Leje. Leje z nieba jak nie wiem co… To znaczy – raczej wiem (podpowiada wyobraźnia), że leje jakby jakiś pokrętny diablik przeniósł magicznym zaklęciem morze nad nasze miasto i je po złośliwemu na nie upuścił, po czym uzupełnił zapas wody i powtórzył procedurę. I tak w kółko. Ale jak to głoszą tuziny duchowych przywódców, joginów i mentorów, na życie trza patrzeć pozytywnie. Uśmiecham się zatem, szepcę do siebie: „Skoro leje z nieba jakby otworzyło się nad nami morze – dobrze, że nie dostałem wielorybem”.
W pionowej ścianie deszczu, niczym nurek z powieści Łukianienki, mknąc ulicami zmierzam ku celowi. Jest nim duża szklana witryna wykończona w drewnie. Na samym środku drzwi. Nad nimi pubowy szyld kolebiący się na wietrze, bliżej nieokreślony kufel piwa radośnie oblepiony białą pianką. Pod owym kuflem mały znaczek, który zawszę cieszy oko autora – wyżłobiona w drewnie, zabarwiona na czerwono mała fajeczka.
Mellon.
Wchodzę.
Przedsionek jest szeroki i jasny, po bokach boksy dla gości, nieco dalej dwa schodki prowadzą w dół. Budynek w tym momencie rozszerza się na okrągłe pomieszczenie (główna nawa – hej ho!). Na środku nieco chaotycznie poustawiane są drewniane stoliki, pomiędzy nimi wbite jak włócznię drewniane kolumienki. Po lewej – szeroki kontuar baru, na prawo, nieco w głębi – mniejsza lada otwartego na oścież butiku. Na końcu – następne boksy, nieco bardziej ustronne, bo odgrodzone są wysokimi drewnianymi ściankami.
Składam parasolkę (cholera, trzeba ją było wytrzepać na zewnątrz) i zdejmuję wodoodporną (ha ha) kurtkę. Mój wzrok przyciąga bar, za nim postawny jegomość rozmawia z kimś przy ladzie, zapewne ze starym znajomym, bo rozmowa – jak widać – bawi obydwóch. Barmana za dobrze nie znam, ale zaskarbił sobie moją sympatię decyzją podjętą (ciągle nie wiem jak przekonał właściciela) jakieś dwa miesiące temu. Efekty jej widać za nim na półkach i półeczkach.
Na wystawie króluje polski alkohol – składają się na nie głównie piwa przesyłane przez pomniejsze browary (wydaje mi się, że jeden jest nawet niedaleko, jakieś dwie ulice stąd, przy tej ulewie jest już pewnie małym jeziorkiem albo – jeśli moja teoria o otwarciu morza nad naszymi łbami jest prawdziwa – dnem). Piwa i piweczka chełpią się sloganami produkowanych w Polsce, na naturalnych (bądź i nie) składnikach, jasne, ciemne, co tam panie sobie zażyczysz. To nie przejaw skrajnego nacjonalizmu – upominam się w duchu (bo widzę też „łiskacze”, francuskie winka i inne torpedy) – to raczej przejaw czułości w stronę polskiej myśli i inicjatywy. Jest się czym chwalić, bo od możliwości wyboru łeb przeciętnie rozwiniętej małpy może rozboleć. Uff… Dobrze, że nie piję.
Bóg niestety poskąpił mi wzrostu, więc wspinam się na palce i szukam przyjaciela, przebijam bystrym (a jakże) wzrokiem tłumek próbując odnaleźć Klemensa… A! Jest! Przedzieram się przez stoliki obstawione już klientami. Wśród nich widzę paru fajczarzy i chyba jednego gościa, który już zasłynął paroma zacnie wykonanymi fajkami.
Mijam stolik przy którym dwóch panów ruga delikatnie trzeciego. Cierpnie mi skóra.
– No, Maciek – brodacz wyciąga fajkę z ust i z przesadnie poważną miną klepie najmłodszego z nich po plecach. Ofiara parska i kaszle – Niezłego dymka puściłeś jak na newbie, Belzebub by pozazdrościł!
Aaa cholera! Nie odstraszać nowych! – przelatuję mi przez głowę. Ów Maciek jednak – nie wiadomo czemu – po delikatnym żarciku kraśnieje i uśmiecha się do towarzyszy, szczerze rozbawiony. „Uff” – mijam stolik, pozostawiając komitywę za sobą.
Co to za minotaurowy labirynt z tymi stolikami! Powiedziałbym „Boże, widzisz i nie grzmisz!”, ale przecież leje z nieba jak z cebra, do diaska!! Kluczę zatem jak Spitfire wokół stolików, półbeczka, ostry skręt w prawo – widzę lukę! Ślizg na skrzydło, gaz do dechy!
Z tego co naliczyłem, stolików jest trzynaście, tak samo jak i kolumienek. Trzynaście, hmmm… I wszystko jasne, o auro tajemniczości! To jest tak: w wyniku dziwacznych nawyków i posługiwania się niezrozumiałą terminologią, 5% narodu uważa nas, fajczarzy, za coś w rodzaju potomków alchemików. Pięć procent to niby mało, ale zawsze coś. Wśród tych 5% mogą być przecież kobiety! I want to be famous please (or have a girl)! Brać fajczarska przyklaskuje i hołubi tej reputacji, choć oficjalnie nic takiego nie ma miejsca i ubiera się w czarne płaszcze, nosi meloniki, angielskie swetry, ewentualnie mundury. Jesteśmy oryginalni jak… jak wyciąg z oryginalności. Kminimy zaklęcia po kątach i magicznymi trickami utrzymujemy palące się fajki godzinami. Jesteśmy szczerzy, zaskakujący, ekscentryczni i zdystansowani do świata! I lecą na to laski (ha!). Przepycham się dalej i co chwila kogoś trącam. Wiem, że jeśli raz kogoś będę musiał przeprosić czy znów nieudanie kołować do lądowania (stolika przy którym chcę usiąść), to trafi mnie cholera (a i tak lepsze to niż wieloryb), chwilę później puszczą mi bezpieczniki i przedrę się berserkerem.
Następny wysuszony jogin o spokojnych, błyszczących oczach mamrocze z mojego umysłu: „Cierpliwość jest cnotą, korzystaj z imprezki póki otwarte. Lol”.
– Ok, cierpliwość, żaden wysiłek. Wdech-wydech, bla bla bla .
-Witaj – kumpel kiwa mi głową.
– Emmm… bądź pozdrowion – uderzam w ten sam styl.
Patrzę na niego – cholera zaskoczył mnie dzisiaj, bo wypisz wymaluj wygląda jak filmowy Aragorn w scenie z tej speluny „Pod cośtam Kucykiem”. Wypisz wymaluj Aragorn, malowany Rubensowskim pędzlem. Kumpel bowiem niczym nie przypomina sylwetką Strażnika Zachodu, nie łazikuje brat fajczarz za często. Bo potężny i okrągły, bo lica ma kraśne a „łeb łysy i brzuch wielki”. Ale nasunął szary kaptur głęboko na oczy i dymi swojego ulubionego petersonowskiego churcha, nogę ma zawadiacko wspartą na stołku.
Widzi mój wzrok i śmieją mu się oczy bo rozumie tok moich myśli.
– Jakaś się na to złapała? – pytam i wbijam się w miękki fotel obok (teraz zmieniamy scenerię filmową, bo jakby popatrzeć na nas z boku, wyglądamy jak Flip i Flap ).
– Nie. – Krótko odpowiada.
– To na cholerę tak tu siedzisz? – pytam, bawiąc się w ostatecznego sędziego i chama.
– No pfhm… bo lubię.
– Aaa, dla idei…
Milknę. Dziś coś mnie wzięło na przemyślenia i nostalgię, dlatego przecież chodzę wkurzony, szukając spokoju i dlatego – celem zrelaksowania – przyszedłem tutaj, posiedzieć, pogadać i odpłynąć na chwilę (ale nie oderwać się) od świata.
– Dla idei .. – wyciągam sakiewkę, (w środku mam dwie fajki, jedna to Dr. Plumb z meerschaumowym kominem druga to Pete – do naprawy), napełniam fajkę tytoniem, zapałka – trzask, potem druga – trzask, brązowy tytoń zarumienia się, zabiera iskrę od ognia, rozpala się, rozbłyska. Harcuj, harcuj ogniku.
– Dla idei… hmm – Wydycham dym, który wiruje w fantasmagorie, litery czy obiekty. Kształty mieszają się… coś tworzą… już już budzą jakieś skojarzenie w moim umyśle i już… ich nie ma. Badam smak dymu w ustach (wyglądam jak udający idiotę przyjaciel Yossariana. No prawie, bo mam pełne policzki dymu, nie kasztanów) i znów puszczam dym wolno – niech leci, niech tworzy.
– Dla idei… Dla idei… hmm. O, prawie zapomniałem, mam G&H Balkan Mixture prosto ze słoja, chcesz?
– Jasne. O, w końcu masz Peta do naprawy? Dobrze, bo Grześ dziś siedzi w butiku.
Wyciągam się i patrzę na lewo, ponad ludźmi. Sklepik otwarty, trza będzie zajrzeć. Aż się boję… znów mojemu portfelowi dostaną się mocne baty. Butik oferuję cuda i cudeńka, fajki pod oszkloną ladą, wybór tytoni na ścianie. Dodatkowo wszystko czego potrzeba fajczarzowi: niezbędniki wyrabiane maszynowo i ręcznie, ubijaki do tytoniu z drzewa, metalu, poroży, rzeźbione też – małe dzieła sztuki. W tym momencie asortyment się rozszerza na figlarne podstawki pod fajki, powyginane zwiewnie jak dym, stojaczki, saszetki na tytoń, sakiewki w różnistych kolorach. Właściciel poszedł dalej wykorzystując oferty lokalnych rzemieślników, więc tam też można poradzić się, stworzyć rysunek czy plan i zamówić półeczki (albo skrzynki czy skrzynię) na swoją kolekcję. Można kupić śmieszne, ręcznie robione saszetki na chusteczki, parasolki sygnowane fajką, garść literatury, omówić i zlecić naprawę fajki. Spytasz – to dostaniesz namiary na artystów, graficiarzy, muzyków, grafików. Bądź klientem tu, a dostaniesz rabat tam i tam, zrób sobie tatuaż u kolegi za rogiem, dostaniesz rabat u nas. Lwia część sprzedawanych gadżetów wychodzi z polskich lokalnych biznesów, fajkarzy, snycerzy, spod polskich warsztatów. Spod polskich rak… aż miło.
Jakaś sprytna głowa obmyśliła to w sposób, żeby cały „sklepik” nie wpieprzał się ostentacyjnie klientom baru, miło wciśnięty w bok wydaje się pragmatycznie…ekskluzywny. Zapewne jakiś młody designer spędził wiele bezowocnych i bezsennych nocy obmyślając coraz to nowe projekty wnętrza zgodne ze zdziwaczałym pomysłem i sugestiami właściciela-dziwaka. Idę o zakład, ten koleś mnie nienawidzi. Ba, nawet to wiem, przysłał mi rachunek na psychoterapeutę. Bezczelny szczeniak.
– Dobra, zaraz wracam. A i jeszcze jedno – widzisz tą małą rudą obok baru? Fajna, nie? Moja siostra, zachowuj się jak dżentlemen.
– No pfhmm.
Mały pub tonie w morzu, zacierają się kształty stolików, zacierają się kształty budynków i ulic, rozpływają się dźwięki. Fantazja.
Wiem, że postawienie takiego pubu (który utrzyma się dłużej niż jeden sezon) to niemalże .. no fantazja, ale jeśli kiedyś by się udało, to miałby właśnie taki charakter, z azymutami na:
1. polskie trunki
2. mały cudaczny sklepik z polskim (głównie polskim) fajkowym asortymentem
3. współpracę z innymi małymi lokalnymi biznesami.
i szkic szyldu : )
http://img9.imageshack.us/img9/4746/szyldpaint.jpg
Szkic mi się podoba :)Znaczy opowiadanie również ale to swoją drogą
Pomysł naprawdę ciekawy i bardzo mi się podoba, ale zrealizować coś takiego…
żeby wyszło to cza temu zadedykować życie ,oszczędności (swoje i pewnie rodziny do piątego pokolenia wstecz) wziąść kredyt- wielki „jak diabli” i modlić się żeby mieć dostatecznie dużo jaj żeby sobie honorowo palnąć w łeb jak nie wyjdzie ;]
(wypowiedz proszę potraktować z przymróźeniem oka, tak samo jak opowiadanie)