No to zachciało mi się eksperymentów. Na jednym ramieniu anioł ostrzegał: „Tytoń i mango to diabelskie połączenie. Pamiętaj o Blendzie, Którego Nazwy Nie Wolno Wymawiać”. Po drugiej stronie bies szeptał: „Solani dobra firma. A jak we flejku to nie może to być paskudne, co nie?”. No to kupiłem i zapaliłem. I nie wiem już doprawdy, czy to anioł ostrzegał, a diabeł kusił, czy może było odwrotnie.
Po rozszczelnieniu puszki oczom ukazują się dwie równiutkie kupki flejków, ułożone obok siebie niczym talie kart. Dominuje kolor ciemny. Sprawka black cavendisha. Przejaśnienia na teksturze zawdzięczamy virginii i burleyowi. Zapach? Toż to wali, capi i śmierdzi chemią na 100 jardów! Obrzydliwie mdłe mango, jakieś landrynki, żelki. Zrobiło mi się… podejrzanie duńsko. Pachnie niemal identycznie jak melasa do sziszy. Trzymałem mój wielki, krzywy nos długo w puszcze, poszukując choćby krzty tytoniowego aromatu. Nic z tego. Podobno blend aromatyzowano również owocami passiflory. Karpolog ze mnie raczej marny, więc wygooglowałem temat: łacińska passiflora to po naszemu męczennica. Przypadek? Nie sądzę. Już zacząłem się czuć jak pierwsi chrześcijanie w Koloseum.
Flejki – mimo sporej wilgotności – w ciągu trzech sekund kruszą się na drobne ready rubbed. No, teraz biorąc pod uwagę wygląd i zapach, całość wygląda jak żywcem wyciągnięta z duńskiej koperty. Podsuszyłem i nabiłem do kiczowatej, piankowej głowy tureckiego sułtana. Odpaliłem i obserwowałem czy aromat nie odwiąże mu turbana.
Tytoń podnosi się, dobijam kołkiem. Pali się. I co? No i dużo lepiej smakuje niż pachnie z puszki. Zdecydowanie. Ale czy oznacza to, że jest smakowity? Za dużo powiedziane. Jest to aromat pełną gębą, zza którego wygląda czasem sfermentowana gładkość black cavendisha. Z naturalnych tytoniowych akcentów nie czuć praktycznie niczego, wszystko wypaprane w mango. Dziwny to blend jak cholera. Smakuje bardziej jak szisza niż tradycyjna fajka. Palony bardzo wolno uwalnia mdły i słodki zapach landrynki. Nic, tylko womit. Palony większymi haustami jest znacznie lepszy, nabiera bardziej orzeźwiającego, kwiatowego kolorytu (to być może pochodna wychylającej na chwilę łeb virginii), wręcz wybucha w mordę tropikalnym aromatem.
Co by nie psioczyć, jak na aromat jest skonstruowany bardzo solidnie: początkowy smak zachowuje do końca i w ogóle nie gorzknieje. Moc – jak można się domyślić – znikoma. Room note podejrzewam, że przyjemny.
To nie jest tak, że jestem wrogiem aromatów. Lubię takie uzapachowione tytonie jak np. Ennerdale czy No. 7 Broken Flake. Cenię sobie również oparty na black cavendishu DVC Chocolate. Palę czasami zalatujący whisky Frog Morton Cellar, a i kiedyś smakował mi nawet Fire Dance. Natomiast Solani Tropical Mango Flake wydaje mi się zbyt sztuczny. Nawet jeśli użyto tytoni najwyższej jakości, to i tak pozostają one niemal nieobecne. Nie wiem, może faktycznie najlepiej smakuje w tropikach – jak sugeruje producent. Ja paliłem go natomiast w centralnie ogrzewanym bloku z lat 70′ u schyłku polskiej zimy. I z tej perspektywy go oceniam.
Ni to do fajki, ni to do sziszy. Pewnie będę męczył to 50 g przez długie lata. Gdybym mógł cofnąć czas, to zamówiłbym coś innego. Mógłbym ewentualnie polecić ten blend zgłaszającym się co rusz na Fajkanet osobom, które swoją przygodę z fajczarstwem koniecznie życzą sobie zaczynać od jak najmniej tytoniowego tytoniu, roztaczającym jednocześnie przyjemny zapach w pomieszczeniu. Mógłbym, gdyby nie jego zabójcza, nieadekwatna do jakości cena.
To może dla odmiany zamiast mango, spróbujesz brzoskwinię? Kiedyś zakupiłem takie brzoskwiniowe coś i w notatkach o tym znalazłem:
Leonard Dingler LTD;
– Nineteen o four – peach: Burley aromatyzoawany brzoskwinią. Slabiutki, ale smaczny. Brzoskwinia wyczuwalna na początku… przy rozpalaniu.
„Nic tylko womit” – moje ulubione zdanie.
Za wszelkie brzoskwinki, winogrona, ananasy i dzikie kiwi już dziękuję.
Niestety mój autodestrukcyjny popęd zwrócił się z stronę semi-aromatów Stanislawa z serii 4 Elementy. Na szczęście można to nabyć w 10 g próbkach. A nie za 69 zł.
Z dobrej brzoskwinki to bym nie rezygnował ;)
Potworna nazwa tej hybrydy zafascynowała mnie na tyle, że kupiłem 2 puszki. Po Twojej recenzji widzę, że można spodziewać się po tym tytoniu wszystkiego….Trzeba zapalić. Ta wizja pierwszych chrześcijan w Koloseum mnie kusi.
Zapal i zdaj proszę relację. Może to ja błądzę.
Po dwóch latach przekładania puszek odważyłem się. Wybranka była nieszczelna, więc oczekiwałem „suszka”, a tu tytoń plastyczny – znaczy glikol był.
Na oko: Va + Cav, przyjemny obrazek.
Tinnote wg mnie bardzo podobny do St. Patrick’s/Belle Epoque, ma mniej orzechów i kokosa, bardziej suszone owoce i coś zielonego, przede wszystkim jednak ciemny miód. Fajny.
Smak: słodka Va i orzechy z rodzynkami, jak BE. Va zdecydowanie dominuje, odrobinę przesłodzona, ale smaczna. Ślad Bu w postaci posmaku dobrych papierosów. Mango – jak na lekarstwo. Pali się łatwo i szybko, choć flejk.
Dość mocny, 7/10 po mojemu. Momentami ma sztuczny akcent, może to ten glikol.
Roomnote bardzo przyjemny, szlachetny.
Lubię BE, więc i Mango Flake mi smakuje, ale myślę, że o efekcie zdecydowało rozszczelnienie się puszki. Na razie spopieliłem go trzykrotnie, zaprzyjaźniliśmy się.
Nieslychane wynalazki byly swego czasu firmowane przez Dunhilla. Podczas wizyty w ich sklepie na Duke Street St. James obwąchałem kilkadziesiąt mieszanek, które niemal wszystkie były ciężko aromatyzowane i czarne jak diabli. Fakt, zwykle aromatyzacja była nietypowa, ale jednak dla mnie nie do przyjęcia. Wówczas kupowałem mieszankę My Mixture „Alan Ladd”, będącą kompromisem między Royal Yacht i mieszanka orientalną. Ostatnio nabyłem w sklepie w USA tytoń o nazwie Dunhill A20000 Toasted Cavendish. Jest to chyba jakiś aromat robiony dla Dunhilla na Amerykę, być może przez Lane Ltd. Wydaje mi sie że było sporo takich mieszanek. Jest koszmarnie silnie aromatyzowana, mokra, i nie przypomina nie tylko znanych mieszanek D., ale również tych które oglądałem 20 lat temu w Londynie. Another sort of horror.