Robert McConnell Special London

31 maja 2012
By

W Londynie byłem dosłownie przez chwilę. Pamiętam przede wszystkim tłum ludzi na lotnisku oraz moją samotną obawę przed nimi. Nie bałem się ich dosłownie, nie jestem też mizantropem. Po prostu Londyn był przystankiem przesiadkowym, a zarazem pierwszym miejscem na Wyspach Brytyjskich, na których miałem żyć przez jakiś czas, by zarabiać na kieliszek czarnego chleba. Miałem więc typową barierę językową.

Mnogość ludzi różnych ras i narodowości, a wokół wszechobecny język angielski. Człowiek może uczyć się go więcej niż połowę życia, ale gdy przyjdzie co do czego, nie może w pierwszej chwili wyzbyć się tej banalnej, irracjonalnej obawy, iż nikogo nie zrozumie oraz nie zostanie zrozumiany. To przechodzi, szybciej lub wolniej. Ze mną było (i jest) tak, że więcej rozumiem, niż mówię. Po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że gdybym miał tak w ogólności, wcale bym nie płakał.

Zmierzałem na Guersney – malowniczą wysepkę na kanale La Manche przez Anglików zwanych jakżeby inaczej, English Channel. „Przyjemna praca” na zmywaku już na mnie czekała. Niedługo miałem się dowiedzieć, że ani „przyjemna”, ani też „praca”. Raczej „straszna” oraz „katorga”. Sama wyspa była urokliwa, ale dla człowieka mojego pokroju nieco zbyt dziwna. W końcu pochodzę z innej kultury, ukształtowało mnie co innego, niekoniecznie zachwycam się tym samym, a przerażają mnie również zgoła inne rzeczy. Pamiętam blady strach, jaki padł na mnie w trakcie wizyty w monopolowym. Piwo słabe, o woltażu skandalicznym. Fakt, smaczne, ale to jednak nie to. Na wódki patrzyć nie mogłem – wszystkie miały poniżej czterdziestu procent. Jedyne, co się zgadzało z moim wyobrażeniem świata, to whisky.

Co do tytoniu, bo powoli do niego na okrętkę zmierzamy, to absolutnie zszokował mnie fakt, iż Brytyjczycy pakują papierosy po dwadzieścia albo po dziesięć sztuk. Próbowałem kilku marek, ale wszystkie smakowały tak samo, a na dodatek paliły się błyskawicznie. Podejrzewałem nawet spisek pracodawców oraz koncernów tytoniowych. Człowiek wypala takiego papierosa w trzy albo cztery minuty i nie ma ze sobą co zrobić na przerwie. Wraca więc do pracy.

Mało tego – jedzenie. Pracując w restauracji zraziłem się całkowicie do angielskiego jedzenia. To, czego próbowałem, było praktycznie bez smaku. Jeśli brać pod uwagę to, w jakich warunkach i w jaki sposób posiłek był przyrządzany, odechciewało się wszystkiego. Żywiłem się croisantami oraz konserwami, o których lokalni barbarzyńcy myślą, iż to żarcie dla kotów. W istocie to jedyna rzecz, która posiadała jakiekolwiek walory, w przeciwieństwie do arcydrogich wędlin złożonych z wody i papieru. No i nie udaje, że jest wykwintna.

Do czego dążę prezentując te wrażenia z pobytu w kraju, który zrodził Sex Pistols, Iron Maiden, Saxon, czy Chelsea Londyn? Ano chciałbym postawić tezę, że przynajmniej powierzchownie rzecz biorąc, większość rzeczy w Wielkiej Brytanii przystosowana jest do nowych czasów, stare mając w poważaniu.

Świat pędzi do przodu. Być może nie widać tego na pierwszy rzut oka, siedząc wygodnie w fotelu, spoglądając na znajome okolice, w których najważniejsze zmiany dzieją się na przestrzeni dziesięcioleci. Do takich transformacji należą: wybudowanie nowego bloku; osuszenie bagna, by postawić garaże; postawienie fundamentów pod nową galerię handlową, w której koniecznie musi być McDonald’s albo inna śmieciowa restauracja; wybory do parlamentu, które mają wyłonić nowy rząd o starej mentalności rządzenia.

Zmiany dostrzega się dopiero, kiedy przestanie się oglądać znajome rzeczy, kiedy na chwilę odwróci się wzrok, zamknie powieki. Albo kiedy patrzy się na coś zupełnie innego. Jak ja wtedy, na Londyn i Guersney. Zarówno stolica Anglii, jak i ta mała wysepka, udawały coś, czym od dawna nie są. Pod maską tradycji, klasyczności, tkwiła głęboka warstwa nowoczesności. Tam nie ma już nic starego. Wszystko jest sztucznie postarzane, bądź odnowione. Z dwojga złego wolę to drugie – przynajmniej szczersze.

Wtedy uświadomiłem sobie, ile zmieniło się w miejscach, które od lat uważałem za niezmienne. Dziś baczniej patrzę na to, co się dzieje wokół i staram się wyostrzyć wzrok na subtelne nowinki zapowiadające stopniowe przebudowanie starego porządku. Nie płaczę za tym, co odchodzi. Jestem raczej dynamicznym człowiekiem, choć na tym najbardziej prywatnym poziomie pozostaję mocno stabilny. Mimo to obserwuję zachodzące zmiany, by wtopić się lepiej, odnaleźć szybciej, a przede wszystkim nie zgubić się za bardzo.

Nie do końca więc rozumiem fajczarską potrzebę powrotu do tego, co było. Historię należy studiować, koniecznością jest jej przyswojenie, być może nawet żywe dotknięcie od czasu do czasu, ale trzeba sobie uświadomić, że to co było, minęło. Jest takie pięknie przewrotne przysłowie – historia uczy, że nikogo nie uczy. Daleki jestem od tak posuniętych wniosków, ale coś przecież jest na rzeczy, nieprawdaż?

Ja już nie zapalę Balkan Sobranie, nie powącham starych Dunhilli, na dźwięk słów „Barling pre-transition” nie dostaję gęsiej skórki. Owszem – chciałbym mieć, zapalić, natomiast jeśli nie będzie mi dane (a pewnie nie będzie), nie będę czuł pustki. Zapalę prawdopodobnie coś, czego nie palili antyczni fajczarze, w czymś, co wówczas nie było dostępne.

Nie pojmuję również idei przywracania do życia martwych idei, czyli na przykład tworzenia tytoniu według starych wytycznych. Głównie bowiem sprowadza się to do tego, iż w nowy sposób stara się zrobić stare rzeczy, a to pachnie mi fałszem. Oczywiście są chlubne wyjątki. Samuel Gawith dalej robi w wiekowych maszynach, klasyczne angielskie mieszanki palę z lubością, a tego Barlinga z akapitu powyżej i tak chciałbym mieć, niechby nawet i post-trasition.

Na szczęście Special London od McConnella jest tytoniem „na starą modłę” tylko pozornie. Nie ma w nim nic starego, to nowoczesna bardzo lekko scented virginia. Ani wytrawna, ani przesadnie przesłodzona. Ready rubbed, wyjątkowo łatwy w paleniu, choć po wyjęciu z puszki nieco zbyt mokry. Podsuszać warto, ale niezbyt długo. Najlepiej nadaje się do szerokich fajek, w głębokich smakując nieco cierpko. Warto poświęcić mu parę chwil, bo poznaje się go stopniowo, a przy pierwszym kontakcie zbyt wiele umyka. Może wydawać się tytoniem z wiekowym charakterem, ale w istocie to nieprawda. To bardzo nowoczesny tytoń, a fajczarz rozumie to po kilku sesjach z nim.

Choć jest ciekawy, to jednak w samej ofercie McConnella znajdują się lepsze pozycje. Ciekawym eksperymentem byłoby poznawanie tytoni tego producenta właśnie od Special London. To takie pierwsze wejrzenie, przełamanie swoistej, metaforycznej „językowej” bariery. Potem można pójść dalej i śmielej.

Tags: , , , ,

10 Responses to Robert McConnell Special London

  1. nowak
    31 maja 2012 at 23:03

    Najmocniej przepraszam, ale co jest dziwnego w pakowaniu papierosów po 20, a choćby i po sztuk? Chyba że chodziło o to, że pakują je sobie w tej ilości, za przeproszeniem, do gęby…

  2. Pendrive
    1 czerwca 2012 at 00:18

    Jedna rzecz nie podoba mi się w tym tekście.
    Że aby go przeczytać, trzeba znać tą stronę. To powinien być felieton zamieszczony w jakiejś poczytnej gazecie.

    Przez takie właśnie teksty, cieszę się, że mam tę stronę w zakładkach. Zaglądam tutaj z tego samego powodu, dla którego oglądam Top Gear. Nie interesują mnie samochody, tak jak nie interesują mnie fajki. Ale interesuje mnie wszystko dookoła nich :)

  3. yopas
    1 czerwca 2012 at 09:20

    Emil, Emil, Emil,
    Pańska wyboistość zaczyna być więcej niż frapująca ;)
    Ładny, długi wstęp. Potem trochę szarpaniny z samym sobą i kapkę o tytoniu. W sumie przyjemny tekst. Ale…

    Uwaga składam deklaracje:
    1. Jeżeli kiedykolwiek wejdę w posiadania choćby próbki starego Balkan Sobranie część z niej przekażę Emilowi, żeby głupich prognoz nie robił.
    2. Jeżeli kiedykolwiek wejdę w posiadanie tytoni Dunhilla made by Dunhill lub made by Murray and Sons przechowam je i postaram się podstępnie zmusić Emila do powąchania.
    3. Barlinga pre-transition natomiast nigdy ode mnie nie dostanie!

    To chyba kiedyś Alek (@julian) powiedział, że cieszy się, że ludzie odtwarzają stare mieszanki, bo powstają z tego bardzo dobre, nowe tytonie. Niektóre, nawet lepsze od oryginałów. Czy to jest fałszywe? Kwestia spojrzenia. Kwestia oczekiwań. Oczywisty trik marketingowy.

    Ale nie należy zapominać, że inaczej na Londyn będzie patrzył student przy zmywaku, inaczej brodaty Hindus w swoim sklepie „1 000 015 przysmaków z całego świata”, inaczej weteran lotnictwa Jej Królewskiej Mości.

    To w sumie może być ciekawe doświadczenie. Co sądzą Niemcy o Londynie kilkadziesiąt lat po bitwie o Anglię. Special? Czy jednak, jakoś tak, nie do końca.

    Pozdrawiam
    PJ aka Żelazny Karzeł o imieniu Wasyl

    • krycha371
      krycha371
      1 czerwca 2012 at 19:48

      Zgadzam się ze stanowiskiem w sprawie odtwarzania starych mieszanek. Nie uważam, że trzeba trwać w żałobie z powodu tego, że nie było mi dane spróbować tych historycznych tytoni w tamtych czasach. Nie mniej jednak, chciałbym zapalić nawet te reaktywowane. Nie oznacza to, że te nowsze będą gorsze i słabiej będą oddawać ich wewnętrzny charakter. Wynika to chyba z gustu gdyż lubię stare rzeczy. WIadomo, każdy gust jest inny i dalatego cenie i szanuje poziom tego artykułu. Jest na prawdę bardzo dobry, fajnie się go czyta:)

  4. Julian
    Julian
    1 czerwca 2012 at 09:55

    Pierwszy raz w Londynie byłem w latach 90, chwilę po krótkim pobycie w Moskwie, z krótkim międzylądowaniem w Warszawie. Moskwa w listopadzie była ponurą czarną jaskinią (błoto) z elementami białego (śnieg). Życie w mieście bez restauracji, mającym zamiast barów i kawiarni tzw. „kafe” było koszmarem. Warszawa po tym okazała się miastem prawie wesołym, pełnym życzliwych ludzi, a Londyn to już raj po prostu… Wtedy pierwszy raz byłem w sklepie Dunhilla oraz zdążyłem jeszcze obejrzeć sklep Astley’s na Jermyn Street.

  5. montoya
    montoya
    1 czerwca 2012 at 11:29

    jest taka książka (mimo że teoretycznie kryminał, to babski jednak nieco, ale mógłby Ci podejść przez sentyment, o ile takowy posiadasz do tego miejsca) pani Charlotte Link „Die Rosezuchterin”, która dzieje się w trakcie II wojny na Guernsey właśnie. kawałek lądu zapomniany przez Boga, ludzi i Churchilla. to zupełnie nie na temat, ale uderzył mnie ten rozjazd między „Twoim Guernsey” a tym książkowym…

  6. Julian
    Julian
    1 czerwca 2012 at 17:29

    O ile pamiętam, Channel Islands były jedyną częścią Wielkiej Brytanii zajetą w czasie wojny przez Niemców. To musiało być specyficzne miejsce.

  7. Lukasz
    lukasz
    1 czerwca 2012 at 18:19

    Fajny felieton. Miło się czyta przy fajce :)

  8. Grimar
    Grimar
    20 maja 2013 at 16:43

    Dzięki uprzejmości Mira dostałem prawie połowę puszki. Jakoś wcześniej nie mogłem się doń zabrać. Było to spowodowane pewnie tym, iż zapach niepalonego Speciala Londona przypomina mieszankę wymiocin z orzechami (czyżbyś Mirek mi czego nie powiedział?). Teraz zakurzyłem pierwszy raz. Przy wolnym paleniu na wierzch wychodzą orzechy laskowe, a tle gdzieś kraży lekko zaznaczona mleczna czekolada, która pojawia sie i znika. Bardziej pojawia się niż znika od połowy fajki. Ogólnie bardzo przyzwoity tytoń. W paleniu samoku rzygowin w ogóle nie wykryto.

    • miro
      21 maja 2013 at 08:25

      … hmmmmm… kocie szczyny – zdecydowanie tak – ale rzygowiny? Koperta lezala blisko Wiadomego Kulegi, musial zwomitowac perfidnie, myslac, ze zamierzam toto zabrac z powrotem do domu :-)
      m.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


*