Z aromatami jest jak z kobietami. Są tańsze i droższe. To trywialne stwierdzenie nie doprowadza do żadnych przydatnych konkluzji, bo każdy nieoficjalnie powie: wiem. Oficjalnie autor może być za to posądzony o seksizm, mowę nienawiści i inne bla bla, w duchu politycznej poprawności. Dlatego, w trosce o swoją skórę, śpieszę z wyjaśnieniami: kosztem są nie tylko pieniądze, ale też czas, nerwy i zdrowie.
Z jeszcze innego punktu widzenia – im coś droższe, tym lepsze. Ale życie znów pokazuje, że niekoniecznie. Dlatego porywając się na „najdroższy” aromat już czuje ciarki na plecach i obiecuje sobie nie czytać komentarzy pod tym tekstem.
Bo Samuel Gawith jest jednym z najdroższych tytoni. Nie w sensie wydanej gotówki, bo ceny w Polsce są przyzwoite, ale „najdroższym sercu” fajczarzy. Bo to tradycja z definicji, legenda w blendach i klasa, której nie oprze się pospolitych producentów masa.
Tak też myślałem i szukając najlepszych aromatów trafiłem na wisienkę. Ach, co to był za film – ekskluzywny producent, ciekawy (a raczej lubiany) aromat, to musi być złoty strzał narkomana. Zabije rozkoszą. Już widziałem ten bujany fotel, szklaneczkę w ręce i rozkosz w codziennej udręce.
I tak wpadłem w pułapkę własnej świadomości. Oczekiwałem Bóg wie czego, a dostałem…przyzwoity tytoń.
Od niego więc zacznę. Czarny Cavendish pali się nieźle. Ani bezobsługowo, ani kłopotliwie, po prostu mocna średnia, zapalniczka w pogotowiu. Jest dość wilgotny, co mu może nie przeszkadza, ale też na pewno nie pomaga. Podsuszony zyskuje na komforcie randki z fajką, a rozdrobniony dostaje dodatkowego plusika. Zapewne dlatego najlepiej smakowały mi „śmieci” z dna puszki. To wcale nie było złudzenie, bo po otwarciu drugiej proces powtórzył się, jak w „Dniu świstaka”. Mogłem coś zmienić, więc każdą porcję rozcierałem w palcach i dałem jej poodychać świeżym, warszawskim powietrzem kwadransik. Różnica niewielka, ale wysiłek tez żaden.
Po kilku sesjach stwierdziłem, że Czarna najlepiej smakuje w niewielkich fajkach z szerokim kominem. I, jak dla mnie, główna zaleta: przez aromat czuć tytoń. Może lekko, może w domyśle, ale jednak.
Własnie, aromat. Skoro ktoś powiedział, że to wiśnia, nie wypada nie wierzyć. Tym bardziej, że z puszki pachnie wiśnią. Zwłaszcza osobom, które na wsi były ostatnio z wycieczka szkolną, ale na pewno się tam nie wychowywali. Palony tytoń też pachnie, choć podobno nie do końca fascynująco, ma w sobie cos gryzącego. A smak? Ma kwaski, troche słodyczy. Owocowej, na pewno. Jednak wiśni tutaj jakoś specjalnie nie wyczułem. Ot, aromat owocowy, nie do końca identyczny z naturalnym. Coś przypomina. I jestem pewien, że gdyby SG przykleił dowolna nalepkę na puszkę, dalibyście się na to nabrać.
Moc jest średnia, ale już nie lekko-średnia, tylko dająca umiarkowaną satysfakcję z palenia.
I jak tu podsumować? Przyzwoity produkt nieprzyzwoicie legendarnej firmy. Ale…dla wielu osób pozbawionych wrażliwości na markę przegra z Aromą Savinellego czy Simply Unique Larsena. Sam tytoń może jest lepszy, ogólne wrażenie niekoniecznie. Dla mnie to podobny poziom, chociaż Larsena i Savinellego pewnie nieraz kupię, a Gawitha raczej nie. Niczym mnie nie poraził, chociaż tego oczekiwałem, niczym też nie zraził. A to zdecydowanie za mało na legendę.
W zasadzie wypadałoby wpisać pod każdą z czterech ostatnio opublikowanych recenzji, że jest fajna, ale nie chcę rozmnażać komentarzy. Napiszę zatem tylko, że BARDZO się cieszę, że komuś chciało się ruszyć kawałek rynku z aromatami i to z takim rozmachem.
Mam nadzieję, ze zachęci to innych recenzentów.
Macieju, czy jako, iż jesteś tzw. lokalesem, to możemy liczyć na twoją obecność na spotkaniu? Serdecznie zapraszam.
I, oraz: bardzo podoba mi się zawarty w tekście oksymoron :)
Ano tak to jest z Samuelem. Potrafi stworzyć rzeczy wybitne, i ponadczasowe, jak również średniaki. Oraz śmieci ktorych nie da sie palić.
Tak jest na przykład z tytoniem Palace Gate, którym zostałem obdarowany na Święta.
Dzisiaj kiedy ten tytoń jest już tylko wspomnieniem, jedyne skojarzenie jakie mi się nasuwa to trutka na prusaki, lub jakieś inne insekty. Zamiast wrót do pałacu na puszce powinna być taka mała czaszeczka jaka jest umieszczana na transformatorach tudzież słupach wysokiego napięcia. Ktoś kto nie miał wątpliwego szczęścia palić tego „tytoniu” może pomyśleć, że przesadzam.
Niestety nie przesadzam, po otwarciu puszki od razu wiedziałem, że nie jest dobrze.
Woń trudna do zniesienia, i dotego strasznie natarczywa atakuje wszystko dookoła. Wwierca się w nozdrza tak intensywnie, że aż boli.
Jednak jestem człowiekiem chytrym, i twardym jak skała, więc postanowiłem się z tym czymś uporać.
Po dwukrotnej próbie zapalenia tego tytoniu, raz suchego, raz mokrego zrezygnowałem z dalszych prób, ponieważ powodował autentyczną, i natychmiastową reakcje wymiotną.W końcu tytoń dostał się mojemu znajomemu, który sobie nabija gilzy. Wymieszał go z tytoniem papierosowym, i bardzo sobie chwalił. No coż…
A co do tytoni wybitnych, to według mnie w aromatach żaden tytoń nie jest w stanie dorównać 1972. Co więcej, żaden nie jest nawet w stanie się do niego zbliżyć.
W tytoniach niearomatyzowanych niekwestionowaną królową (oczywiście według mnie, ale myślę, że wielu się ze mną zgodzi) jest FVF.
Oczywiście nie można, tych tytoni palić bez przerwy. W końcu jedząc non stop wędzonego łososia, zapragniemy dla odmiany czerstwego chleba.
(łosoś jest przykładowy, niech każdy sobie wstawi co chce)
Pozdrowienia dla całego fajkanetu :-)
Ja bym zwrócił uwagę na jedną, istotną rzecz: proponuję przyjrzeć się, kiedy został stworzony który blend u danego producenta. Oraz na jaki rynek.
I wiele się wówczas wyjaśnia.
Ostanie kilka-kilkanaście lat u SG (czyli te wszystkie Palace Gate, Celtic Talismany czy Fajerdensy) – to nowości, skierowane głównie na rynek amerykański. Wśród których te bardziej udane strzały (jak wspomniany Firedance – są po prostu uzapachowionymi wersjami klasyków (w tym wypadku, o ile pamiętam, bazą jest BBF).
Porównywanie do nich receptur, które mają po 200 lat (np. Grosemoore ;)) jest, jakby tu powiedzieć, nieporozumieniem.
Oczywiście na tych starych też się oszczędza, zmienia i często psuje, ale jednak coś zostaje.
Aha – nie 1972, tylko 1792. Data z kluczem, swoją drogą – wtedy do SG trafiły używane do dziś maszyny (kupione już jako używane…).
Nazwa też uległa zresztą zmianie – kiedyś był to po prostu Cob Flake.
No rzeczywiście z nazwą datą pomyłka miało być oczywiście 1792 tak jak piszesz.
A dlaczego porównanie tytoni starych, i nowych miałoby być nieporozumieniem. Właśnie, że warto je porównać. Chociażby dlatego by zobaczyć jakie śmieci się produkuje teraz, a jakie rarytasy produkowało onegdaj.I cieszyć się, że mamy jeszcze możliwość palić tytonie z dwustuletnią tradycją. U mnie sama świadomość, że receptura ma ileś tam lat powoduje znaczącą poprawę smaku tytoniu :-)
Tam do licha, mnie przypomniał jabole ze studenckich czasów. Chyba pierwszy raz zdarzyło mi się wyrzucić tytoń z fajki po dwóch albo trzech pociągnięciach. Nie dałem rady tego palić.
Widać faktycznie coś w tym jest, że Gawith oprócz bardzo udanych aromatów (a za takowy uważam FireDance), czy ewentualnie średnich (jak PalaceGate) musi mieć i takie coś jak ten.
Ale znajomemu, któremu wcześniej wcisnąłem CelticTalisman zasmakował. Więc może to kwestia indywidualna albo po prostu rzecz smaków, które się lubi.
Tylko że ja naprawdę lubię wiśnie. W każdej postaci – od owocu poprzez konfitury aż po te spirytusem zalane…
Witam,
dla mnie tyoń solidny ale aromat ( całkiem fajny w smaku ) „nałozony” na dość mocny tytoń który przebija sie co chwila na pierwszy plan… Ponieważ wole słabsze tytonie lepiej „maskowane” aromatem – bardziej smakuje mi np. Black Top Cherry GH.