Gdybym nie był taki leniwy wszystko byłoby inaczej. Napisałbym o wiele wcześniej tekst, który tłucze się po głowie i chce wyjść od wielu dni .
Ba! Wtedy to byłoby spektakularne!
Bo rzecz jest o wiośnie.Dzisiaj to banał. Okno sobie można otworzyć i jest. Poranne ptasie festiwale, 4.15, o laur bursztynowego człowieka, gwiżdżą do ochrypu. Pąki otwierają się z sykiem niemalże. Zupełnie jak puszki, by zapienić w wyschłym gardle.
Kiedy to było, jak żeśmy się bali, że podstarzała już, zimna sucz, zechce uwodzić kolejnych chłopców od kwietnia w górę?
A ja wtedy zamiar miałem fajkę nabić, jak hakownicę i tą fajką nuże wygrażać zawiejom i zamieciom. Ale zima poszła sobie sama gdzieś. Nie wiadomo gdzie. Chłodzić pingwiny, szronić szwedzką aqua vitae, uwieczniać syberyjską zmarzlinę?
Ale co teraz można począć z karierą niedoszłego meteogieroja?
Egocentrycznie opisać własne wiosenne radości.
Bo co prawda, od jeziorka ciągnie jeszcze chłodem, trawnik przypomina szlak bojowy armii Budionnego (a to tylko nasze pupilki nadefekowały), a ławki brudne i połamane (to nasze pociechy, jak mniemam) ale…
Rozkładam tedy darmowy periodyk, aby nie utytłać spodni. Zasiadam. Nóżka na nóżkę. W sąsiedztwie nadobnym dwóch pań, a jakże. Ja samiec potrzebuję oprawy, a czynność którą wykonuję, namaszczonej celebracji.
Wyciągam z teczki fajkę produkcji tureckiej, którą to nabijam prawoskrętnie, uprzednio rozdrobnionym, ulubionym tytoniem, produkcji angielskiej. Wszystko wprowadza mnie w kosmopolityczny nastrój i mniemanie najwyższe o sobie.
Następnie, co stawia moją osobę w jeszcze bardziej niezwykłym świetle, wyjmuję zapalniczkę produkcji chińskiej. Na zapalniczce jest papuga , którą wyraźnie widać i którą niniejszym okazuję.
Jak wiadomo, taka papuga to symbol dalekiej, tajemniczej egzotyki. A zatem logicznie można przyjąć, że i ze mnie emanuje obietnica zamorskich podroży.
Kiedy osiągam ten, nie bójmy się określenia, stan patrycjuszowski, to pora wreszcie zapalniczki użyć i fajkę zapalić.
A że na terenie dawnych fortyfikacji rzecz się dzieje, uprawnioną wydaje się być parafraza: „lonty zapalone… I dym wionął”
Na tym kończę reportaż na temat ego własnego.
Dlaczego? Ale dlaczego?
Bo już nie ma o czym pisać.
Nadęta, nabrzmiała nawet najbardziej osobowość w kontakcie z transcendencją, pryska. Jak bańka. W zderzeniu rozpada się.
Albo, o ile przetrwa, muśnięta tylko nadnaturalną siłą truchleje, wycofuje się, martwą udaje. Tak jest i już. Poradzić nic nie można. Vis major.
Autor do opornych na PIĘKNO nie należy i ot trafiło go prędzej i mocniej. Pozostaje zatem pomedytować nad smakiem i nadać nowy sens Mickiewiczowskiemu „Wstąpiłem na działo…”
Cannon Plug , dzieło Samuela Gawitha z Kendal rozpływa się bowiem po podniebieniu. Jaki zatem jest? Przecież „niemy zachwyt” nie dosyć, że subiektywny, to trącić może pustosłowiem , o ile nie potwierdzi się go rzetelnym opisem.
Otóż urokiem okazuje się być paradoks. Paradoks, szczególnie dla obytych, oczywisty. Są bowiem dwie, wyraźne, co nie jest przecież zaskoczeniem , nuty smakowe.
Pierwsza, wiadomo, wynikająca z cechy „scented.” Zdecydowany, silny zapach, niejako na przekór tytoniowi i zupełnie doń niepodobny. A teraz musze być ostrożny.
Oszczercy czają się wokół. Gotowi zza krzewu wyskoczyć i ze wstrętem zawołać: „mydełko!”, ”dziadzina eau do cologne!”, „stryjenki perfiuma!”. Tak jak jestem gotów w pozytywnym sensie przypisać „kosmetyczność” niektórym wyrobom G&H albo Condorowi, to w tym wypadku absolutnie się nie zgodzę. Aromat w żadnym razie z kosmetyką się nie kojarzy.
Pierwsze moje wrażenie – połączenie zapachu geranium i lawendy. I nie wykluczam, że z tych składników ów zapach zbudowano. Ale przekonanie o nienaturalnym pochodzeniu zostało w znaczący sposób skorodowane. Niemalże rok temu, w maju, dane mi było poczuć zapach tożsamy z Cannon Plug, ot tak na ulicy. Zafrapowany podobieństwem ustaliłem wtedy – woń unosiła się od drzew a wydziela go spadź, słodka, lepka ciecz, którą drzewa ronią właśnie w maju. Zatem być może , zgodnie z zapewnieniami producenta , do aromatyzowania używana jest oryginalna wydzielina drzew. Samo nasilenie uzapachowienia jest znaczne. Prawie, że zbyt silne. Ale właśnie cała sztuka granicy umiarkowania nie przekroczyć. Zatrzymać się tuż przed. Mając na uwadze tolkienowskie bajdy, wypada się mieć na baczności. Te drzewom podobne stwory mogą poczuć się wabione. Mnie otoczyły tworząc całkiem zgrabny park dla niepoznaki. Drugi wątek to tytoniowa baza czyli virginia w takim akuratnym, średnim stanie ukiszenia. Dająca słodycz i właściwe wydawać się by mogło ,że nic więcej. Rozmyślałem nieco jak fenomen smaku zręcznie opisać. Nie jest to łatwe. Ja to odczuwam… hmmm zarówno jako osmozę jak i symbiozę. Ale przecież jest i synteza.
Scent i baza, mocno wyraziste same w sobie, przenikają się i tworzą nowy smak, nutę środkową –wspaniały, charakterystyczny, fajkowy posmak. Odrobinę likierowy, odrobinę waniliowy. Początkowo bardzo rzadko go wyczuwałem. Ale wystarczyło zwolnić. Mniej łakomie palić. Zasadniczo, nie lubię waniliowego posmaku w dymie. Ale tutaj to co innego. Zaledwie niuans, a jakże wzbogacający.
Ów zakładany paradoks zaczyna wydawać się nieco trywialny . Otóż celem mieszanek scented , tych bardziej udanych , to z dwóch wątków zsyntezować jeszcze trzeci, ale tak aby spójność smakową jako całość utrzymać i pstrokacizny uniknąć. „Armatka” pięknie i chętnie takie założenia wypełnia..
Całość jest także bardzo orzeźwiająca. Kojarzy się ze słońcem, wiatrem , wyżem i intensywnie błękitnym niebem. Oczywiście z zielenią , rozkwitem jak najbardziej też.
I z taką właśnie prognoza konweniuje. Ciężko go palić w duchotę . Wtedy potrafi przytłoczyć, a nie dopomóc. Nie jest to także tytoń codzienny. Smak ma bowiem intensywny, a aromat potrafi później uwalniać się także przez skórę palacza . Odbiór mógłby zostać przytępiony, a później pojawiłoby się znużenie.
Zapach otoczenie może odbierać różnie. Jest on odwrotnością smaku. Virginiową bazę czuć intensywnie a „scent” jest w tle. Utrzymuje się w pomieszczeniu długo i niejako wgryza się. Udało mi się trwale „cannonizować” jedno z biur w którym pracowałem. Wentylacją otrzymała trwały dodatek.
Z panegirycznych wyżyn pora kierować się ku sprawom przyziemnym.
Fizyczność twarda. CP występuje w kostce średnio zwartej . Kolor – stare złoto poprzetykane beżami.
Wilgotny jeśli świeżo ukrojony. Suszyć trzeba. Długo. Prawie do suchości pieprznej. Rozcierać drobno. Inaczej potrafi dawać kondensaty, zostawiać mokre korki. W snopku paliłem , w kulce także, ale odradzam.
Doskonale mi się ćmi w piance. W corn cobie także nieźle. Wrzośca natomiast trzeba dać dobrego, chłonnego i raczej przeznaczyć go na zawsze. Zapach w fajce pozostawia Cannon trwały .
Pomimo, iż jestem wielkim miłośnikiem tej mieszanki, to przestrzec muszę nowicjuszy. Nie uważam , aby to był produkt dla początkujących. Braki w technice natychmiast są odczuwalne, a to w postaci kondensatu, a to niesmacznego palenia.
Na własne potrzeby często CP mieszam z tytoniem poniekąd bazowym czyli z Kendal Plugiem. Cóż… po co komu bulionu, do ogórkowej dolewać?
A mi to smakuje . Wyraźniejsza jest virginiowa słodycz.
Ego wystrzelone z armaty opada w ramiona super ego. Na powrót siedzę na ławce w parku. Drzewa dopiero planują spadź. Panie obok kończą piwko. W ogóle mnie nie spostrzegły. Ani mojej papugi. W żalu nieutulone libido. Koniec przerwy. (B)Fajka skończona .
Ale z tej armaty wystrzelę jeszcze nie raz. Na wiwat wiośnie!
strach się bać, co wyskrobiesz jak się zbliżać zaczniemy do pory letniej…Bo na wiosnę już masz formę (również literacką) całkiem niezłą :)
Gratuluję świetnej recenzji, a jeszcze bardziej – umiejętności pisania z jajem i na temat! To bardzo cenna umiejętność. Zazdroszczę szczerze :)
Świetny tekst! Czyta się „na raz” i dopiero po skończeniu człowiek uświadamia sobie, że się ciągle głupio sam do siebie uśmiechał. Ja tak miałem ;) A Cannon Plug dopisuję do mojej dłuugiej listy „must try”.
Pozdrawiam, Andrzej
Cannon… taaaak. Śmy są ZA (a nawet przeciw).
Cannon to scent lakeland, który od dawna podejrzewam o dominację geranium. Tajemnicą pozostaje druga nóżka lakelandu, czyli tzw. mydło. Mydłem to nawet nie pachnie, ale jakoś nazwać trzeba. Występuje najsilniej w innych tytoniach SG i GH, np. Brown Flake albo w Coniston Plug. Jeden i drugi scent (lakeland i mydło) wbija się w fajkę jak mateoryt tunguski i trzeba roku żeby się ich pozbyć. A teraz niespodzianka. Sprowadziłem właśnie puszkę znanego i raczej lubianego tytoniu fajkowego, produkowanego od paru lat przez tak zwane Zupełnie Inne Osoby. I ten znany tytoń w wersji sprzed 10 lat ma lekki, ale wyraźny posmak lakelandowego mydła. Którego w wersji obecnej nie ma ani śladu.
Nie dość, że wiem, czy warto spróbować, czy to moja bajka, czy też nie koniecznie, to jeszcze ta literacka oprawa, która nawet specyfikację techniczną i instrukcję obsługi czynią lekturą przyjemną. Pewnie Ameryki nie odkryję i napiszę tylko to, co myślą wszyscy – pisz więcej, no i oczywiście publikuj tutaj. A może by tak kiedyś zebrać stąd porady i recenzje w książkę? Pozdrowienia
Dziękuję wszystkim za miłe komentarze i konstruktywne uwagi. Podbudowują debiutanta albo prawie debiutanta. Oczywiście postaram się zamieszczać recenzje etc… :)
Znakomity scent, bliski mojemu ideałowi, jakim jest RB Plug, ale sporo lżejszy i z odcieniem Grousemoora. Lakeland pełną (dymu) gębą.
Ależ bajeczny tekst! Określenie :Osiągam stan patrycjuszowski, wejdzie na stałe do mojego słownika. No i widać Golfie że nie należysz do opornych na piękno. Kiedyś, ze znajomymi filozofami, dyskutowaliśmy nad zagadnieniem: czy i dlaczego piękno, jego doświadczanie jest dobre? Ja także myślę, że doświadczenie piękna, zachwyt, ma moc chwilowej dekonstrukcji osobowości. A po jej zgaśnięciu można oglądać świat jakim jest. I smakować tytonie;-) Odnośnie Cannon pluga, paliłem na razie dwa razy i wydał mi się bardzo podobny do Grousemoora, ale jednocześnie o wiele lepszy, czuć w nim i większą złożoność i delikatność i prawdziwy tytoń.
Świetny tekst, czekam na kolejne!