Pierwsza wiosna po wprowadzeniu stanu wojennego. Chyba maj, bo już liście szumiały latem. Los rzucił mnie w środek lasu – na blisko trzy lata. Zostałem prawdziwym gajowym. Ciężka praca, daleka od wyobrażeń mieszczucha. Ale przytulisko dla młodego małżeństwa wspaniałe. Wszak ze służbowym domem, podwórkiem i wieprzkiem, którego jakoś nie mogliśmy zabić, więc wyrósł nad miarę i obżerał nas jak tylko świnia potrafi.
Paliliśmy oboje. Ja fajkę, ona papierosy. Ona miała raj, bo dla jednego palacza podwójna porcja „Kartkowych” wystarczała z nadmiarem, na dodatek dostawaliśmy od nadleśnictwa przydział „Extra Długich”, czyli odrzutów produkcyjnych z fabryki w Radomiu, którymi dość hojnie obdarowywał nas socjalizm.
Ale dla fajczarza był to stan klęski narodowej. Można było zapomnieć o krajowych wytworach ludowej myśli blenderskiej, czyli tych Najprzedniejszych, Bosmanach, Kapitanach, Neptunach. Nie były to też czasy miłe do przemieszczania się po polskich drogach, z rzadka jedynie i w ramach podróży służbowych mogłem zawitać do Pewexu, u cinkciarza wymienić wszystkie zaskórniaki i kupić za wszystkie zdobyte bony czerwoną Amphorę czy Księcia Alberta.
Chodziłem wówczas chętnie na wszystkie nasiadówki do nadleśnictwa, czy do gminnego komisarza z WRON czy innej IRChy i „ziałem” całemu towarzystwu w nozdrza zgniłym zachodem i imperializmem. Nasz komisarz – zobaczcie jak to brzmi, NASZ komisarz – był arcytrepem, co nie odbiegało od standardu, miał jednak pewną cechę, która zbliżała do niego nawet zagorzałych antykomunistów. Ludowe Wojsko Polskie obdarowywało wówczas swoich czynowników tym, co miało najlepsze – także papierosami. I to nie kultowymi „Biełomorkanałami” z tekturowym mundsztukiem i wkładem z tytoniu, który paraliżował wszystkie latające insekty, ale „Phillip Morrisami” w plastikowym opakowaniu, tymi z węglowym wkładem przed białym filtrem. Nasz komisarz bardzo chętnie i ze słowiańską serdecznością częstował tymi papierosami uczestników narad. Moja żona je uwielbiała, czekała na moje powroty z nasiadówek z wiernym oddaniem znanym mi dotąd tylko z dni wypłaty.
Dawałem sobie jakoś radę – stary gajowy, którego zastąpiłem, kiedy odchodził na emeryturę, też palił fajkę. Miał kilkanaście wrzoścówek, w tym kilka pamiętających kampanię wrześniową i parę fajek z pianki. Same pełne benty. Na dobrą sprawę, nie wyjmował fajki z ust – czy się żarzyła, czy wygasła, czy dopiero czekała na nabicie, nieodmiennie dyndała mu spod wąsów. W czasach nie-wojny palił jakiś słodki, ale niezbyt aromatyczny blend od Synów Murraya, jaki podrzucała mu niemal co niedzielę córka, która wychowała syna na pilota LOT. Ale w czas wojny coś zaszwankowało w tym rodzinnym imporcie. Stary był jednak z dobrego materiału i zapobiegliwość miał wpojoną przez wszystkie ustroje, w których przyszło mu żyć.
Dorabiał na emeryturze prowadzeniem tzw. pikowalni, sporej szklarni, w której hodowano najwyższej jakości sadzonki rzadkich drzew i krzewów cennych dla lasu. Dzikie wiśnie, rajskie jabłuszka, głogi, tarniny… I wśród podrastających rozsad, które pieszczotliwie nazywał „piczkami”, ponad poziomy wrastały wypieszczone krzaki machory. O wielkich okrągłych liściach, lepkich od soku i codziennie „macanych”, by zerwać je w czas. I z tej machory produkował tytoń do swoich – i do moich – fajek.
Stary znał las, jak znać go może jedynie gajowy z dziada pradziada lub genetycznie uwarunkowany kłusownik. Znał smak i właściwości każdej trawki, każdego liścia, każdego leśnego owocu. Jego syn puścił się w jakieś inżynierskie studia i wyjechał z Polski przy pierwszej nadarzającej się okazji. Trudno się więc dziwić, że staruszek zadbał o faceta, który zajął jego dom, ziemię i leśną połać, z którą był związany od dzieciństwa. Próbował mi swoją wiedzę przekazywać, ale nie garnąłem się do niej, tak jak zapewne garnąłbym się dzisiaj. Co prawda, zaliczyłem eksternistycznie w rok policealne studium leśne, ale tylko dlatego, że taki warunek postawił nadleśniczy, zanim dał nam ten dom. Przywiózł nawet osobiście pół gazika książek, które skrzętnie przeczytałem, ale te wszystkie listki i jagody starego niespecjalnie mnie obchodziły. Las lubiłem jak typowy mieszczuch – praca okazała się po prostu zbyt ciężka. Ale za możliwość mieszkania niejako na swoim, oboje byliśmy gotowi na wszystko. Ja na łażenie kilometrami z cechówką czy siekierką do znaczeń, pilnowanie wiecznie pijanych robotników leśnych, ganiania złodziei drewna i wnykarzy oraz uprawę kilku hektarów deputatu rolnego, aby związać koniec z końcem, a moja żona na codzienną 9 km wędrówkę przez las do gminy, w której była panią od wydawania kartek. I na taką samą drogę powrotną…
To, wbrew pozorom, nie jest opowieść o jakimś tam epizodzie z mojego życia, ale opowiadanie o tytoniu. Bo wspólne palenie, było dla nas obojga najważniejszym czasem dnia i najprzyjemniejszą częścią tamtego okresu naszego małżeństwa. Paliliśmy z rana, po śniadaniu, na ogół jeszcze po ciemku, zanim się pożegnaliśmy na rozstajach do pracy. W naszej kuchni, przy otwartych drzwiczkach do pieca, w którym trzaskały topolowe polana…
Zupełnie na marne, bo swoje już ugotowaliśmy. Nadleśniczy kompletnie nie rozumiał, dlaczego ja tak chętnie biorę w ramach służbowego przydziału te osikowe wałki. Przecież to drewno, które spala się błyskawicznie i mało energetycznie. Kiedy opowiadałem mu, że żadne inne szczapy tak nie trzeszczą i nie płoną tak wesoło, patrzył na mnie z psychiatryczną troską i potem w połowie zimy, kiedy już spaliliśmy ten cały wesoły zapas, dorzucał nam kilka kubików olchy czy akacji, żebyśmy mu w tym lesie nie zamarzli albo nie zaczęli kraść.
Także popołudniami czy wieczorem mieliśmy te swoje tytoniowe sesje. Niekiedy w kuchni, przy tych topolowych trzaskach, kiedy indziej przysiadając na podwórzu na starym kieracie, a czasami na polu, za słonecznikami czy nad bagienkiem na paśniku przy słupku oddziałowym, o który tak świetnie opierało nam się plecami… A wilgotny, wieczorny wiatr mieszał nasze tytoniowe chmurki i plątał nasze włosy, bo wtedy miałem je jak lady Godiva.
Stary odpuścił sobie nauczanie zmiennika. Ale wpadał do nas chętnie. Nieodmiennie z papierową torbą swojaka z machorki. A to miodowego, a to miodunkowego, a to śliwkowego na słodko, a to wytrawnego z tarniną, a to trześniowego i bardziej smakującego wiśnią od dzisiejszych cherry-blendów. Były świetne, ale, jak to z machory, piekielnie mocne. Fajkę, co prawda, wciąż zabierałem w obchód, ale coraz rzadziej po nią sięgałem, zadowalając się skręcaniem w gazecie swojaków od starego. Fajka zarezerwowana była na nasze małżeńskie przytulanki. Lubiłem je przedłużać, więc niekiedy po wielkiej fai tego tytoniu bywałem zamroczony jak po niezłej flaszce.
Czasami udawało mi się wyrwać do miasta z Pewexem i kupić czerwoną Amphorę czy Prince Alberta, niekiedy znajomi przywozili prezent przy okazji odwiedzin. Wówczas mieliśmy dni, niekiedy tygodnie szczęścia. Jeśli zbiegło się to z czasem wzmożonych nasiadówek u komisarza i Philip Morrisami dla żony, to już w ogóle dom nasz i miejsca, w których bywaliśmy, ociekały miodem.
Kilka miesięcy później po kolejnej naradzie, na której nauczano nas, jak dawać baczenie na tajne radiostacje „Solidarności” – w lesie, Bożesz ty mój, w środku lasu – pułkownik kiwnął na mnie paluchem i zaprosił do kanciapy na tyłach sali konferencyjne, w której trzymał wszelakie prohibity służące do przekonywania narodu do władzy ludowej. Od tamtej pory, obok kabanosów, kiełbasy myśliwskiej i węgierskiego salami, obok koniaków, wódki czystej i wermutu Vinprom, papierosów w przebogatym wyborze, nadnormatywnych kartek i talonów na wszelakie dobra, na stałe znalazła się tam zielona Amphora, którą po raz pierwszy w życiu przyszło mi wówczas zapalić.
Dostawałem co nasiadówkę kilka paczek Philip Morrisów i funtową puszkę tego bardzo aromatycznego tytoniu. Ale że rangę miałem niewysoką, wchodziłem tam dopiero po wszystkich moich przełożonych z głębi lasu. Byłem jednakże tak istotny dla struktury PRL, że władzy ludowej kalkulowało się najwidoczniej uwzględniać mnie w rozdziale koncesjonowanych dóbr. I tak oto stałem się kolejnym opłacanym współpracownikiem reżimu.
Nasze domowe pieszczoty tytoniowe trwały wzbogacane przez kilka miesięcy o te luksusowe marki. Dzisiaj już nie potrafiłbym opisać smaku tego blendu, ale coś musiało w nim być, skoro nie wystarczały mi te nasze wspólne palenia i podczas obchodu wypalałem co najmniej jedną fajkę w całkowitej samotności. Znalazłem otóż miejsce, przeuroczą piaszczystą wydmę, na której rosło kilka ogromnych pałacokształtnych jałowców. Na jałowiźnie z drobniutkiego białego piasku siła roślin nie poszła w pnie, ale w dziesiątki a może nawet setki odrostów i w ich niebywałą wysokość. Były to istne pałace – z pustym, pokrytym kłującym igliwiem i upojnie pachnącym wnętrzem, w którym lubiłem się wylegiwać, kiedy codzienne obowiązki zanadto mnie sponiewierały.
Na dodatek w sąsiedztwie rosły niczym nie skrępowane zarośla karagany – jak sądzę, pozostałość dawnego żywopłotu jakiejś ludzkiej siedziby. Do tej karagany – kwitnącej i świeżozielonej – niemal codziennie przychodziła z pobliskich mokradeł klępa z łoszakiem i nażerały się listowiem, tegorocznymi odrostami i nektarodajnym kwieciem po dudniące bekanie z głębi brzucha. Nie miały prawa mnie ani zobaczyć, ani wyczuć w tym jałowcu, bo chroniony byłem przez gęstwinę i ciepłe wyziewy ogromnego krzewu.
Uwielbiałem się z bliska, niekiedy nawet z kilku metrów, gapić na te łosie. Mają one niewyobrażalnie głupkowate, a jednocześnie nadzwyczaj plastyczne i pełne wyrazu „twarze”. Najedzone smacznościami – jako dziecko także nażerałem się słodziutkimi kwiatami karagany po przełyk – potrafiły mieć tak błogie miny, że musiałem gryźć palce, aby nie eksplodować śmiechem i ich raz na zawsze stąd nie wypłoszyć. Kiedy odchodziły, wciąż z rozkoszą bekając, nabijałem fajkę tą zieloną Amphorą i zapewne wówczas to ja robiłem taką łosiową minę.
Tego dnia jednak zwierzęta nie przyszły. Poleżałem trochę i nie doczekawszy się przedstawienia, zapaliłem fajkę. Nieźle ją rozbuchałem, kiedy usłyszałem coś wielkiego przedzierającego się przez te słodkie zarośla. Wylazł z nich potężny byk z porożem, które dopiero niedawno zaczęło się wyrzynać. Taki „niepełny” samiec ma minę jeszcze głupszą od łosiowego standardu. A jego twarz widziałem z trzech, może czterech metrów.
Zwierzę wyszło prosto w kłąb dymu z rozbuchanej fajki i kiedy tuman je ogarnął, zmieniło się w alegorię zadziwienia. Westchnęło głęboko, wsysając jak odkurzacz ten błękitny dym i zrobiło taką minę, jakby właśnie złaziło z klępy – czysta rozkosz, rozkosz i poczucie mocy. To, rzecz jasna, kompletna bzdura, ale przecież ja nie znam łosiowej mimiki i mierzę jego „twarz” ludzką miarą.
I nie wytrzymałem – padłem w igliwie ze śmiechem tak histerycznym, że biedny byk po prostu zesztywniał jak tusza w chłodni, chrychnął, chrapnął i zwiał. Tak jak potrafią zwiewać wyłącznie łosie w animowanych filmach z misiem Yogi.
I przez to wszystko, o czym dzisiaj opowiedziałem, stan wojenny na równi kojarzy mi się z czołgiem, który wjechał mi na podwórze w nocy 13 grudnia i z tą zieloną Amphorą i Phlilip Morrisami, w które zaopatrywał nas regularnie najważniejszy komunista w okolicy. Oraz z tym łosiem zaciągającym się pachnącym tytoniowym obłokiem.
Panie Jacku, pan kiedy siedzie i pisze… Pisze pan takie wspominki, tytoniowe czy nie, pisze bo to sie czyta… z łosiowa mina…
Panie Janie, dalibóg, jest to najbardziej niezrozumiała recenzja moich tworów, jaką kiedykolwiek czytałem.
Rozwija nam się portal w literacką stronę ;)
Opowiadanie przeczytane z rozdziawiona geba az musialem fajke odlozyc…..Losi u mnie pod dostatkiem widzialem je na zywo ale bez fajki…Jacku dziekuje.. za opisanie …..Pozdrawiam
Waldemar
Aktualnie w domu czytam „Blondynkę u Szamana” Pawlikowskiej i przyznać muszę, bez najmniejszej krzty wazeliny, że ją po prostu deklasujesz. Szkoda, że takie krótkie ;-)
oszalał nam Jalens normalnie ;)
sam tekst – na Pulitzera
Dziękuję, proszę jednak przy pochwałach wziąć pod uwagę fakt, że pisanie jest moim zawodem od 24 lat. Po prostu miałem wrażenie, że pisanie o samych technicznych aspektach fajczarstwa, zaczyna nas wszystkich po prostu nużyc i męczyć. I ze znużenia się zabawiłem. Do czego wszystkich serdecznie namawiam.
No jak mój komentarz nie zrozumiały, faktem jednego n zabrakło bo powinno być siędnie (zasiądzie się znaczy po zabiegu zdeformowania na jakąś urojoną modłę) ale tak to prosto- człowiek jak czyta to mu mina się robi jak temu łosiu co go kolega napotkał.
Westchnęło głęboko, wsysając jak odkurzacz ten błękitny dym i zrobiło taką minę, jakby właśnie złaziło z klępy – czysta rozkosz, rozkosz i poczucie mocy
Miałem różne okazje z łosiami, jeleniami, dzikami, ale żaden zaciągać się dymem nie chciał… a pracy w lesie zazdroszczę, a wiem czego zazdroszczę bo technikum leśne było jedną z trzech szkół średnich jakie bardzo poważnie pod uwagę wybierając swoją życiową drogę.
Skoro mnie chwalisz, to komentarz jak najbardziej zrozumiały. Więcej powiem, jedynie słuszny :)
aha – i bardzo mądry!
Aaaa, i co tu dużo kryć – pozazdrościłem angregowi jego tekstu… http://www.fajczarze.pl/forum/viewtopic.php?f=11&t=4068
Jest znakomity!
Są tacy co pisać umią i tacy co ni umią… zazdrościć mogą ci co nie umią, a ci co umią to powinni konkurować ;)
Albo się przyjaźnić – jest jeszcze i taki wariant :D
w przyjaźni konkurencja jest zwykle motorem napędzającym rozwój :D konkurencja nie musi być zła.
Jest jeszcze możliwość, żeby z nikim nie konkurować, poza sobą samym. To najtrudniejsza sprawa.
Nie da się czynnie uczestniczyć w kulturze, odwołując się wyłącznie do siebie samego. Nawet Witkacy poszukujący czystej formy w końcu palnął sobie w łeb. A Stanisława Przybyszewska praktycznie nie skończyła żadnego opowiadania, zanim się nie zaćpała w Gdańsku. Konkurowanie z samym sobą nie prowadzi do niczego dobrego, jak każda nadmierna pycha :D
Bardzo dziękuję, Panie Jacku, za to opowiadanie, zaczynam żałować, że to nie na Pańskim portalu zamieściłem takie wpisy, jak @Wielki Duch Fajek, czy O przepalaniu krnąbrnego Liverpool’a
A czy to nie jest tak, że odwoływanie się do siebie samego, to jedno, a ściganie się ze sobą samym, to troszkę co innego ? Opowiedział o tym swym pysznym, jędrnym językiem renesansowego „króla życia” rzeźbiarz i złotnik Benvenuto Cellini, którego Żywot Własny spolszczył i wydał w roku 1953 Leopold Staff, a książka zawierająca polskojęzyczne tłumaczenie napisanego równie pięknym językiem Traktatu o Sztuce Złotniczej od prawie trzech lat czeka na polskiego wydawcę. W tymże Traktacie, w rozdziale IX Cellini mówi wprost:
,,,pracując usilnie, zrobiłem kompozycję dającą o wiele wspanialszy efekt pod diamentem, niż oryginalna tinta wykonana przez mistrza Miliano Targhetta. A kiedy jasnym się stało, że przewyższyłem mistrza tak znakomitego, nie pozostało mi nic innego, niż zasiąść znów do pracy z większym nawet zapałem aby się okazało czy nie mogę przewyższyć siebie samego….
Historia ta, to historia takiego jakby konkursu na oprawę jak najlepiej podkreślającą walory danego kamienia; jest na ten temat opowieść, dawno temu opublikowana w „Spotkaniach z Zabytkami”.
Cellini był w słusznym wieku, kiedy to pisał. W wieku, w którym już nauczył się mocno pracować, zaś o tych, z którymi warto konkurować – wiedział wszystko.
A, zapomniałbym – oba opowiadania znam :) i lubię. Ale cóż, w 2007 roku to ja wciąż paliłem wyłącznie ekstra mocne. O fajce przypomniałem sobie rok później. A jeszcze z rok później błysnęła mi pierwsza myśl o Fajkanecie. Oba teksty są znakomicie na swoim miejscu :) Ten portal jest jednak szeroko otwarty na każdą fajczarską opowieść.
To nie wiem jak się do tego odnieść. Konkurowanie z innymi, to może czasem (!) fajna sprawa. Ale ogólnie mnie krótko bawi. Jednak najbardziej wolę – konkurowanie z samym sobą. I teraz popadłem w „kałabanię” – czy to pycha? Ja nie chce! A tak to lubię. Tak mnie to napedza…
Konkurowanie ze sobą, to trochę pycha, a trochę lenistwo – nie ja to wymyśliłem, ale Elias Canetti :)
A tekst – bardzo przyjemny
z tym Cellinim to jednak nie do końca tak, Panie Jacku; rzeczywiście tekst był „utrwalony” – podyktowany przez Celliniego i zapisany przez skrybę, gdy Cellini osiągnął dojrzały wiek 58 lat czyli na 13 lat przed jego śmiercią , a ten „konkurs” odbył się, gdy Cellini miał lat 37. Ale nie to najważniejsze, zresztą chętnie możemy powrócić do tematu w jakimś stosowniejszym miejscu i czasie. A jeśli chodzi o noblistę Elias’a Canetti, to się tylko kiedyś zastanawialem, czy i na ile miał on coś wspólnego z Jacques’em Derride. Nie wspominam o innych postmodernistach (choć Derride się momentami od postmodernizmu odżegnuje).
A czy Canetti wogóle palił fajkę ? :)
P.S. dzięki za poprawki, raz jeszcze przepraszam za błedne dokonanie poprzednich wpisów.
Drogi Jacku, gdy czytam Twoje artykuły wręcz przenoszę się oczami wyobraźni w tamte chwile, które opisujesz i próbuje sobie to wszystko wyobrazić – cudnostwo wręcz z klawiszy komputera Twego przelewa nam się!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Dobrze się czytało…dzięki…i więcej poproszę…
Poranna kawa, słoneczny poranek, przejazd rowerem do pracy i Twój tekst Jacku… Brakuje jeszcze porannej fajeczki. Bardzo dobrze się czyta Twoje teksty.
No to koniec fajkanetu… Nawet teczki nie trza szukać, bo sam się przyznał do współpracy… Zaraz go zlustrują…
Jak to kiedyś kumpel na libacji powiedział w kierunku drugiego kumpla: i co, że komunista?! NASZ komunista!
To tak gwoli pociągnięcia śmiesznostki z powyższego posta ;)
A może któryś z kolegów którzy mieli okazję palić fajkę w latach 80, wie jak to było wśród internowanych?
Obejżałem właśnie Beats of freedom przewija się tam kilka zdjęć z tego okresu i w fajka pojawia się na kilku więziennych fotografiach. To również mogła by być ciekawa historia.
Kolejnym ciekawym tematem mogła by być historia o paleniu w sowieckich łagrach, przykłady mamy np w prozie Sołżenicyna czy Herling-Gruzińskiego, a w mojej prywatnej kolekcji wspomnień siedzą wspominki na ten tema pana Aleksandra Jackowskiego, na wykłady którego miałem okazję załapać się jako jeden z ostatnich (z tego co wiem już nie prowadzi zajęć w IEiAK UW), który zawsze kiedy jego wykład schodził na temat śnieżnych zasp wspominał „jak na mojej Syberii”
Janie Szymonie i ty, suko Milvo, idźcie dalej tą drogą! Świetne pomysły!
Ale że niby ja? Ja to ledwo pamiętam swoją pierwszą wizytę w muzemu narodowym gdzieś ok 90 roku, a wcześniej to tabula raza.. w 90 roku to ja miałem 6 lat, takie teksty to dla osób które miały z tym do czynienia, albo choć znają temat z opowieści zajomych.
– aby uniknąć pisania w trybie nazbyt jak dla mnie osobistym, pragnę tylko podać, iż:
– znam/znałem kilku z wówczas internowanych amatorów fajki
– wiem dobrze o jedynej wówczas legalnej akcji pomocy internowanym i ich rodzinom
– wiem, iż kilka puszeczek 100 gramowych MacBaren Mixture Scottish Blend, zakupionych w Tuzexie (czechosłowacki odpowiednik PeWeXu) a przeniesionych nie do końca legalnie przez Tatry Wysokie końcem lat ’70 dostało się takim czy innym sposobem do internowanych.
A może by tak przeprowadzić wywiad z Januszem Onyszkiewiczem ?
A pewnie, przeprowadzić :D