„Tanie wina są dobre, bo są dobre i tanie” – mądrość ludowa
Dawno, dawno temu, pośród bogatych lasów i żyznych łanów łąk, nieopodal ziem dotkniętych błogosławioną, niosącą wiedzę i mądrość ręką Cesarstwa Rzymskiego, żyło sobie dziarskie plemię Polan. Hasali po lasach, zbierali grzyby, kradli pszczołom miód, ubijali niedźwiedzie, destylowali dziegieć w wądołach. U stóp posągów dobrych bogów obżerali się
sernikami i opijali produktami niezbyt wyrafinowanej fermentacji, przytulając do obfitych kształtów młodych adeptek. Czasami ktoś przy takiej okazji dał komuś, lub od kogoś dostał, w trąbę. Sielanka trwałaby pewnie długo, gdyby niektórzy z bardziej narwanych lokalnych władyków nie postanowili zakosztować dobrodziejstw „zgniłego zachodu”. Ponad tysiąc lat temu zadecydowano, że starych bogów trzeba zastąpić nowymi, bo starzy nie maja zbyt dobrych notowań i staja się zawadą w polityce zagranicznej. Od tej pory Polanie zajęli się też, trwającym do dziś, uprawianiem narodowego sportu – walki z przeważającymi siłami wroga. Dziwnym też trafem, naszym dotychczasowym głównym sparing-partnerem byli sąsiedzi zza Odry. Pod różną postacią.
Tysiąc lat to długo nawet z perspektywy socjologicznej. Wystarczająco długo by utrwalić w społeczeństwie stereotypy. Nasz stosunek do zachodnich sąsiadów był i jest dychotomiczną mieszanką podziwu i uznania z organicznym wstrętem i niechęcią.
Droga do sąsiedniej stolicy skróciła się niemiłosiernie. Nie tak całkiem dawno większość z Polaków chciała się tam wybrać, by dać wyraz swojemu zdaniu dotyczącemu ich polityki zagranicznej (niektórym się to udało, czego ślady widać do dziś na starszych murach i zabytkach miasta). Później Berlin Zachodni był synonimem zakazanego raju. Taki nieosiągalny, pełnowymiarowy Pewex. Ostatnimi laty do Berlina z polskim dowodem jedziemy 4 godziny. Pewnie dlatego nasze trafiki zasypane zostały kolorowymi paczuszkami made in Planta Berlin
Dając fajce ponowną szansę po kilkunastu latach i podchodząc do tematu na sposób bardziej świadomy stanąłem przed wyborem „paliwa”. Po kilku spektakularnych porażkach z BlCav chciałem aromatu bez tego cudownego wynalazku. I aromat dostałem. I to jaki aromat! Aromat totalny. Miażdżący. Jak Panzerkampfwagen VI „Königstiger”.
Nie zważając na stereotypy i ulegając agresywnemu marketingowi skandynawskiej urody pani tabaczarki wyszedłem z trafiki lżejszy o 27 zł, za to z żółtą paczuszką pod pachą. Wikiński drakkar, dodająca 150 pkt. do ego nazwa: „Duński Ogier”. Wesoły kurczaczkowy kolor, napis „Mango&Vanilla” i styl mieszanki „Tropic” (cokolwiek to jest). Populistyczny marketing zaliczony na 10. Już w drodze do auta pakiecik został otwarty, a mięsisty mój nochal powędrował do torby. I tu pierwszy pogrom mitu „że to pachnie jakimiś owocami, ale nie mango”. To pachnie mango. Tylko dojrzałym mango. Miałem przyjemność wąchać i jeść prawdziwie dojrzałe w słońcu mango, które nie ma nic wspólnego z pomalowanymi na zielono otoczakami sprzedawanymi w naszych marketach spożywczych. Dojrzały owoc znajduje się na granicy fermentacji i jak najbardziej jego woń siedzi w saszetce. Wanilia jest zdecydowanie z tyłu i dla mnie raczej to uzupełniający akord niż baza aromatyzacji.
Tytoń na oko wygląda zaskakująco dobrze. Mieszanka złocistej virginii i jasnobrązowego, wysoce zaromatyzowanego burleya. Wszystko jest w postaci mikstury, zawierającej od bardzo długich wstążek po mniejsze kawałki. Nie ma patyków, gałęzi, małych kamyków itp. niepotrzebnych rzeczy. Nie ma też za dużo zmiotów, paprochów i kruszonek. Mieszanka jest dość wilgotna, lekko lepka, ale też nie tak by brudzić ręce, czy zlepiać się w jakieś podejrzane formacje.
30 minut suszenia na talerzyku na kaloryferku, pierwsze nabicie na klasyczne 3 i dramat. „Gwałtu, gwałtu po doktora!”. Nabity ciaśniej, Duński Ogier zmienia się w Zyklon B. Nie ma przebacz. Suszenie nie pomaga. Litry kondensatu, spalona paszcza, wyciek z oczu. Ten eksperyment spowodował wyjazd Ogiera w słoiku do komórki na ok. 9 m-cy.
Ostatnio do niego powróciłem z ciekawości. I… po odkapslowaniu słoika w nozdrza uderzył znajomy, rześki zapaszek likieru owocowego o pogłębionej woni mango-ulęgałki. „Tam mogą być promile” pomyślałem. Obejrzałem wszystko wnikliwie, czy się aby nie zaśmiardło i nie zapleśniało, ale wszytko było OK. Ot naturalny proces. Nauczony traumatycznym doświadczeniem podsuszyłem bazyla i zapakowałem do jakiegoś przepastnego komina Lorenzo. Nabrałem ile się dało fajką ze słoika, przyklepałem paluchem i ognia. No i się z Niemcem zrozumieliśmy. Bo poszło bez problemu.
Jak to bywa w podobnych przypadkach przez pół fajki cieszymy się bardzo słodkim, cukierkowym smakiem z wyraźną nutą aromatu znanego z torebki. Nie jest to doświadczenie wyrafinowane czy pełne niuansów, ale dla niewyrobionych popalaczy zaczynających swa Drogę Pod Górę (jak niżej podpisany) może być zdecydowanie fajniejszym doznaniem niż opalanie sobie jamy Aalsbo. Później da się już wyczuć bardziej smolno-popielne nutki i, po odparowaniu aromatyzacji, orzechową goryczkę burleya. Ci którzy zapalili angielskiego scenta lub zasmakowali La pewnie już do niego nie wrócą, a na pewno nie kupią. Ale na początek i od święta uważam, że jak znalazł.
Nabity zbyt luźno (nie rozpręża się aż tak jak cavendish) ma tendencję do bardzo głębokiego połykania (i znów te niemieckie skojarzenia) żaru. Niemniej jak się go wyczuje można go ładnie poprowadzić i spalić do samego końca. Pali się całkiem znośnie i nieprzeciągany nie generuje jakiś kosmicznych ilości kondensatu.
Nikotyny nie zawiera chyba prawie wcale. Nie jestem nikotynistą i potrafię się zakręcić pykaną cygaretką. O papierosie nie wspominając. Wypalanie naprawdę sporego komina nie wywiera u mnie praktycznie żadnych efektów na ustroju. Palący z „potrzeby serca” raczej nie znajda tu nic dla siebie.
Dotknięci głodem nikotynowym żołnierze rozpalają Holger Danske w wieży czołgu PzKpfw V „Panther” Ausf. F.
Room note jest absolutny. Zapalony w klubie to totalny blitzkrieg. Bez jeńców. Bez przebaczenia. Słodka, karmelowo-owocowa woń powoduje totalną panikę w palarni. Hipsterzy przestają udawać, że palą patyczki od lizaków, dosiadają swych holenderskich damek i pędza z krzykiem na złamanie karku schować raybany i zgolić brodę. Menedżerowie, bankierzy, adwokaci i sprzedawcy garnków spoglądają z niepokojem na swoje djarumy i cygaretki ze stacji bezynowej, z poczuciem bezsilności i obawą, że traca pozycję na scenie. Dzieci wpadają w histerię wołając „mamo, chce tego cukierka co ma ten pan”. Kobiety spoglądają nerwowo przez ramię poświęcając coraz mniej uwagi ludziom z którymi przyszły (często tatom/kandydatom na tatę). Aromat wydostaje się poza wyznaczony obszar i podbija kolejne terytoria. Nic go nie powstrzyma. Jeśli ktoś nie lubi jak mu się aromat rozłazi to lojalnie ostrzegam. O sile room note niech świadczy to, że sprzątając biurko znalazłem kawałek wstążki z Holgera. Zutylizowałem go w płomieniu palącej się świeczki i poszedłem z psem. Jak wróciłem myślałem, że pies w międzyczasie wypalił komin Niemca. Tylko problem taki, że był ze mną, więc to musiał pachnieć w całym domu ten spalony okruch.
Nie jest to tytoń na co dzień. Nawet nie na co tydzień. Szukając kolejnych niemieckich analogii to nasuwa się taki płynny specyfik, swego czasu obficie importowany zza granicy – imć „kirśwajn”. Dla tych, którzy nie pamiętają, był to ulepkowaty dekokt na bazie wina z wiśni, soku, spirytusu i cholera wie czego jeszcze. Lany do czarnych koślawych butelek z wiśnią na etykiecie. Piło się to głównie podczas niedzielnych obiadów, wizyt rodziny, babć, cioć itp. Ci bardziej brawurowi, którzy odważali się wprowadzić w stan upojenia tym specyfikiem, kończyli głównie zgięci w pół pod krzakiem. Ten tytoń jak znalazł oddaje tamtego ducha.
Nadaje się perfekcyjnie:
– Dla tych, którzy nie chcą sobie obrzydzić fajki na 10 lat za pomocą Aalsbo albo Alojzego
– Do klubu – wykończyć konkurencje w palarni i na „lans”
– Na dwór – wywabić sąsiadów na balkony.
– Przy niepalących.
– Podczas wizyt gości: ” O, masz fajki! To tak ładnie pachnie, byś zapalił”, „Nigdy nie paliłem/łam ale pamiętam jak dziadek palił to ten zapach (i buch go w kukurydzę dla gości – masz spróbuj)”, „Jak w 63-cim taki marynarz przyjeżdżał do sąsiadów to tak pachniał, że cała wieś wychodziła z domu jak przeszedł, teraz to nic tak nie pachnie (jak to nic?!)” itd. itp.
– W kukurydzy na werandzie domku na wsi o zmroku, podczas kaleczenia bluesa na gitarze.
Podsumowując Duński Ogier Mango (bei Planta Berlin) jest jak stereotypowy Niemiec. Można go podziwiać, jednocześnie szczerze nienawidzić. Gust ma taki, jaki ma, więc niby elegancko i na czasie, ale krasnal z fajansu przed domem stoi. Subtelność ma, jaką ma – niby ładnie pachnie, ale już jak pachnie, to bez umiaru. Zrobi Golfa (nie mylić z golfem czarnym :)) to niby dobrze się tym jedzie, ale jakoś obciach w towarzystwie się chwalić. Zrobi BMW to niby high class, ale wiadomo kogo przyciąga ta marka. Ot, kolejny przyczynek do stereotypizacji sąsiadów. A tak kończąc słowiańskim akcentem to z tym Mango&Vanilla jest trochę jak z tym tanim winem: wszyscy gardzą, a każdy chętnie wypije jak go poczęstować.
Napiszę pierwszy komentarz, bo wypada napisać debiutantowi, że kawał fajnego tekstu popełnił. Czyta się dobrze.
Przy okazji chciałbym zauważyć, że ostatnio publikowane teksty zadają kłam twierdzeniom, jakoby przedstawiciele większości palących aromaty byli na portalu dyskryminowani ;)
Zachęcony opisem, dokonałem zanabycia drogą zakupu tytoniu :)
Sprawdź czy masz działającą wentylację w pomieszczeniu i podziel się wrażeniami! Koniecznie! Panzerfrucht’a trzeba skonfrontować!
Dzisiaj listonosz przyniósł mi przesyłkę zawierającą tytoń Holger Danske Mango and Vanilla. Jako początkujący fajkowy palacz nie jestem w stanie, na dzień dzisiejszy, określić pełnej palety doznań zapachowo-smakowych towarzyszących paleniu. Temu też mój opis będzie ciut lakoniczny, za to napisany przez osobę lubiąca popykać sobie co nieco, chociaż ostatnio zostaje mi, w tej materii, tylko fajka.
Tytoń w torebce jest znacznie mniej wilgotny niżeli Savinelli Aroma z puszki, ale jest to wilgoć przy której możemy śmiało i przyjemnie palić.
Wystarczyło dwukrotne użycie ognia bym mógł zacząć rozkoszować się chwilą, którą mam wyłącznie li tylko dla siebie. Oj a paliło się w miarę długo, bez żadnych niepokojących dźwiękowych doznań (takich jak bulgotanie czy świstanie), przy nabiciu luźno całej fajki (Oldenkott 503) około 40 minut.
Azaliż jest to określenie bez używania stopera, tylko takie luźne spoglądanie na zegarek.
Słusznie Zrg wspominałeś o zapewnieniu odpowiedniej wentylacji pomieszczenia gdyż dym z dziecięcą naiwnością wydobywał się z fajki nawet przy delikatnym i spokojnym pykaniu.
Udało mi się czasem (tak do około 2/3 czasu palenia, potem już nie) wyczuć tu i ówdzie pojedynczy egzotyczny owoc (pewnikiem to było mango). Natomiast co do wanilii to jakoś nie potrafiłem w nim jej odnaleźć.
Room note, cóż nie wypowiem się gdyż palenie celebrowałem jak zwykle na balkonie, przed północą, w dodatku chłodną letnią nocą.
Tytoń spalił się pięknie, tak że w fajce został tylko sam popiół, beż żadnych niespodzianek.
Pod koniec palenia byłem jednak zobowiązany do użycia zapalniczki, gdyż ja mu gaz a on zgasł.
Fajka nie rozpalała się aż tak bardzo, żeby można było grzać sobie dłonie.
Tytoń ten nie pozostawia w ustach żadnego niechcianego smaku kapcia i nie chce się szybko go zagryźć czy zapić tak jak miałem w przypadku SH (który paliłem nota bene bez filtra, ten dzisiejszy paliłem zapodawszy uprzednio filtr).
Reasumując, nie przepadam za smakami tropikalnych owoców, to jednak ten tytoń nie odrzucił mnie i z chęcią wypalę całą zawartość torebki.
Nie jest taki najgorszy, prawda? Nie próbowałem nic z tej plantowej palety z BlCav ale ten mnie bardzo pozytywnie zaskoczył, a i Honey Dew też ma całkiem dobre noty i Black&Bourbon więc chyba nie są takie tragiczne te Holgery jak na tę półkę cenową. Cieszę się, że Ci podpasował i nie masz poczucia wtopionej kasy. Pisz recenzje! Pozdrawiam!
Dzięki za miłe przyjęcie. Ja się staje powoli konwertytą na jasną stronę mocy tylko sobie zaplecze sprzętowe przygotowuję i dopalam resztki ciemnej strony. I nie mogę się doczekać jak tego Ennerdale zimą odkorkuję, bo odłożone skrawki już poszły z dymem.
Kawałek o hipsterach przekomiczny. Fajniutka recenzja. Taka szczera, od serca, bez kombinacji i zbyt wybujałych opisów. Ten aromat aż do mnie dolatuje i to z tej jednej nitki :-)
Hahahaha. Gordzias!
Fajnie napisane. Chyba se kupię :)
Mi chyba nawet wypada skomentować. Bardzo przyjemne się recenzję czytało. Żywe i barwne scenki, gadżety, postaci naszej narodowej pop -świadomości tworzą scenerię adekwatną dla opisywanego tytoniu.
Kolega znalazł dwa trafne słowa, które teraz gżdżą się mi w głowie. A mianowicie „kurczaczkowy” oraz „ogier”. I teraz mi się kluje „kurczaczkowy ogier”, „kurczaczkowy ogier”, „kurczaczkowy ogier”…
Oczywiście wszystkie słowa recenzji są trafne, na miejscu i na temat :) tylko te dwa trafiły do tego mojego „bębna maszyny losującej”
Uśmiałem się i zaciekawiłem jednocześnie. Świetny tekst!
Mam nadzieje, że mieliście podczas czytania choć trochę z tej frajdy, jaką ja miałem podczas pisania :). Postaram się o więcej podobnych wygłupów, aczkolwiek chwilowo brak mi tak barwnych bohaterów. W podobnym tonie szykuje jeszcze niebawem „Z boczkiem raz!” (miała to być anty-recenzja Squadron Leadera ale przerodziła się w ogólne rozważanie o tym czego może się spodziewać początkujący fajczarz kupując pierwszą puszkę z La). Dzięki, pozdrawiam i zapraszam do czytania.
PS Czekam właśnie na paczkę ze staruszkami do renowacji to też pewnie będzie wesoło :) Pewnie też coś napiszę
Takie rozważania – mówię o tych odnośnie La – są potrzebne. Bo często się tą nieszczęsną latakię demonizuje, a niesłusznie. Czekam z niecierpliwością.
Też tego nie rozumiem. Szczególnie, że zazwyczaj są to mieszanki smaczne, proste i przyjemne. Na ogół niemocne.
To ja czekam z niecierpliwością bo mi Leader podszedł.
Ogier le Danois. Legendarny duński bohater narodowy, jedna z postaci średniowiecznych chanson de geste, odpowiednik naszych rycerzy śpiących pod Giewontem. I taki tytoń, ech… Żal.
Bardzo fajna recka! Dzięki. Tytoń paliłem z próbki tak suchej, że aż strach. Kupię go jednak bo po tej próbce to jic nie można było się dowiedzieć.
Zawsze miło się czegoś nowego dowiedzieć; tu – iż Holger Danske tłumaczy się dosłownie jako Duński Ogier; przez lata Dania była mi bliska, znałem dobrze zamek Kronborg, oprowadzałem po nim wiele Osób, i jakoś mi się myślało, że Holger jest po prostu imieniem którego się nie tłumaczy, jak wiele innych imion czy nazw własnych. Dziękuję !
Holger Danske jest, jak podał @Julian, fantastycznym, legendarnym duńskim bohaterem narodowym, odpowiednikiem naszych Śpiących Rycerzy pod Giewontem. Holger Danske śpi w podziemiach zamku Kronborg (zamek w Helsynorze na północy Zelandii, na którym William Shakespeare umiejscowił akcję „Hamleta”) i ma się obudzić kiedy ojczyzna będzie w niebezpieczeństwie.
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/d/de/Holger_danske.jpg
Z literatury pięknej dotyczącej Holgera można przeczytać Poula Andersona książkę „Trzy serca i trzy lwy”.
Z kolei ja się dowiedziałem o legendzie :). Też bywam i jestem zakochany w Danii, ale jakoś mnie to ominęło. Myślałem, że ten przekład bardziej odnosi się do rycersko/wikińskiego powinowactwa, na co chyba mylnie nakierowała mnie grafika opakowania.Teraz jak zacząłem szukać to się okazuje, że ta postać przewija się już nawet w „Pieśni o Rolandzie” i w polskich przekładach występuje jako Ogier Duński lub Ogier Duńczyk. Swoją drogą to miłe uczucie zaskoczyć czymś około-fajkowym pana Jacka :) Pozdrawiam!
Serdecznie dziękuję za pozdrowienia, bardzo mnie cieszy każde zaskoczenie, mam nadzieję pozostać na zawsze w tzw. trybie uczenia się ustawicznego w każdej – i takich bardzo serio, i takich bardziej hobbystycznych dziedzinach.
Pewno te moje 12 w sumie lat w Danii i wówczas niezła jak na cudzoziemca znajomość tego kraju, spowodowała wytworzenie się pewnej rutyny a ta często zaciemnia szerszy ogląd.
Znakomicie pamiętam Helsynor i okolice, często przemieszkiwałem tam w różnych miejscowościach bowiem prowadziłem tam wiele działań edukacyjnych. I tak pamiętam nie tylko centrum miasta i te XVII wieczne domy ale i dojazd czy dochodzenie spacerem do zamku mijając bardzo duńskie bo skromne – stojące wprost na trotuarze rzeźby Hamleta i Ofelii (tak, to nie pomyłka, w „moim” czasie one tam stały)
http://www.vanderkrogt.net/statues/object.php?record=dk138&webpage=ST
i były znakomitym powodem dla odbycia miłej wycieczki czy „pikniku edukacyjno – kulturoznawczego” do znajdującego się w okolicy „parku” i muzeum autora tych rzeźb – Rudolpha Tegnera
http://en.wikipedia.org/wiki/Rudolph_Tegner_Museum
No i sam zamek…wspaniała kaplica zamkowa – perełka renesansu północy i bezgłośna wymowa – świadectwo dawnej potęgi Danii – posadowienie obu twierdz: Kronborg w Helsynorze po stronie dziś duńskiej i „za wodą” po szwedzkiej stronie Helsingborg z także potężnym zamkiem. Lufy armat obu twierdz gwarantowały, iż nikt nie przepłynie przez Oresund chcąc się wydostać z Bałtyku bez uiszczenia należnych duńskiej Koronie opłat…ten wątek można by długo ciągnąć…prom z Helsynoru do Helsingborgu płynął chyba 20 minut, i można było na nim zaopatrzyć się w tańszy tytoń…
Proszę wybaczyć tą chwilę wspomnień; i tak tytoń, o którym mówimy sprawił mi niekłamaną przyjemność :)
Ja bywałem kilkukrotnie głównie w Jutlandi (Kolding, niestety niemiecki już Flensburg) i bardziej wiejskich stronach (miasto klocka LEGO – Billund). Ale i tak mając ciągły kontakt z duńczykami bardzo sobie ich cenię jako społeczeństwo, zazdroszczę im spokoju, kultury estetycznej, architektury, społeczeństwa socjalnego z prawdziwego zdarzenia i długo by jeszcze wymieniać. No i zazdroszczę Panu tak długiego pobytu w ładniejszych stronach.
Nawiasem mówiąc, jeśli jeden tytoń opiewa Ogiera Duńczyka, to bardzo na miejscu byłaby też orientalna mieszanka nazwana na cześć jego towarzysza broni, innego paladyna Karola Wielkiego, ex-saraceńskiego króla Carahue.
W tym momencie zastanawiam się, czemu duńscy blenderzy nie stworzyli blendu o takiej jak Holger Danske nazwie. Znaną mi Danię nie można było podejrzewać o brak dumy ze wszystkiego, co duńskie a nawet o bardziej czy mniej starannie skrywane poczucie wyższości ( począwszy od idei Grundtviga kończąc na znanym powiedzeniu: „det er got – det er dansk” (to jest dobre, (bo to jest duńskie) oraz na Prawie Jante (Janteloven)
http://en.wikipedia.org/wiki/Law_of_Jante
Dania słynęła z tytoni Mac Barena, a w latach ’60/70 w kręgach „postępowych” intelektualistów czy ludzi pozujących na takich bez mała obowiązkowym atrybutem była fajka (Stanwell, W.O. Larsen, Kriswill, etc) oraz koperta/saszetka Mac Baren Mixture Scottish Blend.
Może duńscy twórcy tytoni doszli do wniosku, iż nazwa/pojęcie Holger Danske i temu podobne nie są dobrą dla nich marką w sensie marketingowym ? znamienne tu dla mnie, iż Holger Danske nie jest blendem duńskim.
@Julianie pomimo wielkiej gimnastyki „multikulti” bardziej działa na Europejczyków niżli na przybyszów ze świata islamskiego. Miałem okazję się przekonać o tym takze w Danii. Ci ludzie konsekwetnie strzegą swojej tradycji za państwowe zasiłki. Ja coraz bardziej nabieram szacunku dla takiej postawy. A w przypadku Wlk. Brytanii, Francji a nawet Niemiec uważam za historyczne sprawiedliwe. A zatem proponuję tak nazwać tytoń/melasę do sziszy. Ale czy Planta już do shishy robi? Nie wiem.
Macabren za to robi :)
A ja ostatnio po 11 latach odwiedziłem Londyn i go nie poznałem. I Pomimo mocno lewackich, rzekłbym, poglądów, zaczynam troszkę rozumieć argumentację mieszkańców krajów, którzy podnoszą głosy o zapobieganiu islamizacji europy. Nie do końca są winni imperialstycznym zapędom swoich przodków, a izolacyjno-separatystyczne zapędy emigrantów islamskich nie tworzą dobrej atmosfery. W dodatku jak sam napisałeś „kultury” bronią za pieniądze z zasiłków. Nic nie usprawiedliwa roszczeniowej postawy „odbijania sobie za kolonializm”. „Mogę okraść Anglika/Szweda/Niemca, bo w XVII wieku oni okradali mój kraj. Co to za myślenie? Sam byłem świadkiem np sytuacji, kiedy śniadzi emigranci wchodzą za ladę restauracji, w której za garnkiem pracuje ich pobratymiec, ładują torbę jedzenia i wychodzą. Wiem jedno: mojego synka bym tam już teraz nie zabrał.
Ja też ostatnio odwiedziłem. I jeszcze nasłuchałem się trochę (a nawet więcej niż trochę), od koleżanki, która pracuje w NHS, więc styka się z, jakby tu powiedzieć, pełnym przekrojem społeczeństwa. I nieco przerażające jest to, co opowiadała.
Ale z tym XVII wiekiem, to bym nie przesadzał. O dużo bliższych czasach mówimy. To gwoli dokładności, nie czepiania się.
Ot, figura retoryczna :)
„„Mogę okraść Anglika/Szweda/Niemca, bo w XVII wieku oni okradali mój kraj. Co to za myślenie?” – Dokładnie takie samo myślenie, jak u naszych rodzimych jumaków. Daleko więc nie trzeba szukać ;)
Nie zapominajmy też, że islam to religia, a żadna religia monoteistyczna nie może być z już z założenia tolerancyjna. Też daleko nie trzeba szukać – spór o invitro w naszym „kochanym” kraju.
Nigdy nic dobrego nie wynikało ze zderzenia dwóch cywilizacji i dwóch religii. Z jednej i drugiej strony jest masa bezmyślności i przekonania o posiadaniu jedynej prawdy i recepty na życie ;)
Stąd i cały problem tego świata. Niestety religia i polityka (czyt. pieniądze i surowce) są głównym powodem cierpienia ludzi wszędzie. Nie ma tutaj dobrych-złych. Katolik-oszołom jest tak samo groźny jak fundamentalista islamski. Niestety jak to pisał spaczony przez Lenina i ciągle błędnie interpretowany Marks „Religia to opium dla mas”. Kiedy to pisał opium używało się często jako lekarstwa. A „efekty uboczne” miało jakie miało. Stąd ta myśl, że ważne i potrzebne, ale co za dużo, to niezdrowo. Ale nie politykujmy. Zapalmy dla spokojności (może by tak dzisiaj uszczknąć z resztek Navy Flake?)
„A zatem proponuję tak nazwać tytoń/melasę do sziszy. Ale czy Planta już do shishy robi? Nie wiem.”
Nigdy w życiu. Carahue był chrześcijaninem: tak cenionym w chrześcijańsko-rycerskich opowieściach dawnym wrogiem, który przejrzał. Jako taki stał się przyjacielem i towarzyszem broni Holgera. Nie nadaje się do sziszy, bo w krajach islamskich za taką karierę groziłaby mu dekapitacja.
Mój ulubiony cytat z tego wesołego człowieka: „twój miecz jest prosty, mój zakrzywiony, więc powinien między nie pasować wróg o dowolnym kształcie”. Nawiasem mówiąc, bohater książki „Trzy serca i trzy lwy”, Holger Carlsson, jako Duńczyk nie rozstawał się oczywiście z fajką. I użył jej razu pewnego do przestraszenia niemal na śmierć gromady barbarzyńców. Siedząc na koniu zapalił ją z zimną krwią, po czym wypuszczając kłęby dymu z otworów ciała ruszył na wroga…
Przekonałeś mnie. Właśnie kupiłem na Allegro. Jestem niereformowalny jak socjalizm :(
Znaczy: książkę kupiłeś, nie tytoń…
Oraz:
Pamiętam, jak kiedyś (w czasach bez internetu) znalazłem w miesięczniku „Fantastyka” fragmenty tej książki (była wydana jako wkładka)… całości szukałem przez następne kilka lat.
PozdrawiamY,
smaczny tytoń, lubię go czasami spróbować – taki „podróżny”, miły aromat dla otoczenia.
PS.
Dla porządku – na zdjęciu jest PzKpfw V „Panther” ausf f w maskowaniu.
Masz racje, że to pantera. Mea culpa. Szukałem z dymem do celów rozrywkowych i się zapędziłem.
W imię poprawności historycznej zaktualizowałem nam nazwę tego volkswagena.
Im też Skoda robiła podwozie?
UkłonY,
Nie wiem ale z tego co pamiętam to jakieś wozy pancerne tłukli
nie, to akurat całość niemiecka – Czesi, dokładniej zakłady Skody produkowały np. Lt38 (http://pl.wikipedia.org/wiki/Lehky_Tank_vz._38) i różne pojazdy na tym podwoziu.
PS.
kurcze nie jestem teraz pewien tej wersji, może to Ausf G jest jednak – poszukam tego zdjęcia w większej rozdzielczości – tam widać numer konkretnego czołgu może go namierzę.
napewno Pantera, najprawdopodobniej z 116.Pz.Div, tutaj kolejne (?) ujęcie http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/6/66/Bundesarchiv_Bild_101I-722-0407-35A%2C_Frankreich%2C_Panzer_V_%22Panther%22_mit_Panzersoldaten.jpg wg. axis history zdjęcie wykonane w okolicach „Villaines-la-Juhel” , data dzienna „august 10 th 1944”
dokładną wersję jeszcze sprawdzam, jak znajdę dam znać :)
Według mnie jest to na bank Panther Ausf.G.