Tym razem giveaway przerósł moje możliwości. I nie chodzi o to, że coś nie wypaliło, bo wszystko, co zamierzałem samodzielnie wykonać z tą fajką poszło jak chciałem. Pod znakiem zapytania jednak stanęła rentowność dwóch zabiegów, ale pozwólcie, że o tym troszeczkę niżej.
Zacznijmy od tego, że cholera wie co to może być. Nie ma kompletnie żadnych oznaczeń na główce i obrączce. Wzornictwo jednak bardzo silnie ciągnie mnie w stronę jednej, konkretnej marki. Otóż tak samo jak @KrzyśT, z którym rozmawiałem na ten temat, obstawiałbym stare WDC, bo tylko tam widziałem podobnie ciosane benty z romboidalną w przekroju szyjką. Za starością fajki przemawia nagwintowana szyjka, tak samo sędziwość tego biedactwa sugerować może klasa wrzośca i jego usłojenie, którym ewidentnie nikt się nie przejmował w tym wypadku. To przypuszczenia, takie „educated guess”, choć lepsze to niż nic.
Fajka przyszła do mnie w dość ponurym stanie. Spodziewałem się pół-trupka, ale zawsze (tak, to w myślach też się liczy) jest to znane każdemu „ojapier…”, gdy widzimy złamaną rękę u rodzeństwa czy coś w ten deseń. Otóż główka – bo ustnika nie było – była bardzo srogo podziurawiona przez sandpity i puste kitowania, drewno było aż lepkie od warstw syfu, który gromadził się na niej przez lata.
Osmolenia na rimie grubości jednogroszówki kryły pod sobą trwałe przypalenia, ukryć jednak nie potrafiły centymetrowego nagaru wątpliwej jakości. W kominie oprócz nagaru znalazłem resztki tytoniu, a nawet kilka sklejonych włosów! Widoczne jest także kilka ciosów noża jako substytutu frezu nastawnego. Wszystko to trzymające się przy ściankach na słowo sprzedawcy komórek z dworca PKS.
Szyjki chyba nie trzeba dodatkowo opisywać – dwa mięsiste pęknięcia (które jako żywo łączą się w trójkąt, co jest kolejnym argumentem za WDC!) przykryte obrączką, która dość, że wygląda jak skamielina, to dodatkowo nie spełnia kompletnie swojej funkcji. Jest bowiem rozerwana z czterech stron na łączeniach, co wprawia mnie w zakłopotanie, bo dotąd nie mam pojęcia jak utrzymuje wciąż swoją formę. Smrodek – jak na to wszystko – umiarkowany. Pewnie wywietrzało z wiekiem albo główka nie zdążyła się zasmrodzić, gdyż szybko zarosła nagarem. W jednym zdaniu – styl palenia rodem z XX w. (kolejna wskazówka co do wieku).
Fajka mimo wszystko ma klimat. Wziąłem się za nią ochoczo, z radością zaczynając od środka. Jako że brałem udział w poprzednich akcjach giveaway, pozwoliłem sobie tutaj nie fotografować ponownie moich metod, które nie zmieniły się od tamtego czasu. A zacząłem od porządnego odmoczenia rimu i starcia z niego warstwy smoły. Zeszła dość gładko, choć pod spodem zobaczyłem ciemną obręcz. W środku nagar odszedł po kilku obrotach noża, ścianki wyrównałem papierem 600. Komin jest w zaskakująco dobrym stanie, bo nie ma tam ani pajęczynki, ani wżerów. Mnożą nam się zatem argumenty o paleniu bez ostrożności, „do zapchania”, znanego z końcówki dwudziestego wieku. Nagar bowiem uchodzi za zabezpieczenie przed żarem niszczącym ścianki.
Zająłem się później higienizacją fajki, czyli wydmuchaniem resztek pyłu po szlifowaniu z komina sprężonym powietrzem, przewyciorowaniu fajki spirytusem (nie było tragicznie zasyfione) i na końcu jej wypieczeniem, czego chciałem nie robić, ale jednak się na to zdecydowałem. Jeszcze przed włożeniem fajki do pieca na 100 stopni na półtorej godziny, przetarłem ją oliwą z oliwek, coby chwyciła jednolity kolor i uwidoczniły się na niej słoje – albo ich brak.
Zanim przejdę do końcowej części – parę słów o niestosowaniu kąpieli w spirytusie, walki z estetycznymi ubytkami i tym podobnym. Otóż moje podejście do fajki zmieniło się diametralnie na przestrzeni tego roku i twierdzę, że jestem zdecydowanie dojrzalszy jeżeli chodzi o tę materię. Staram się więc przy fajkach robić jak najmniej, nie spiłowuję rimu, nie kleję dziurek na główce. Metody, które stosuję są nieinwazyjne i dokonuję ich teraz celem raczej przystosowania fajki do ponownego życia niż zmieniania ją w Miss Universe. A co do smrodu, poprzednich zapachów i innych – bazując na własnym doświadczeniu, uważam, że najlepszą metodą z tych uzdatniających jest usunięcie resztek i przepalenie. Moczenie w spirytusie zmywa bejcę, długo trwa, nie zawsze daje efekty, pochłania środki. Wypiekanie jest o wiele skuteczniejsze, jednak nie odważyłbym się włożyć teraz do piekarnika główki o ołówkowej szyjce – pęknięcie gwarantowane. W ostateczności używam metody profesorskiej, ale nie zawsze uzyskuję pożądane efekty. W nieustępliwych przypadkach zostaje więc Latakia, co może być bardzo przyjemnym rozwiązaniem dla jej amatorów, cierpliwość do w jakimś sensie „poddania się” fajki, przez co rozumiem jej oswojenie się z tytoniem w środku i ten charakterystyczny zapach palenia, bez niuansów skarpet pradziadka.
Tak spreparowaną fajkę wrzuciłem na polerkę, a potem nawoskowałem ją carnaubą. Efekt jest fajny, bo palidełko wygląda klimatycznie, a do tego nadaje się bezproblemowo do palenia. Zabrakło jednak dwóch rzeczy, które sfinalizowałyby cały projekt.
W sprawie ustnika i nowej obrączki do fajki konsultowałem się z rodzimymi fajkarzami, którzy dokonują takich napraw. Wymyśliłem sobie akrylowy ustnik (w kolorze bursztynu – epoka is epoka!) i srebrną obrączkę, która trzymałaby te dwa felerne pęknięcia. Cena, jaką usłyszałem za taką naprawę – o ile jest to w ogóle możliwe, bo takie głosy też padały – to ok. 150 zł. I tutaj niestety stanąłem ze sprawą. To nie jest dużo, ale z drugiej strony fajka nie jest tego warta. Obiecałem sobie jednak, że mając wolne półtora baniaka (pewnie latem) zainwestuję w nią, bo polubiliśmy się razem. Przemawia do mnie jej starość, no i jednak trochę czasu jej poświęciłem na dojście do siebie po latach odrzucenia. Z pewnością dalszymi efektami przygody pochwalę się w przyszłości w tym wątku.
Kiedyś oglądałem z siostrą policję dla zwierząt na jakimś kanale przyrodniczym, który to odcinek zapadł nam – a szczególnie jej, wywierając nieśmiertelne poczucie braku sprawiedliwości i miłości na ziemskim padole – wyjątkowo mocno w pamięci. Odratowali tam jakiegoś kundelka, który był przywiązany przez kupę czasu do płotu łańcuchem wrastającym mu mocno w kark, bez jedzenia, bez wody. Bardzo długo trwała walka o jego życie, ale po kilku miesiącach doszedł do siebie i wyglądał na nawet zadowolonego, a i ładny i sympatyczny był skubaniec. Zrobili mu jednak jakieś mądre testy dotyczące możliwości oddania go do adopcji, gdzie kluczową kwestią okazało się wkładanie gumowej ręki na wysięgniku do miski podczas jedzenia. Oczywiście delikwent ją ugryzł, więc postanowili go uśpić. Od tamtego czasu próbuję jakoś zrekompensować odejście tej niewinnej duszyczki, dlatego fajkę odratuję w swoim czasie jakkolwiek zajechana by nie była. A i choćby kundel gryzł – nie uśpię. Nie chcę znowu na płaczącą siostrę patrzeć.
Dobra robota. Choć znasz moje podejście – by „kundel” nie gryzł trzeba go od razu ostro papierem do żywego i spirytusem wytępić jego arogancję, która często jak nie w duszy, może się właśnie w bejcy gnieździć. Następnie położenie własne bejcy to adekwatne szkolenie naszego pupila.
Pozdrawiam serdecznie, czekając na ciąg dalszy.
Robiąc takie rzeczy papierem ściernym i spirytusem otrzymujemy nową fajkę z nową duszą albo i bez duszy ;).
Boro, no mocno zastanawiam nad tym co napisałes i metodzie „suchego reżimu”. Były, w mojej pożal się Boże, „karierze” palacza w używanych fajki bezingerencyjne, gdzie wyczyściłem kanał dymowy, nagaru mało to wyrównałem lub nie . I dawaj palić. No niestety po jakims 1,5 roku używania średniointensywnego one dopiero staja się moje. Dodam,że obrzydliwy nie jestem raczej a palę też dobre Va raczej. Lekki zapaszak poprzedni i mo nowy tworzą cięzki melanż.
Jak się skończyły zasoby zakupionych tzw. mało palonych i schludnych, zabrałem się za te gorsze. za diabła , nie wyobrażam sobie aby ich nie kąpać. Począwszy od nagaru zdejmowanego na mokro , czyszcenia najgorszego czyli kanału dymowego , skończywszy wreszczciee na ogólnym zapachu. I co dziwne takie fajki- wymoczone zachowują się bardziej przewidywalnie. Tak ,ze zastanawiam się nad powrotem do roboty nad fajkami nad którymi mał poracowałem.
BTW ta główka która pokazujesz ma piękny kształt. Aż zamiast tej obraczki prosi sie o srebny filigran.
A grzałeś kiedyś? Bo wypowiedź Mateusza trzeba osadzić w kontekście tego, co napisał o wygrzewaniu.
Oraz – każdy z czasem staje się bardziej leniwy. Zazwyczaj ;)
No grrzać nie grzałem. Ale zamierzam.
Tu nie chodzi o lenistwo. :)
I polecam w skrajnych przypadkach grzanie. Metoda spirytusowa ma moim zdaniem kilka efektów ubocznych, które mnie od niej odciągają.
Świetny tekst w moralną wymową.