Będąc dzieckiem, miałem tysiąc pomysłów na to, kim zostanę w przyszłości. Na początku chciałem być jak Gojira, z której niecni Amerykanie zrobili Godzillę. Oczywiście stając się nią, ratowałbym Tokio, zamiast je niszczyć. Potem chciałem być policjantem. To zasługa babci – wspólnie oglądaliśmy filmy i seriale, a jednym z naszych ulubionych był Zawód – policjant. Jeszcze później – strażakiem. Bo dziadek był strażakiem i udało mi się raz zobaczyć go w akcji, gdy palił się dom niezbyt oddalony od naszego. Bardzo też chciałem zostać Amerykaninem, bo oni tak śmiesznie mówili. Na szczęście mi przeszło. Wreszcie zamarzyło mi się być historykiem. Krótka to była fascynacja, więc zapomniałem o niej na wiele lat. Przypomniało mi się przez pewną książkę. I przez pewnego człowieka, który ją napisał.
Jakiś czas temu, gdzieś w listopadzie, robiłem porządek w garażu. Umyśliłem sobie zrobić tam palarnię, bo w domu rodzinnym ćmić fajki nie mogę, a jeśli chodzi o piwnicę, to moi sąsiedzi wprowadzili własną ustawę antynikotynową dzwoniąc do spółdzielni celem życzliwego zgłoszenia, iż przeszkadza im dym. Tak to jest w bloku. Niemniej jednak palić gdzieś trzeba. Garaż wydawał mi się oczywistą opcją.
Zniosłem fotel, nawet dmuchawę, aby kończyny mi nie zesztywniały z zimna. Towarzystwo zapewniał mi czerwony francuski samochód, o którym mógłbym rzecz, że dziwną ma talię… Znalazła się i lampka. Siedliszcze było gotowe.
Przez pierwsze dni zabierałem ze sobą książki. W mojej biblioteczce przez studenckie lata gromadzonej uzbierało się kilka pozycji, do których nie miałem okazji nawet zajrzeć. Nadrabiałem więc zaległości. Jednak w końcu tomiska się skończyły i zostałem z niczym. I wtedy okazało się, po raz kolejny w moim krótkim życiu, że w potrzebie człowiek potrafi robić dziwne rzeczy. W moim przypadku padło właśnie na sprzątanie, czego szczerze nienawidzę.
Wśród garażowych szpargałów odnalazłem książkę, którą schował przed światem mój ojciec. Nie wiem, czemu to zrobił, być może była mu droga. Lubił historię i lubił na swój sposób sztukę. Potrafił rzeźbić, co czynił od czasu do czasu. Niestety nie posiadam żadnego jego dzieła, wszystkie porozdawał, bądź posprzedawał. Ludzie brali to z uśmiechem na ustach mimo, iż nie miało to wielkiej wartości. Myślę jednak, że interesujący był sam fakt, iż były to rzeźby człowieka, który przez wiele lat swojego życia był robotnikiem na kolei. Tak czy siak – książka przypomniała mi o nim, ale także o kimś jeszcze. O kimś, kto kojarzy mi się tak z historią, jak i sztuką właśnie (jak zapewne kojarzył się mojemu ojcu). I… z dzieciństwem.
Ta książka to Szymona Kobylińskiego gawędy o broni i mundurze. Pamiętacie Szymona Kobylińskiego? To był taki starszy pan, z potężną siwą brodą. Dzieciakowi przypominał świętego Mikołaja. Na dodatek potrafił wspaniale rysować i zaprawdę był z niego doskonały gawędziarz. A mówił głównie o historii – o wiekach minionych, o militariach. Rozbudzał ciekawość wielu ludzi, w tym moją. Pamiętam, że gdy nadchodziła określona godzina przed telewizorem siadała cała familia i przez kilkadziesiąt minut słuchała, co ów staruszek miał do powiedzenia. Nikt nie śmiał nawet pisnąć. Wszyscy kiwali tylko głowami z wrażenia – jak on mówi! I, co równie ważne, jak on rysuje!
Szymon Kobyliński urodził się w 1927 roku, zmarł w 2002 roku. Był utalentowanym rysownikiem, karykaturzystą, świetnym gawędziarzem, ale także prawdziwym zwierzęciem telewizyjnym. W polskiej telewizji obecny był od 1956 roku, prowadząc najrozmaitsze programy – o historii przede wszystkim, ale również te skierowane do najmłodszego widza. Jego nieprawdopodobny talent do mówienia oraz ciepło, jakim emanował spowodowało jego bardzo wysoką popularność (jak sam mówił „szeroką, ale płytką”), a także przyznanie mu Orderu Uśmiechu.
Był popularyzatorem polskiej kultury oraz historii. Pasjonowały go militaria (szczególnie bliski był mu okres Księstwa Warszawskiego), ale także konie. Był na dodatek fajczarzem – wykonał logo warszawskiego klubu miłośników fajki.
Jego liczne umiejętności objawiać potrafiły się w wielu dziedzinach życia. Jerzy Hoffman kręcąc Ogniem i mieczem na podstawie prozy Henryka Sienkiewicza, konsultował się z Kobylińskim na temat uzbrojenia rycerzy. Kobyliński zagrał również w tym filmie małą rolę, co było jednym z (niewielu, dodajmy) atutów tego filmu.
Przede wszystkim jednak Szymon Kobyliński zarażał swoimi pasjami innych. Gdy mówił o czymś, wszyscy przed telewizorami słuchali. Jego mocny, ale sympatyczny głos, iście radiowy, wprawiał wręcz w hipnozę. Być może przesadzam, ale sam słuchałem go z wypiekami na twarzy. Byłem święcie przekonany, że tak samo jak on kocham historię, że kocham konie i kocham rysować. Prawdopodobnie dzięki niemu do dziś żywię spore umiłowanie do tej nauki. Zawdzięczam mu również, iż historię w pewnym stopniu znam pomimo wysiłków jednej z moich nauczycielek, która ze wszystkich sił starała mi się ten przedmiot obrzydzić. Zawsze na własną rękę wyszukiwałem informacje i zatapiałem się w dawne dzieje bez pamięci. Historykiem jednak nie zostałem, ale może to i dobrze, bo zapewne znienawidziłbym tę dziedzinę wiedzy gdybym siedział w niej na co dzień. Niemniej jednak pasja pozostała.
Książka, którą znalazłem w garażu, jest jednym z niezbitych dowodów na geniusz Kobylińskiego. Napisana stylem soczystym, barwnym i zajmującym, a przy tym fachowym. Choć nie jest to pozycja stricte naukowa, a raczej popularyzatorska, pasjonacka, to zawiera szereg przydatnych informacji oraz ciekawostek – chociażby o tym, jaka była rola Czarnego Rycerza w średniowieczu, a także dlaczego historia militariów państwa polskiego sięga sporo wieków wstecz niż się powszechnie uważa. Krótkie rozdziały w formie felietonistycznych gawęd, z humorystycznym zacięciem – tak najkrócej można by opisać Gawędy…
Również ilustracje, jakimi zaopatrzył książkę autor są bardzo urokliwe, choć nieskomplikowane. Za pomocą prostej, lekkiej, ale szczegółowej kreski oddane są standardowe wizerunki wojaków na przestrzeni wieków, od czasów przedśredniowiecznych, do II Wojny Światowej. Autor nie skupia się tylko i wyłącznie na ludziach, ale przedstawia także sprzęty, jakimi bito się przez lata. Zaczyna się od włóczni, kończy na okrętach podwodnych.
Szymon Kobyliński to bliska mi postać, ale chyba nie tylko mi. Z racji bycia fajczarzem zasługuje na krótki artykuł o nim na tym portalu. Żałuję, że nie będę już miał okazji z nim choć chwilę pogawędzić. Pozostaje mi go jednak słuchać, co czynię z przyjemnością, ale i łezką w oku. Wy też posłuchajcie. I zobaczcie. O tutaj.
Szymon Kobyliński, Szymona Kobylińskiego gawędy o broni i mundurze
wyd. Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1984
ISBN 83-11-07048-2
Nie pamiętam dokładnie ale z tego co mi się obiło o uszy, logo warszawskiego klubu fajki
http://pipeclub.waw.pl/images/01-logo.jpg
jest dziełem Sz. Kobylińskiego, chyba ze mam jakas pomrocznosc jasna, trzeba by spytac kogos z tego klubu o to czy fakt ten to fakt prawdziwy i o historie zwiazana z tym znakiem graficznym.
Co jest zresztą napisane w artykule…
wierzę na słowo… przyznaje ze po pierwszym zdaniu tego „artykułu” mnie uśpiło… każdemu się może zdarzyć.
Dobranoc!
Rheged piekne dzieki za przypomnienie poteznej postaci rysownika gawedziarza jak i fajczarza.
W zgranej talii komunistycznych grepsów było jednak kilka asów.
I takim asem był nieodżałowanej pamięci p. Szymon.
Dzięki za przypomnienie tej fantastycznej postaci , Emilu.
Pozdrawiam
KRZYSZTOF
Dziękuję pięknie. Przyznam się, że pisanie tego artykułu było niebywałą przyjemnością. Wdzięczna to postać, Szymon Kobyliński, bohater mojego dzieciństwa zresztą. I wydaje mi się, że tekst mi wyszedł. Jak nigdy :)
te ! skromniś ! :)
a ja mam tą książeczkę :)