jakiś odurzająco słodki, mocny czy konkretny smak. Podczas oceniania każdego palonego przeze mnie tytoniu dzielę fazy testowe na dwie: pierwszą połowę i drugą. O ile pierwszą przechodzi większość tytoni, to drugą, już lekko nasączoną dymem i kondensatem – niewiele.
Podczas palenia tytoń zachowywał się zupełnie zwyczajnie, tzn. ilość kondensatu była umiarkowana (zależna raczej od mojej techniki, niż od palonego materiału), smak – płaski virginiowy. Żadnych skojarzeń z ciastkami, lasami czy innymi rzeczami. Moc umiarkowana.
Druga połowa nabrała nieco mocy, co jest normalne, ale nadal było akceptowalnie. Mimo przesiąknięcia dymem, nie zmienił się smak. O tyle dobrze, że nie pogorszył. Ale szkoda, bo i nie polepszył. Wypaliłem do końca tą fajkę ze smakiem, choć bez euforii.
Dzień drugi:
Fajka: Radice Clear gold
Fajka króciutka (nosewarmer) ale pojemność podobna jak w poprzedniej. Opis nieco krótszy bo (i dobrze ale i szkoda) podobne wrażenia do dnia poprzedniego. Zaczęło się płasko, choć poprawnie. Skończyło się nadal poprawnie, nie gorzej ale i nie lepiej. Skrótem idąc – czysta Va.
Dzień trzeci:
Fajka: Savinelli Corallo
Trzecie palenie było zupełnie inne. Początek – znowu płasko i poprawnie. Nawet smacznie. Uśmiech na buzi mej zagościł – czyżbym dostał się do zakątków z pysznościami, ukrytych między płatkami tytoniu? Właściwa fajka? Rozdrobnienie? Nie wiem. Nie dane mi było nacieszyć się zbytnio owym, bo tak zachłannie rzuciłem się na palenie, że … przeciągnąłem, czego wynikiem było (książkowo) co następuje: zbyt mocne rozgrzanie się fajki; zbyt duża ilość bulgoczącego kondensatu i w końcu (a w zasadzie w drugiej połowie) zbyt mocny w nikotynę. Efekt: nie dopaliłem do końca, bo zemdlony mocą i brakiem smaku przegrzanego tytoniu, zniechęcony końcówkę wyrzuciłem.
Appendix:
Dzień czwarty:
Fajka: Eltang Bamboo
Jako, że próbka ma określoną I ograniczoną wielkość, to wystarczyło jedynie na trzy pełne nabicia. Zostało jeszcze na ok. 30% napełnienia klasycznego komina. Z czym pomieszać? Dylematu nie było: Peter Stokkebye: Luxury Bulls Eye. Dylematem okazał się wybór: napełnić dół i dobić Bullem, czy nabić Bullem i dopełnić próbką. W związku z tym, że druga połowa potrafi ulec zmianie, pod wpływem działania pierwszej połowy, wybrałem opcję drugą. Podczas palenia, smacznie, już nie tak płasko, bo wyraźnie Bull przebijał słodyczą. Nadal poprawnie. Druga połowa – bez zmian in minus. To też dobry znak. Ale jak i poprzednio, stanów euforycznych nie doświadczyłem.
Wnioski:
Palony tytoń okazał się być „zwyczajną” Virginią. Poprawną w smaku. Taką, na zapalenie której można mieć ochotę w dowolnej chwili, nawet w biegu, bez oczekiwania tytoniowych orgazmów. Wręcz do zapalenia wtedy, kiedy chcemy dostać porcję dymu. Bez obawy, że się znokautujemy nikotyną, bez obawy, że zaświnimy fajkę lub otoczenie.
PS. Ściskam własne kciuki, by nie okazało się, że paliłem VA by GH…
Najnowsze komentarze