Kiedy się czyta recenzje na Tobaccoreviews, to wielu z nas wykreśla jakąś mieszankę z zakupowych planów, jeśli w wypowiedziach kilka razy powtarza się termin „tongue bite”. Czyli „gryzienie w język”. Od pokoleń trwają próby wyjaśnienia tego zjawiska.
Palisz smaczny tytoń – jest pięknie. Ale on Cię parzy w język. Gryzie. Kłuje. Szczypie. Jakby kwasu polał. Albo żrącej zasady. Jednych to boli. Innych tylko podrażnia. Niektórym wręcz język kołkiem staje.
Coś drażni nasz język. Ale co właściwie. Paląc tytoń, nasza jama ustna stykać się może nawet z 4 tysiącami substancji chemicznych. Od prostych substancji organicznych, poprzez związki o niesamowicie złożonej strukturze, po pierwiastki promieniotwórcze.
Dawna analiza gryza
Prościej było dawniej – nikt jeszcze nie traktował tytoniu spektroskopem pozwalającym na identyfikację tych tysięcy składników zawartych w dymie z fajki czy z papierosa ani nie wkładał do ust palacza papierków lakmusowych, określających współczynnik pH w ustach palacza.
Kiedyś wszystko było proste – skoro parzy, to oznacza, że trzeba chłodniej palić i nie wciągać do ust zbyt gorącego dymu, żeby nie parzyć się w język.
Niemal natychmiast konstruktorzy fajek zareagowali na teorię oparzeniową – powstała fajka niemiecka (myśliwska) o coraz dłuższym cybuchu, który w założeniach pełnił rolę chłodnicy… Na Bliskim Wschodzie wynaleziono shishę, bo chłodzenie dymu wodą legło u podstaw powstania tego instrumentu. Teorię filtracyjną dodano fajce wodnej dopiero wówczas, kiedy ktoś pomyślał, ze palenie tytoniu jest szkodliwe.
Okazało się jednak, że wielu palaczom – przynajmniej na początku przygody z fajką – nie pomogły nawet skrajnie długie cybuchy i sypanie pokruszonego lodu do dzbanków nargili. Dalej gryzło. Trzeba było kombinować i szukać gdzie indziej przyczyn kąśliwości tytoniowego dymu.
Zanim jednak analiza chemiczna doszła do badania składu substancji za pomocą widma światła, rozpoczęto działania praktyczne mające na celu ograniczenie kąśliwości palonego tytoniu. Mówiono wówczas o chłodnych oparzeniach – takich jak przy kapnięciu na skórę kropli kwasów czy żrących zasad. Jednym słowem już bardzo dawno temu stwierdzono, że dym tytoniowy może chemicznie ugryźć w język.
Przeciwdziałanie bez poznania przyczyn
Plantatorzy tytoniu podglądali Indian i ich przygotowanie tytoniu do palenia. Tak powstało np. perique, czyli produkt fermentacji tytoniu w beczkach i w sosie własnym. Paradoksalnie ten przyprawowy, wytrawny i bardzo pikantny tytoń palony samodzielnie wykręcał gębę intensywnym smakiem, ale języka nie podrażniał.
Podwójna fermentacja, zwana procesem Cavendisha, była zapewne dziełem przypadku i spostrzegawczości palaczy. Pierwsze transporty morskie sfermentowanej wstępnie wirginii z Wirginii odbywały się w pojemnikach, które na statkach stanowiły wyposażeniowy standard – w baryłkach po rumie. Kilka tygodni w środowisku po słodkim bimbrze z trzciny cukrowej uruchamiało drugą fermentację tytoniu.
Tytoń przewożony w belach – wciąż gryzł. Ten powtórnie sfermentowany – przestawał kąsać w język. Rozpoczęły się mniej lub bardziej świadome eksperymenty z podwójną fermentacją. Tytoń zaczęto „kawendiszować” już za oceanem. Aby zainicjować drugą fermentację, dodawano do tytoniu substancje słodzące… Chociażby miód, syrop klonowy, melasę z agawy, trzciny cukrowej i buraków… Eksperymentowano dalej i dalej – w końcu tytoń nasączano parą i prowadzono fermentację pod ciśnieniem.
Powstawały nawet kawendisze potrójnie i poczwórnie fermentowane – każda fermentacja odbywała się pod innym ciśnieniem, w innej temperaturze, odmiennej wilgotności… Podobno podczas każdej z nich pozbywano się części substancji „gryzących” lub powodowano ich rozkład lub przemiany. Opatentowano nawet proces typu „bulk”, w którym drugą fermentację przeprowadzano bez jej przerywania – w odrębnych komorach, w których panowały odmienne warunki.
Po drodze zaczęto stosować coraz to nowe smaki i aromaty – najpierw dodawano naturalne składniki, potem coraz częściej były to syntetyki, by ostatnio do „gołego”, niemal bezsmakowego cavendisha czy pośledniego burleya wtryskiwać tuż przed pakowaniem miksturę zawierającą wszystko, co tanie, słodkie, nawilżające, łatwopalne i nadające smaki, zapachy i odrębność.
Gdzieś u źródła aromatyzowania i dosmaczania tytoniu leży więc to nieszczęsne „tongue bite”. Efektem tzw. tytonie do fajek smakujące wszystkim, tylko nie tytoniem. Rzecz jasna – absolutnie niegryzące. Tak nietytoniowe, że szczyt tej nowoczesnej technologii nazwano tytoniem bez imienia…
Szukanie przyczyn – kwestia tytoniu
Podejrzewam, że pierwsze teorie o przyczynach gryzienia zaczęły powstawać wraz z rozwojem prawa patentowego. Czyli niejako z przymusu. Nawet wynalazca obieraczki do kartofli musiał napisać we wniosku o patent, po co właściwie wynalazł konkretne urządzenie. Opisywano więc urządzenie, procesy, całe technologie i malutkie racjonalizacje. Przy okazji opisywano też zjawiska, które legły u podstaw danego wynalazku.
Z naszego zakresu zainteresowań opatentowano najrozmaitsze, zarówno pożyteczne, jak i nie trzymające się kupy, systemy fajkowe. Najsłynniejszy chyba patent fajkowy wspominany jest do dzisiaj, także na fajczarskich portalach – to słynny oil curing Alfreda Dunhilla. Ale przecież przeszedł próbę czasu system Falcona, Planta ostatnio chwali się, że niektóre z jej mieszanek zawierają tytoń fermentowany w technologii bulk…
Wśród patentów tytoniowych nie brak dziesiątków substancji chemicznych, którymi traktuje się tytoń, aby tylko nie gryzł. Producenci wciąż do nich wracają i wciąż wymyślają nowe. Ale właściwie, ale po co? Co nas właściwie gryzie?
Ostatnio wielki powodzeniem wśród fajczarzy – także wśród wielkich nazwisk – cieszy się teoria skali pH. Mierzenie odczynu kwasowości/zasadowości w dymie tytoniowym, kondensacie, a ostatnio w liquidach do e-papierosów stało się wręcz modne. Nalewa się na dno świeżo wypalonej fajki fenoloftaleinę, macza w zebranych starannie kondensatach i tzw. mokrym dymie papierki lakmusowe i ogląda zabarwienie i porównuje je z odpowiednią skalą kolorów. I wg tego określa wpółczynnik pH.
Skalę tę w 1909 r. opracował duńczyk Søren Sørensen. Jest to sposób na zmierzenie odczynu roztworów wodnych różnych związków chemicznych. W uproszczeniu – skala pH rozciąga się między wartościami od 0 do 14. Woda destylowania ma wskaźnik 7 (odczyn neutralny, obojętny) i nie barwi papierka lakmusowego ani czytnikia pH-metru. Poniżej tej wartości (0-6) roztwory mają odczyn kwaśny, zaś powyżej (8-14) mają odczyn zasadowy.
Skala duńskiego biochemika powstała na miarę czasu i osprzętu laboratoryjnego z początku XX w. Dzisiaj służy do badań porównawczych, w których precyzyjne wyliczenia nie są wymagane. Sprawdza się na przykład wśród hobbystów – nieocenione usługi oddaje akwarystom podczas hodowli szczególnie wymagających słodkowodnych rybek i roślin. Dla akwariów morskich sam pomiar pH, to stanowczo za mało. Określenie pH przydaje się też maniakom zdrowej żywności – ale i tutaj jest jednym z wielu wyznaczników do oceny „zdrowości-niezdrowości” konkretnych pokarmów.
Nie bez kozery pisze tutaj o hobbystach – to oni, podobnie jak fajczarze, nie dysponują laboratoriami, a pasjami, lubią do własnych możliwości dobudowywać teorie na miarę epokowych odkryć. Pozostanę jeszcze przy innych niż fajczarze hobbystach – niektórzy wędkarze na przykład zupełnie poważnie ostrzegają kolegów przed przegryzaniem żyłki zębami, szczególnie po jedzeniu. Wówczas bowiem ludzka ślina ma odczyn kwaśny (a po zjedzeniu słodyczy, np. batonika jeszcze kwaśniejszy)… I jest to jak najbardziej prawda, ale nie jest na tyle kwaśna, aby przez tę chwilę potrzebną na przecięcie żyłki zębami osłabić jej wytrzymałość.
Tymczasem teoria osłabiania żyłki przez kwaśną ślinę cieszy się wśród niektórych wędkarzy niesłabnącym powodzeniem; dochodzi wręcz do powstawania poradników, co trzeba wkładać do wędkarskich sznytek i czym je popijać, żeby w ustach było obojętnie…
Celowo przytaczam tę idiotyczną teorię z kilku przyczyn – po pierwsze, na pierwszy rzut oka widoczny jest ten idiotyzm także przez tych, którzy ryb nie łowią. Po drugie, dotyczy ona śliny, która także dla fajczarzy ma znaczenie. Po trzecie, warto zawsze poszukać przykładu w innej „branży”, bo we własnej napotyka się na największe opory. Jako niemal zawodowy wędkarz przez lata toczyłem spory na temat wpływu współczynnika pH w wędkarskich ustach na wytrzymałość żyłki i narobiłem sobie wrogów na całe życie. I to wśród tuzów wędkarskiego światka.
Po co ten wstęp z innej branży? Bo odczyn tytoniu, tytoniowego dymu, popiołu, kondensatu oraz odczyn fajczarskiej śliny także został zmierzony i pokolorowany wg skali Sørensena. Punkt wyjścia identyczny jak w przypadku rybołowców… Kwaśne jest szkodliwe i żrące.
I tak – rozpuszczony w wodzie popiół po prawidłowym spaleniu wirginii daje odczyn kwaśny, na skali pH przyjmuje wartość 5,4-5,8. Ciekawostka – popiół z Burleya także daje podobny odczyn. Orientale są bardziej kwaśne – 4,9-5,2. O dziwo, najmniej kwaśny jest perique i w tym, a nie w pikantności upatruje się przyczyn dodawania Pq do Va.
W język najbardziej bowiem parzy wirginia. Szczególnie zaś słodka, smółkowa wirginia ze Starego Pasa, z Brazylii, z Zairu, z południa Indii. Parzy jednak wówczas, kiedy jest spalana zbyt gorąco, zbyt mokro – czyli po prostu nieprawidłowo. Cukry prostsze, a więc głównie owocowa fruktoza i glukoza, a także łatwo ulegająca rozkładowi sacharoza, podawane wysokiej temperaturze, dodatkowo zakwaszają dym tytoniowy. Podobno nawet poniżej 4,5 pH. A weź sobie kapnij kwasem na język!
Tyle że np. kwas solny rozpuszczony w wodzie daje zerową wartość pH (znacznie tutaj upraszczam, ale nie chcę wchodzić w jony wodoru i logarytmy fizyko-chemiczne), siarkowy i inne bardzo żrące kwasy 1, te wyżerające dziury bez dymu 2 pH. Najsłodsza Va nie da popiołu, który boleśnie będzie nam się wżerał w paszczę, a nawet we wrażliwy i szczególnie unerwiony język.
A jednak coś gryzie. Ale przecież nie wszystkich. I nie zawsze. I nie w takim samym stopniu.
Rozwijamy teorię…
Kontynuując kwaśne teorie – na dodatek słodkie substancje, które dostały się do buzi fajczarza (wszak nie wszystkie cukry zostają spalone), błyskawicznie ulegają trawieniu wstępnemu – bo taką rolę pełnią enzymy zawarte w ślinie. A to podobno jeszcze bardziej „kwasi nam” w ustach.
Teorię o fajczarskim pH można rozwijać w nieskończoność, aż do absurdu, choć można nią tłumaczyć, dlaczego gorące i mokre palenie nie jest wskazane. Nie ma jednak sensu – moim zdaniem – wchodzić w chemię paszczy, skoro o złej technice palenia informuje najpierw parzenie w palce, a potem zwęglenia w kominie.
Tym bardziej, że każdy z nas ma w rzeczonej paszczy bardzo różną chemię i bardzo różną wrażliwość języka. Przede wszystkim nikt nie ma w buzi śliny o neutralnym odczynie – nonsensem było by przypuszczać, że pełna flory bakteryjnej i skomplikowanych związków organicznych ślina jest podobna do wody destylowanej. U zdrowego człowieka jest ona zazwyczaj lekko kwaśna. Ale zmienia się w ciągu dnia wielokrotnie i w całkiem sporym zakresie.
Współczynnik pH obniża się niemal po każdym posiłku, przekąsce czy napitku. A jak zjemy Prince Polo, a nie daj Boże jakiegoś Marsa, to spada gwałtownie i jeszcze bardziej. Żeby go podwyższyć, wymyślono wszak gumę Orbit bez cukru i rozbudowano do perfekcji marketingowe teorie dentystyczne. Żeby sprzedać gumę do żucia ze słodzikami, sfinansowano wielkie badania o próchnicy zębów. Teraz korzystają z ich efektu głównie koncerny farmaceutyczne oraz dentyści. I choć niewątpliwie badania te przysłużyły się medycynie, to zrobiono wiele, aby przeciętny Kowalski ze Smithem myśleli, że powinni mieć w buzi wodę destylowaną.
Tymczasem ma – zazwyczaj i przeciętnie – nie 7 pH, ale te 5-6, które daje burley czy powoli wypalona wirginia z Mysore. Problem tkwi jednak w tym, że cukry łatwo i energetycznie się palą i gryzą w język wielu z tych, którzy jeszcze nie zapanowali nad fajczarską techniką. Pocieszam jednak początkujących kolegów po fajce – także wielu z tych, którzy mają nie lada doświadczenie i nie czują ugryzień, potrafią wirginię rozpalić bardzo gorąco. Taka ona jest – niełatwa.
Złazimy na ziemię
Z paleniem fajki jest bowiem podobnie jak z kowalem – zna istotę ognia i ma wprawę, potrafi więc węgielkiem z paleniska w palcach przypalić sobie papierosa. A z tytoniem jest zaś jak z prawdziwą kuchnią tunezyjską czy tajską – aby ją znieść, polubić i na nią się przestawić, trzeba do niej przyzwyczaić organizm. I nauczyć się jeść oraz smakować jak Beduin czy Azjata. To jest trudne. Dla przybysza z Zachodu o wiele łatwiejsze jest kosztowanie lokalnych smaków w restauracji hotelowej, gdzie miejscowe dania przetwarza się na posiłki do zniesienia przez Europejskie kubeczki smakowe…
Dzisiaj lwia część fajkowych blendów, to takie podrabiane dania z hotelowej kuchni. O cavendishach już pisałem, zresztą nie tylko w tym artykule – powstały po to, by lepiej się palić, bardziej smakować, lepiej się sprzedawać i nie gryźć w język. Miały zaciekawiać większe rzesze, nie sprawiać kłopotów, być jak najłatwiejsze „w użyciu” i możliwie szybko uzależniać. Z tych przyczyn powstały papierosy.
Tak było w historii z każdą używką – od opium, koki, po alkohol i tytoń. Przez pokolenia jednak stosowano jednak naturalne „poprawiacze” i naturalne technologie przygotowywania tytoniu do palenia. Potem weszła chemia, „naukowe” badania i zaczęły się rzeczy straszne. Nie tylko w zakresie smaku i zapachu – czy wiecie na przykład, że dodanie do tytoniu odrobiny amoniaku powoduje szybsze uzależnianie się od nikotyny? Osobliwie młode organizmy… To taki swoisty narkotyczny biokatalizator.
Przez wiele pokoleń nasączano nim zarówno tytoń do papierosów, jak i do fajki oraz tytonie bezdymne, czyli prymki do żucia i tabakę. Ten proceder pozostawił trwały ślad w eksplikacjach patentowych – rzecz jasna, nikt nie pisał, że dzięki temu palacz szybciej się uzależni, ale że dzięki odczynowi zasadowemu potraktowany amoniakiem tytoń nie będzie podczas palenia… gryzł w język. Żeby spalany nie śmierdział, za przeproszeniem, szczynami taki tytoń przerabiano, słodzono, maskowano intensywnymi aromatami – a do tego nie wystarczały już naturalne dodatki czy syrop klonowy i niewinne cavendishowanie dobrej jakości burleja i wirginii.
Wiem, o czym piszę – ten amoniak pozostawił ślad w dostępnych powszechnie dokumentach i wielkie koncerny podobno się z niego wycofały. Być może wielkie tak, ale mali, nieprzesadnie kontrolowani wytwórcy raczej nie. W artykuliku o => moich domowych mieszankach większość czytelników zapewne się uśmiechnęła, kiedy pisałem o „own blendzie” powstałym przez zsypanie tuzina próbek amerykańskich drugstorowych mieszanek. Szczególnie przy wyznaniu, że miksem tym, nazwanym American Sitting Bullshit, usiłuję uraczyć moich fajczarskich gości.
Wypływa to nie tylko z mojego skąpstwa, ale jest wręcz oskarżeniem – nie dość, że te => Amerykańskie Platonki podczas palenia smakują najgorszą alpagą, to pod koniec capią tak, jak ognisko wygaszane zbiorowym sikaniem w żar.
W chwili obecnej producenci tytoniu fajkowego robią wszystko, aby stworzyć mieszanki we wszystkich „smacznych smakach świata” – jak producenci landryn, pralinek i galaretek owocowych. Sypią i leją do nich wszystko, co fajczarzowi może ułatwić i „uprzyjemnić” (brrr!) palenie. W ogromnej wielkości tych „new taste blends” chemia goni chemię, a smakują one wszystkim, tylko nie tytoniem.
Na dodatek „nowoczesnymi smakami” popartymi marketingowym bełkotem można z powodzeniem zamaskować kiepską jakość tytoniu bazowego. A to się robi nagminnie.
I w tym zapewne tkwi przyczyna, że wielu kolegów reaguje pogardliwie czy agresywnie na tzw. cavendishe, czyli tytoń, który nie istnieje i nigdy nie istniał, ponieważ jest to tylko nazwa procesu drugiej fermentacji. Można skawendiszować doskonałą wirginię ze starego pasa, ale wówczas każdy producent pochwali się tym składnikiem. Można też zmiotki z suszarni naparować, dosłodzić ordynarną melasą, sprasować i sfermentować, a tuż przed pakowaniem nasprajować je smakowo-zapachowymi syntetykami – potem się pisze, że „blend nasz zawiera lubiany przez fajczarzy na całym świecie czarny kawendisz, który w najmniejszym stopniu nie powoduje gryzienia w język nawet u najbardziej wrażliwych fajczarzy”.
Czujecie tego bluesa? „Lubiany na całym świecie” – no i to prawda, większość pali aromaty. A „najbardziej wrażliwy fajczarz”, to po prostu fajkowy żółtodziób, ale od razu dowartościowany i gotów bić się na śmierć i życie o mieszankę w opisie, której dopieszczono go starannie.
Wracamy na początek
I znów napisałem długaśny artykuł właściwie nie wiadomo o czym. Ot, takie mielenie moim fajczarskim jęzorem wokół hasła „tongue bite”. Tymczasem to gryzienie w język tak naprawdę nie jest żadnym dużym problemem. U większości szybko mija, niektórzy go nie czują nigdy, bo taką mają chemię w paszczy, innym niespecjalnie to przeszkadza. Nie czują go lub odczuwają w nieznacznym stopniu także ci, którzy zaczynają i kończą na Platonkach, bo one stworzone zostały po to, by nie gryzły i nie kojarzyły się ze śmierdzącymi papierosami.
Nie czują go też Ci, którzy starają się trzymać fajczarskich procedur. I jako pierwsi zaczynają czuć smak tytoniu. Szybko też znajdują własne „ścieżki obejścia” i wiedzą, jakich procedur mogą nie przestrzegać, bo w ich przypadku świadome zlekceważenie nie wpływa specjalnie na smak tytoniu.
Zatoczyłem w tym mieleniu obszerne koło i wróciłem do początku wszystkich fajczarskich porad świata – że trzeba palić chłodno i sucho.
Znalazłem w sieci bardzo fajne pięć punktów, których przestrzeganie zapewnia „bezgryzowe” palenie nawet najtrudniejszych tytoniów…
- Osusz tytoń mocniej, niż myślisz, że trzeba.
- Do komina załaduj mniej, niż myślisz, że trzeba.
- Ubij lżej, niż myślisz, że trzeba.
- Pal wolniej, niż myślisz, że trzeba.
- Nie myśl, że kilkakrotne przypalenie przynosi ci ujmę na honorze.
W komentarzu pod zapowiedzią tego tekstu, jaką umieściłem na Fajkanecie kilka dni temu Bogdan dopisał punkt szósty „Wyczyść faję bardziej, niż myślisz, że trzeba”. To dobry punkt, byle nie przesadzić i nie czyścić fajki spirytusem po każdym paleniu.
Dzięki stosowaniu takiej procedury można zapobiegać nie tylko tytoniowym ukąszeniom. To punkty generalnie poprawiające techniką palenia, dobrego palenia. I zapewniające wszystkie smaki, które podarować nam może dobry tytoń i dobra fajka.
Na znanym wszystkim zdjęciu, którym opatrzyłem dzisiejszy tekst, wielki fajczarz Albert Einstein pokazuje światu język. Nie ma na nim śladu po tym cholernym „tongue bite”. Ale w jego czasach nikt nie zaczynał przygody z fajką od samospalających się blendów o smaku mango-vanilla. Dojrzały fajczarz był człowiekiem, który znał się na tytoniu. Na prawdziwym tytoniu. Dziś wcale nie musi być inaczej.
o tym amoniaku nie słyszałem o.O czym to ja się trułem ;)
PS chyba w każdy swój tekst próbujesz wpleść to że „nie zbyt lubisz” Timma Bez nazwiska ;)
Niewątpliwie moja niechęć do TNN ma charakter obsesyjny, patologiczny i nadaje się do korekcji w szpitalu psychiatrycznym. Od kiedy jednak ograniczono u czubków bicie, głodzenie, wiązanie w pasy, elektrowstrząsy, nieumiarkowanie faszerowanie fenactilem i lobotomię, leczenie mnie z tej obsesji ma złe rokowania. Aczkolwiek ustawa antynikotynowa wprowadza analogiczne represje i nawet dawni ministrowie zdrowia (Balicki) oraz niektórzy cywilizowani posłowie publicznie twierdzą, że pozbawienie pacjentów psychiatrycznych możliwości palenia jest zwyczajnym okrucieństwem i nadaje się do Sztrasburga…
Kto wie, może pobyt w regulaminowym i rygorystycznym oddziale zamkniętym mógłby spowodować, że nawet Timma No Name zapaliłbym z przyjemnością. O rany, jaką ja mam bujną wyobraźnię i jakieś odchylenia maso – kolejna pozycja na moją listę schorzeń :)
Aha, o tym amoniaku można trochę znaleźć na APF – doradza się tam wąchanie wyciora po czyszczeniu szyjki. Czasem śmierdzi sikami.
Jacku, myślę, że tak drastyczna terapia nie będzie potrzebna. Po wielu latach badań Niemieccy naukowcy z instytutu Planta Tabak opracowali dwa medykamenty na niechęć do TNN i Da Vinci. Są to Brigg Honig Melone oraz Brigg Coco-Ananas. Skuteczność terapii gwarantowana :-)
Czy sugerujesz leczenie dżumy cholerą?
Na razie będę miał okazję zapoznać się z kolejnymi dwoma wynalazkami Michaela Apitza – specjalisty od zaskakującego wykorzystywania owocowych smaków i niemieckich gustów zapachowych, takiego pankleksowego Wielkiego Elektronika z Dan Pipe.
Apropos Planty – jako że nie potrafię żyć bez wroga, to w czasach, kiedy wymądrzałem się na FMS, moim głownym nieprzyjacielem była właśnie ona. O ile jednak – ze względu na arcyciekawe propozycje Torben Dansk oraz takich wyrobów Dan Pipe i Dan Tobacco, jak Limerick Virginia Flake,Bill Bailey’s Balkan Blend, czy cała seria plain tobaccos do blendowania…
No i co ja, biedny, mam robić?
A w których się nie dodaje tytoniach amoniaku? moze jakas lista?, jesli jest to jakoś oczywiście rozpoznane
Paradoksalnie, sporo amoniaku powstaje w tytoniach fajkowych podczas palenia, głównie właśnie w „gęstych” wirginiach. To efekt reakcji, w jaki wchodzą aminokwasy zawarte w białkach. Nie zawsze więc smrodek na wyciorze oznacza, że amoniak został dodany do tytoniu przez niecnych producentów.
To już wiem dlaczego szaleńczo uwielbiam pjur virginie…. a tam – i tak będę je palił
uuaaaa !! dziś mnie ugryzł Xmas. fakt, pod koniec, wyszło finalnie, że to korek mnie tak dziabnął, nie tyle boleśnie co z zaskoczenia.
A mnie gryzła słynna Va nr 1 MB… dopiero po covendiszowaniu bourbonem przez 2 miesiące dało się to spalić…
Nazywam się Emil i ugryzła mnie Mysore…
Jakieś machniom?
Będzie. Jeno trzeba wypalić jeszcze trochę, bo na razie to mogło być jeno ugryzienie powitalne.
Trza bylo najpierwej przeczytac javkowa opinie o tym tytonu a pozniej palic. Wiedzial bys ze nalezy tyton ten palic tak jak i kazdy inny- niespiesznie.
Whatever
Ja tam czasem lubię jak dym wychlosta język i lekko ugryzie. Tak raz na jakiś czas świadomie do tego doprowadzam.