Podczas moich poszukiwań ciekawych osób związanych z fajką, trafiłem chyba na jedynego (tak mi się wydaje) błogosławionego Kościoła Rzymskokatolickiego, który namiętnie palił fajkę i cygara. Piotr Jerzy Frassati, bo o nim chcę napisać ten artykuł, jest postacią nietuzinkową i absolutnie niestandardową, wymykającą się stereotypom o błogosławionych i świętych.
Początek
Zaczęło się od poszukiwań pomysłu na strój świętego, w który przebierze się mój syn idąc na bal Wszystkich Świętych, organizowany w mojej parafii dla dzieci. Jak to zwykle bywa, na ostatnią chwilę syn zdecydował się że pójdzie. Prawda jest taka, że sam nie chciał iść, ale skoro jego dwóch kolegów się zdecydowało, to też postanowił iść. Ale pojawił się kłopot. Za kogo się przebrać. Świętych Jerzych było już kilku, a za Zorro czy kowboja nie wypada. Zaczęliśmy wiec szukać w Internecie jakiegoś świętego za którego można się przebrać. I tu rozczarowanie, bo albo księża, albo siostry zakonne, albo dzieci. Mówię synowi, zobacz taki Dominik Savio albo Stanisław Kostka, ubierzemy cię w białą koszulę, wstążeczka pod kołnierzykiem i po sprawie. Nie ukrywam, trochę z rozbawieniem patrzyłem na reakcje syna, który powiedział, tato jak nie chcę być takim świętym! Jak chcesz to sam się za nich przebierz! I w tym momencie oczy mojego syna zabłysły. A to kto? Patrzę i widzę, faceta z krwi i kości, opartego o czekan z fajką w zębach, na tle gór. Chce się przebrać za niego, a fajkę dostane od ciebie! – powiedział zdecydowanie mój syn.
Piotr Jerzy Frassati urodził się w Turynie w Wielką Sobotę, 6 kwietnia 1901 roku. Był synem swoich czasów. Pełen pasji, dynamizmu młodości i poświęcenia. Studiuje na Politechnice w Turynie na Wydziale Górniczym. Widzi ciężka pracę górników, ale też rozumie wielką rolę górnictwa. Chce zmodernizować i uczynić bardziej bezpieczną dla ludzi pracę w kopalniach, dlatego bardzo interesuje się problemami górników. Po ukończeniu studiów pragnie podjąć pracę w kopalni, by dzielić ich los. Mówił: „(…) Będę inżynierem górnikiem, aby jeszcze więcej służyć Chrystusowi (…)”.
Frassati nie był duchowym herosem, świętoszkowatym dewociarzem, jak można by o nim pomyśleć wiedząc, że należał do Akcji Katolickiej i Kongregacji Maryjnej. Był normalnym i wrażliwym człowiekiem otwartym na potrzeby innych. Przeżywał te same problemy co każdy, prawie każdy student ;-) – miał kłopoty z nauką i samodyscypliną. Oblewał egzaminy, kochał się w dziewczynach, powtarzał rok. Popadał w konflikty z ojcem, buntował się przeciwko skostniałemu duszpasterstwu Kościoła. Nie zgadzał się z polityką ówczesnych władz Włoch. Kochał zabawę i wino, palił fajkę i cygara. Zachowało się zdjęcie jak wyciąga z kolegami beczkę wina. Po prostu żył tak jak umiał.
Rodzina
Matka Piotra, była towarzyską, dynamiczną kobietą, z zamiłowaniem do malarstwa. Ojciec Frassatiego był dziennikarzem, zaangażowanym w sprawy zawodowe i politykę. W latach 1920-22 został ambasadorem w Berlinie. W tym czasie Frassati często bywał w Niemczech i nawiązał kontakt z wieloma tamtejszymi katolikami, m. in. przyjaźnił się z późniejszym znanym teologiem – Karlem Rahnerem. Żywo interesował się problemami górników m. in. w zagłębiu Ruhry. Jednak młodego Włocha nie pociągała kariera dziennikarza czy polityka. Bywało to powodem nieporozumień z ojcem. Nie umiał pogodzić wygodnego życia z ówczesną biedą po I wojnie światowej. Dlatego rozpoczął działalność w organizacji charytatywnej – Konferencji św. Wincentego a Paulo w Turynie.
Pasja i służba
Jego wielką pasją były góry, w które wybierał się z nieodłączną fajeczką. Były dla niego wyzwaniem, radością, ale też sposobem przybliżania się do Boga. Tak pisał w jednym z listów: „Wspinaczki alpejskie mają w sobie tę dziwną magię, że powtarzane tyle razy i tak do siebie podobne nigdy się nie nudzą. (…) dziękuję Ci, Boże, że dałeś mi poznać góry. Dziękuję wam, góry, że dałyście mi poznać Boga”.
Lubiany przez kolegów i koleżanki, porywał ich na górskie wspinaczki w pobliskich Alpach, a także zachęcał do oddawania czci Bogu przez udział w licznych nabożeństwach. Jak dotąd nie udało się uzyskać danych szczegółowych o odbytych wspinaczkach przez Piotra (stopień trudności, nazwa drogi). W 1918 roku Frassati zapisuje się do C. A. I. (Club Alpino Italiano – Włoski Klub Alpinistyczny). Większość wspinaczek odbywa w rejonie Doliny Aosty. W 1920 r. wchodzi najtrudniejsza ścianą na Gran Tournalin (3379 m) oraz wschodnią ścianą na Château des Dames. W 1923 r. jest na lodowcu Levanna Orietale. Wspomina: „Wczoraj byłem na wysokości 3500, aby odetchnąć trochę świeżym powietrzem i nabrać nowej energii (…)” i na Monte Viso (3841 m) zdobytym ścianą południową (800 m wysokości), bez użycia liny. W 1924 r. wchodzi wraz z przewodnikami Basilio i Marcello Cavagnet na Grivola (3969 m).
Z przekory i buntu przeciw sytuacji, w której znajdowały się wtedy Włochy, zakłada w 1924 roku wraz z kolegą Stowarzyszenie Ciemnych Typów, jak je nazywa i opisuje: „Przemysł Turystyczno-Alpinistyczny i temu podobny z kapitałem przelanym, tak przelanym, że już go nie ma”. Na powitanie obowiązywały „salwy artyleryjskie bum, bum, bum”, a okrzyk „Terror omnia vincit” – „Terror wszystko zwycięża” – na pożegnanie. W ten sposób okazywał niechęć do ówczesnej włoskiej polityki i metod duszpasterskich Kościoła. Rozumiał, że zmiany we Włoszech zależą tak naprawdę od zmiany samego siebie i zmiany swojego stosunku do drugiego człowieka. Własne doświadczenie spotkania Boga podczas wędrówek w górach, chciał przekazać także innym. Dlatego celem stowarzyszenia było szerzenie wiary i modlitwy, między innymi przez wspólne wędrówki po górach. Pracując we wspomnianej wyżej Konferencji św. Wincentego a Paulo Frassati angażował się w pomoc potrzebującym: roznosił paczki żywnościowe, lekarstwa, starał się spędzać z opuszczonymi jak najwięcej czasu. Miał w sobie mnóstwo miłości do ubogich, którym służył ze szczerym oddaniem. Nikomu nie odmawiał pomocy. Służba biednym i poniżonym, była bardzo ważna w jego życiu. To ona uformowała jego wnętrze.
Jak przekazał jeden ze starych przyjaciół Jana Pawła II, podobno Papież jeszcze w „czasach krakowskich” organizując wspólne wyjazdy z młodzieżą w góry, wzorował się właśnie na Piotrze Frassatim. Znał jego postać i historie życia. Mimo, że jeszcze wtedy ten młody Włoch nie był błogosławionym, to przedstawiał go jako przykład: „Popatrzcie jak wyglądał człowiek ośmiu błogosławieństw, który nosił w sobie na co dzień radość Ewangelii, Dobrej Nowiny, radość zbawienia ofiarowanego nam przez Chrystusa” – tak mówił o Frassatim kardynał Karol Wojtyła w Krakowie w 1977 r.
Polska
Nie można pominąć w życiu bł. Piotra wątku polskiego. W grudniu 1922 roku Frassati zwiedza kopalnie w Katowicach, a w drodze powrotnej spędza pół dnia we Wrocławiu. Miał jedyną siostrę, o półtora roku młodszą Lucianę, poprzez którą losy związały rodzinę Frassatich z Polską. W styczniu 1925 roku Luciana wychodzi za mąż za młodego polskiego dyplomatę – Jana Gawrońskiego.
Właśnie Luciana Frassati-Gawrońska przyczyniła się do popularyzacji wiedzy o swoim bracie pisząc wiele książek tłumaczonych na wiele języków w tym także na język polski. Dzisiaj to dzieło kontynuuje jej córka – Pani Wanda Gawrońska.
Śmierć
Piotr Jerzy Frassati umiera w sobotę 4 lipca 1925 r., w wieku 24 lat na chorobę Heinego-Medina, którą zaraził się od biednych, którym pomagał. Jak wspominają świadkowie jego śmierci : „(…) umierając, gdy w agonii, już sparaliżowaną ręką, z trudem wypisuje na kartce nazwiska ludzi, którym już sam pomóc nie może, a których poleca opiece przyjaciół. Miłosierdzie dla Piotra Jerzego nie polegało na dawaniu potrzebującym czegoś, lecz na dawaniu im samego siebie. Biedni i cierpiący byli jego ulubieńcami. Uważał się za ich sługę, służenie im za przywilej” (prof. G. Lazzati).
Tak wspomina pogrzeb jego siostra Luciana: „W niedzielę wieczorem ciało owinięte prześcieradłem złożone zostało w trumnie. Przyjaciele żegnali Piotra Jerzego po raz ostatni, gdy tymczasem przez miasto nieznanymi nam drogami niosła się wieść o jego śmierci, wzbudzając wszędzie niewiarygodny wręcz smutek i żałobę. Ten chłopiec, którego nie podejrzewaliśmy o znajomości wykraczające poza szczupłe grono znanych nam młodych ludzi, miał oto niezliczone rzesze przyjaciół z najróżniejszych środowisk. To właśnie oni – ci, wobec których nie umiał przejść obojętnie, dawali teraz świadectwo o jego niecodziennym, niezwykłym człowieczeństwie.(…)
Była godzina dziewiąta. Ulica nie mogła pomieścić tysięcy ludzi, przybyłych z odległych krańców miasta, aby oddać mu ostatnią posługę. Do tych, którzy zdołali pomieścić się w domu, łącząc boleść i łzy z naszymi łzami, dołączyły się teraz nieprzebrane tłumy oczekujące na ulicy. Młodzi, starzy, ubodzy i zamożni ramię przy ramieniu formowali kondukt, który nie mógł zmieścić na przestrzeni kilkuset metrów dzielących dom od kościoła i ciągnął się aż na ulicę Marco Polo i Corso Orbassano. (…)
Idąc za trumną brata, nie czułam rozpaczy. Wydawało mi się, że unoszę się nad ziemią, biorąc udział w tryumfalnym pochodzie. Wydawało mi się, że będziemy już tak za nim kroczyć przez całe nasze życie. (…)”
Ubaldo Leva – kronikarz „La Stampy” tak opisuje to wydarzenie: „Pamiętam, kiedy w pośpiechu pisałem swoje sprawozdanie, raz po raz ściskała mnie za gardło chęć płaczu, ze wzruszeniem przeżywałem na nowo tamte chwile, czułem żal, że nie potrafię wyrazić tego wszystkiego tak, jak bym chciał… Bo chciałbym jak najwierniej ukazać tę rzeszę ludzi, którzy cisnęli się wokół trumny Piotra Jerzego. Byli to prawie wyłącznie biedni ludzie, drobni rzemieślnicy, spracowane kobieciny i wiele matek z małymi dziećmi. Domy przy Borgo Crocetta opustoszały, przyszli z nich wszyscy, których nie zatrzymała praca, wiele przybyło także z najdalszych dzielnic miasta. Kościół był przepełniony, na zewnątrz także mrowił się tłum. (…)
Jest w tym wszystkim coś dziwnego, coś tajemniczego. Byłoby to wszystko zrozumiałe, gdyby chodziło o jakąś znaną osobistość, której życie, po spełnieniu ważnych zadań, dobiegło końca. Ale to był młody chłopiec, student! Jego życie zaledwie się rozpoczęło, niewiele jeszcze zdążył z siebie dać.
Pogrzeb ten był zarazem pierwszym świadectwem, pierwszą konsekracją wielkiej duszy, czystego serca Piotra Jerzego. I tu, rzec można, rozpoczyna się jego proces uświęcający.”
Beatyfikacja
Proces beatyfikacyjny nie był łatwy. Kongregacja do Spraw Świętych zwykle badała wtedy przypadki świętości osób konsekrowanych, a tu trafił się bardzo młody, świecki człowiek. Założył Towarzystwo Ciemnych Typów, palił fajkę i cygara, lubił wino. Nie był to typowy, święty z obrazka, do którego (niestety) wielu przywykło. Lecz przeważyła jego miłość do biednych. Nigdy nie narzucał innym swoich przekonań religijnych, nikogo nie osądzał. Ani przez chwilę nie myślał o tym, co inni powiedzą o nim: w całym swoim życiu zawsze stosował jedną tylko regułę — Co Bóg pomyśli o mnie?
Frassati został ogłoszony błogosławionym przez Jana Pawła II 20 maja 1990 roku. Jest patronem młodzieży i studentów oraz ludzi gór. Od 9 października 2002 r. patron studentów uczelni wrocławskich. Tak mówił o nim Jan Paweł II: „Zaświadcza, że świętość jest dostępna dla wszystkich. (…) Odszedł z tego świata młodo, ale pozostawił ślad na całym stuleciu, i nie tylko naszym. (…) Wiara i wydarzenia codziennego życia zespalają się w nim w jedną całość” (Rzym, dzień beatyfikacji).
Bł. Piotr starał się czerpać to, co najpiękniejsze z życia – po prostu starał się żyć najlepiej jak umiał w zgodzie ze swoją wiarą. Im bardziej ludzki jest człowiek, tym bardziej przemawia przykład jego życia. A przecież tak bardzo potrzeba nam świadków tego, że zwyczajne życie może być mądre i piękne. Może warto zastanowić się nad tym.
A tak na koniec – jak widać, palenie fajki to nie grzech! ;-)
:)
Kto fajkę pali ten Boga chwali :-)
O, superowo! Zdjęcia z gór kiedyś tam widziałem i myślałem sobie: co to za kozak? Ale nie drążyłem już tematu… Dzięki za przybliżenie sylwetki świętego. ;)
No i rewelacja!;) przeciekawy artykuł!!!
No i mamy Świętego na portalu. Dzięki Ci TAG.
Skoro błogosławiony Frassati jest już zajęty, to ciekawe, kto zostanie naszym – fajczarzy – patronem.
Pozdrawiam serdecznie.
Januszu, może nie do końca fajczarzy, ale… fajka to kobieta, a wśród nas coraz więcej fajkarzy, a i na giełdzie tytoniem handlujemy :) http://pl.wikipedia.org/wiki/Katarzyna_del_Ricci
Świety czy błogosławiony może być patronem więcej niż jednej grupy lub profesji. Uważam że Frassati nadaje się pierwszorzędnie.
„Smoke for us!”
Jako ciekawostkę dodam że Jan XXIII zwany „Janem uśmiechniętym” również palił fajkę ale czy da się zobaczyć takie zdjęcie w to wątpię…pozostaje wierzyć słowu pisanemu.
Zamierzałem coś napisać ale dam sobie spokój.
Był jeszcze jeden błogosławiony. Fajczarz, znaczy się ;-)
Nazywał się o. Damian De Veuster (1840-1889) i był misjonarzem oddanym sprawie chorych na trąd. Nie będę się rozpisywał – macie wujka Google ale jest jeden ciekawy aspekt fajki w jego życiu – fajka go zabiła! A właściwie to zarazki: zmarł tak jak żył czyli na trąd. A zarazki pojawiły się na jego fajce przez dzieci, które chciały go naśladować – był bowiem wielki autorytetem, i bawiły się jego fajką, którą on później palił. Powiem tylko, że nie miał do tych chłopców żalu i im przebaczył.
Nie wiem czy to tym gdzieś znajdziecie ale w książce o nim to przeczytałem.
Sfistacku, dzięki za odesłanie do bogatych zasobów wujka Gugla, ale idea tego portalu, to nie grzebanie w zasobach google i dzielenie się informacjami, które się tam znalazło (choć odpowiedni „kącik” linków też posiadamy), ale powiększanie naszej skromnej bazy danych.
Poza tym, miło było by przeczytać artykuł o kolejnym Świętym pisany przez miłośnika fajki, którym zapewne jesteś.
Pozdrawiając serdecznie, zachęcam.
Oj powiem Ci, że wjechałeś mi na ambicje. Oj wjechałeś ;-)
Nie jestem hagiografem ale przypuszczam, że żaden z nas tutaj nie jest.
Ojca Damiana poznałem czytając w latach 90-tych zeszłego wieku (jak to brzmi!) książkę Wilhelma Huenermann’a „Ojciec Damian” Stąd też pochodzi informacja o jego fajce, która tak mocno utkwiła mi w pamięci.
Trochę poszukałem tu i tam i napisałem, korzystając (a jakże) z informacji internetowych parę słów o naszym błogosławionym.
Pozdrawiam
Obiecane „parę” słów o o.Damianie.
Józef De Veuster, ten, który później otrzyma w zakonie imię Damiana, urodził się 3-go stycznia (tak jak i ja!), w 1840, w rodzinie dość zamożnych flamandzkich rolników. Rodzina żyła według starej chrześcijańskiej tradycji. Otwarta na miłosierdzie, praktykująca tak, jak było to w tamtej epoce jeszcze stosowane: w niedzielę nie zadowalano się wyłącznie Mszą św. Uczestniczono także w nieszporach i innych modlitwach. Szanowano niedzielny spoczynek.
Co wieczór rodzina gromadziła się na modlitwie, odmawiając różaniec i często – kiedy zajęcia na to pozwalały – czytając wspólnie o życiu świętych. Dzieciństwo, które upłynęło w atmosferze głęboko chrześcijańskiej, a praktyki religijne stanowiły drugą naturę, naznaczyło młodego Józefa na całe życie. Nic też dziwnego w tym, że w tej rodzinie wiele było powołań. Starsza siostra wstąpiła do Urszulanek. Druga siostra płonęła chęcią podążenia za nią, lecz rodzice stanowczo się temu sprzeciwili. Po kilku latach trzecia córka dołączyła do najstarszej. Z chłopcami było tak samo. August, najstarszy brat Józefa wstąpił do Ojców Najświętszych Serc Jezusa i Maryi w Louvain. Za nim podążył potem Józef; nasz bohater.
Józef został przez rodziców wysłany do Braine-le-Comte, do Walonii, żeby się uczyć francuskiego. Ale i on odczuł głos Boga wzywający go do Jego służby. Z okazji Bożego Narodzenia 1858 roku pisze więc do swych rodziców o Bożym wezwaniu, na które pragnąłby odpowiedzieć, lecz nie chce tego uczynić bez ich zgody.
Józef ma wówczas 18 lat.
Cios był ciężki, zwłaszcza dla jego ojca, który miał nadzieję znaleźć w Józefie następcę. Wobec przedstawionych mu przez syna argumentów i jego wielkiego zdeterminowania przyjął to po chrześcijańsku. Widział w oświadczeniu chłopca wolę Bożą wobec swego syna.
Nie mając dostatecznego wykształcenia Józef, nie mógł marzyć zbyt wcześnie o kapłaństwie. Wstąpił do Ojców Najświętszych Serc Jezusa i Maryi w Louvain, gdzie był już jego starszy brat August. 2 lutego 1859 roku młody postulant otrzymał habit i imię brata Damiana, po czym rozpoczął nowicjat. Dwaj bracia znaleźli się więc w tym samym klasztorze.
Brat Damian okazał się jednak bardzo uzdolniony. Nawet swego rodzonego brata zaskakiwał łatwością, z jaką uczył się łaciny. Opanował ją do tego stopnia, że jego brat nie potrafił powstrzymać się od powiedzenia o swym spostrzeżeniu przełożonym. Wtedy zdecydowano się umożliwić mu święcenia kapłańskie. Od swego powstania Zgromadzenie wysyłało misjonarzy za morza, na wyspy Pacyfiku. Ogarnięty gorliwością misjonarską brat Damian miał również nadzieję znaleźć się w Oceanii. Wszystkim rzucało się w oczy jego ogromne nabożeństwo do św. Franciszka Ksawerego, o którego wstawiennictwo zabiegał, pragnąc zrealizowania swoich marzeń. 7 października 1860 roku brat Damian złożył w Paryżu śluby wieczyste, po czym wrócił do Louvain, aby kontynuować studia filozoficzne i teologiczne.
Jego brat miał właśnie wyjechać na misje na Hawaje. Jednak choroba spowodowała, że myślano już o odłożeniu wyjazdu. Chociaż Damian nie ukończył jeszcze studiów, zaczął nalegać, aby mu pozwolono jechać w miejsce brata. Ojciec Generał przyjął jego propozycję. Płonący zapałem misjonarskim Damian pożegnał rodziców, wiedział bowiem, że już ich więcej nie ujrzy na ziemi. 9 listopada 1863 roku z małą grupą misjonarzy wsiadł na pokład w Bremerhaven. Do Honolulu dopłynęli 19 marca 1864 roku. Miesiąc później 21 maja brat Damian został wyświęcony na kapłana.
Odtąd był więc ojcem – kapłanem i misjonarzem.
Przez dziewięć lat przebywa na wyspie Hawaje, gdzie sprawuje posługę kapłańską – dla ojca Damiana bycie misjonarzem oznaczało przede wszystkim niesienie Ewangelii tym istotom, które nie znały jeszcze Boskiego Zbawiciela. Pewnego dnia w 1873 roku wikariusz apostolski poprosił o ochotników, którzy odwiedzaliby co jakiś czas trędowatych na wyspie Molokai, w odległości 100 km od Hawajów. Ze zwykłą wspaniałomyślnością zgłosił się – ojciec Damian. Jego kandydatura została przyjęta.
Na miejscu, na widok istot ludzkich, fizycznie tak upadłych, że wyłączono je ze społeczności (a niektórzy byli tak zniekształceni, że strach było na nich patrzeć) serce ojca Damiana topniało. Na początku misji zamierzał się poświęcić jedynie zbawieniu ich dusz. Potem, za przykładem swego Boskiego Ideału, nabrał przekonania, że powinien także uczynić wszystko, aby przynieść ulgę ciałom tych biednych chorych, podobnie jak czynił Jezus, kiedy żył na ziemi. Podjął więc starania, żeby jego podopieczni mogli się ubrać i mieszkać bardziej przyzwoicie. Leczył ich jak umiał, posiadając zaledwie kilka podstawowych leków. Opiekował się sierotami, otworzył sklep, w którym produkty wydawane były… za darmo, któż bowiem pośród tych nędzarzy mógłby zapłacić? Trzeba było doprowadzić wodę pitną – to luksus, którego jeszcze nie znano na wyspie. Trzeba było zrobić jeszcze wiele innych rzeczy, które ulżyłyby w życiu tym wyłączonym ze społeczności żyjących. Początkowo miał przebywać na Molokai tylko jakiś czas. Potem zaś miał go zastąpić jakiś „zmiennik” – jeden ze współbraci. Jednak… nie było tłoku wśród zwolenników życia pośród trędowatych! Bardzo szybko ojciec Damian pojął, że zostanie na swej wyspie trędowatych na zawsze. Przyjął to i ofiarował Bogu bez reszty swe życie.
Długie chwile każdego dnia spędzał na modlitwie przed tabernakulum, czerpiąc z niego siły do kształtowania siebie na wzór Chrystusa, za którym wkrótce miał podążyć na Kalwarię.
W roku 1884, czyli w jedenaście lat po swym przybyciu na Molokai, ojciec Damian uświadomił sobie, że zaraził się straszną chorobą od swych przyjaciół. Miał 44 lata. Zauważył pewne, znane sobie dobrze, oznaki choroby. Przecież tak wiele razy widywał je u swoich „parafian”! Kiedy objawy zaczęły się nasilać, specjalista potwierdził przerażające podejrzenie: ojciec Damian jest zarażony trądem. Doznał głębokiego wstrząsu, jakim każdy z nas zareagowałby w takiej sytuacji.
Rzeczywiście szybko został wyłączony ze społeczności ludzi. Najpierw Prowincjał potwierdził, że z powodu zarażenia nie wolno mu już nigdy opuścić wyspy. Przebywający z nim współbrat – odszedł. Tak. Trędowaci są naprawdę wyrzuconymi przez ludzkość śmieciami! Ojciec Damian miał więc zostać całkowicie sam.
A jednak…Nie wiedząc o tym, ojciec Damian był znany bardziej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Stało się tak dlatego, że nie było w tamtej epoce zbyt wielu chętnych do życia pośród trędowatych. Cała prasa pisała więc o nim. O jego chorobie dowiedział się szybko cały świat. Zaczęły napływać nie tylko dary, ale i chętni do udzielenia mu pomocy.
Solidarność – okazana nawet przez protestantów, podziwiających jego odwagę – pocieszała go, umacniała, dodawała sił do wspięcia się na sam szczyt krzyżowej drogi. Jego życie duchowe nabrało intensywności, a wraz z nim przyszła ufność w nieskończone miłosierdzie Zbawiciela. Widział w swym trądzie „czynnik, jakim Opatrzność posługuje się, aby go oderwać od wszelkich ziemskich przywiązań…”
W poniedziałek 15 kwietnia, w Wielkim Tygodniu roku 1889 wypowiedział ostatnie słowa: „Jak słodko jest umierać będąc dzieckiem Najświętszych Serc”. Potem odszedł połączyć się na Kalwarii z Tym, za którym dotąd szedł wiernie. Miał 49 lat. Nikt nie miał wątpliwości, że u kresu tej drogi usłyszał słowa: „Pójdź, sługo dobry i wierny, przyjmij koronę tobie przygotowaną. Wejdź do radości twojego Pana.”
Ojciec Święty Jan Paweł II wyniósł go do chwały ołtarzy, podczas wizyty w Belgii, w ojczyźnie dzielnego i ofiarnego misjonarza.
Proponowałbym artykułem powyższe uczynić, a obrazkiem okrasić.
Zrobimy ;-) Tylko czasu znajdę odrobinkę.
Fajczarzem był też Titus Brandsma, duński karmelita, filozof zamęczony przez Niemców w Dachau. Teraz błogosławiony. http://www.nederlandscarmelitaansinstituut.nl/uploadedfiles/titus_in_de_tuin_b.jpg