Parę lat wstecz, nad brzegami Morza Śródziemnego żył sobie pewien człowiek. Nazywali go Platon. Jako że człowiekiem był on uczonym, czas jego zajmowało spisywanie różnych opowieści. Była wśród nich taka, która opowiadała o tym, jak to bogowie, z przyczyn znanych tylko sobie lub może po prostu bez przyczyny, dla kaprysu może, podzielili człowiek na płci, a te stały się jak dwie połówki jednego jabłka rozrzucone po świecie. Dążą one do zjednoczenia. Czynią to z większym lub mniejszym skutkiem, przy czym nigdy nie potrafią tej jedności osiągnąć w pełni. Pozostała więc na zawsze tęsknota za pełną jednością, która nazywa się miłością.
Patrząc na świat można by uznać, że bogowie – jak by się nie nazywali, czym by nie byli, jak byśmy sobie ich nie wyobrażali – są mistrzami w swoim rzemiośle. Przy ich zdolnościach człowiek pozostanie jedynie partaczem, jakimkolwiek majstersztykiem nie starałby się wyzwolić.
Lata po tym jak Platon opuścił ten ziemski padół.. dla przybliżenia tysiące lat później, pewien mały brytyjski na wskroś sklepik, nazywany, ze względu na charakter trafiką, zamówił u pewnego wytwórcy fajkę. Rzecz działa się lat temu blisko czterdzieści na ulicy Jermyn pod numerem sto dziewiątym a wytwórcą tym był zakład noszący dumną nazwę Dunhill.
Los dla tej fajki był łaskawy, przez lata była dobrze traktowana, a jak wiemy fajki różne mają szczęście. Nadszedł dwudziesty pierwszy wiek, a fajka nadal była w wyśmienitej formie, kiedy znów ktoś ją wziął w ręce i kolejny raz zapakował w kartonowe pudełko i wysłał w nieznane. Fajka miała niefart, trafiła do pewnego burdello. Trochę przestraszona, kiedy stanęła w rzędzie obok swoich starszych i młodszych koleżanek trochę się uspokoiła. Koleżanki powiedziały że będzie traktowana należycie, z szacunkiem, co prawda, nie może liczyć na miłość, ale na pewno nic złego jej nie grozi. Służyła więc dzielnie przez lata, miała szczęście, palono w niej tylko najlepsze czyste tytonie. Dbano o nią, okrywano ciepłym kożuchem z wosku, kiedy pękła, opatrzono należycie, owinięto srebrnym bandażem.
Minęło kilka lat. Fajka nie narzekała. Pewnego upalnego wieczoru, gdy ucichły już głosy ptaków za oknem, mocne dłonie uniosły ją z półki, pieściły chwilę szorstką tkaniną, dokładnie zbadały każdy jej fragment. W końcu nabiły ją tytoniem. Fajka poczuła rozkosz. Tytoń był panem bardzo dojrzałym. Jego ciemne grube warkocze, muśnięte złotem rozeszły się po wnętrzu fajki, otuliła je mocno. Pojawił się ogień. Rozpalił tytoń do czerwoności. Tytoń płonął, a fajka wiedziała, że znalazła swoją drugą połówkę. To co zgubiła, opuszczając londyńską ciasną Jermyn ST 109, pojawiło się na nowo.
Lekki, upojnie słodki dym ciemnej wirginii, wypełnił jej trzewia. Słodycz świeżo dojrzałych orzechów, niedokładnie obranych z białej jeszcze skórki – lekka nutka cierpkości w strumieniu smaku, nie nachalnego, sycącego, ale stonowanego. Fajka nie chciała myśleć o końcu tej rozkoszy, niech trwa, trwa…
Tak o to odnalazły się dwie zagubione polówki jabłka. Astley’s… Jermyn ST 109 London…
Nazwijcie mnie mitomanem, dziś wam wolno, dziś nim jestem…
Komentuję żeby było to widać w rubryczce „najnowsze komentarze” bo kategoria się nie wyświetla na głównej.
Tak mnie naszła tego wieczoru mitomańska fantazja…
no właśnie widzę, że też nie możesz jeszcze spać – dawaj dalej Janku.
Nie mogę nie z powodu bezsenności, mam sporo pracy…
A ja zatem z powodu nadmiaru pracy kładę się spać – dobranoc)))
Jeszcze nie paliłem. Leży sobie w dalszej torebeczce próbkowej. Ale jak już opisałeś wrażenia, to jutro z rana zapalę i się w komentarzu z Tobą zgodzę, albo się pokłócę.
Ładnie ująłeś temat…było pięknie i smacznie…muszę spróbować ,żeby nie wiem co…
Pięknie ujął. To bardzo oldskulowy blend. Nie ma prawa tak smakować w lakierowanej fajce z prekarbonizatem. We francuzeczce z lat 50, w jakiej go wypaliłem – wyborny.
Starsze Dunki też coś w sobie mają…
Warto czasem przeczytać tekst sprzed roku. Podjąłem decyzję – kupuje fajkę Astley’a z Kanady.