Polarni zdobywcy

14 marca 2011
By

Jest takie powiedzenie, że nie ma na Ziemi miejsca nietkniętego ludzką stopą. To nieprawda. Wyprawiamy się poza naszą planetę, badamy Marsa, budujemy stacje kosmiczne, ale do tej pory nie zbadaliśmy dokładnie Antarktydy.

I choć faktycznie znamy dzisiaj zlodowaciały kontynent całkiem dobrze, to jednak nie w pełni. Możemy stwierdzić ile metrów ma pokrywa lodowa i jak wyglądają pory roku w strefie podbiegunowej. Zabraliśmy tam ze sobą psy, konie oraz kota. Paliliśmy tam fajkę.

Mało tego – na Antarktydzie znajdują się stacje badawcze, w tym jedna polska, imienia Henryka Arctowskiego. Zapewnione są warunki mieszkalne przez okrągły rok. Jest Internet, telefonia satelitarna, poczta. Są lotniska.

Pomimo tego trudno nazwać Antarktydę skolonizowaną. Należy pamiętać o fakcie, że panują tam ekstremalne warunki oraz temperatury. Przy minus sześćdziesięciu stopniach Celsjusza zamarza płyn w ludzkich gałkach ocznych, a taki mróz nie jest tam czymś nienaturalnym (średnia roczna to -56 stopni Celsjusza). Noc polarna trwa miesiącami. Praktycznie brak roślinności. Wszędzie biały śnieg i w każdej chwili należy oczekiwać burz trwających tygodniami.

W obliczu tego wszystkiego nieco kuriozalny może wydawać się fakt istnienia turystyki na lodowym kontynencie. Podróż statkiem za koło podbiegunowe kosztuje około 30 tysięcy złotych, płatne w trzech ratach. Wycieczka trwa około trzech tygodni.

Antarktyda została lepiej poznana w XX wieku, jednak często kosztem najwyższym. Pionierzy wypraw na biegun okupili swoje starania śmiercią. O nich ta opowieść. Tak się bowiem składa, że prawie każdy z nich był fajczarzem.

Fram i Terra Nova

Amundsen

Pierwszym zdobywcą bieguna południowego był Roald Amundsen – norweski podróżnik urodzony w 1872 roku. Pierwsze szlify zdobywał na wielu wyprawach polarnych, zarówno w Arktyce, jak i Antarktydzie. W latach 1897-1899 był pierwszym oficerem Belgici – belgijskiego statku wyprawiającego się na terytorium Antarktydy. Dokonano wtedy czynu niespotykanego. Po raz pierwszy zimowano na kontynencie.

Wraz z Amundsenem pływali wtedy dwaj Polacy – Henryk Arctowski oraz Antoni Bolesław Dobrowolski. Ich zadaniem były badania pogodowe, które przeprowadzali wraz z głównym kronikarzem wyprawy – Emilem Racoviţă.

W 1910 roku Amundsen wyruszył na najdalszą północ, a jego celem było zdobycie bieguna. Pokonał go jednak Robert Peary, Amerykanin, zawodowy żołnierz. Jak pokaże przyszłość – Peary w rzeczywistości nigdy nie osiągnął celu swojej wyprawy, choć szczerze wierzył, że mu się powiodło. Pomylił się jednak w obliczeniach nawigacyjnych. Tak czy siak – Amundsen był przekonany o tym, że ktoś go ubiegł.

Rozżalony Norweg w tym samym roku podjął decyzję o zdobyciu bieguna południowego. Uwikłał się tym samym w wyścig na lodzie z Robertem Falconem Scottem, oficerem brytyjskiej marynarki. Wyścig, z którego wyszedł zwycięsko. Mimo to dramat przeciwnika uniemożliwił mu radość z wygranej…

Scott

Scott (starszy od Amundsena o cztery lata Brytyjczyk oraz kapitan Royal Navy) był również weteranem wypraw polarnych. W 1901 roku został dowódcą ekspedycji Discovery, w której to zabłysła po raz pierwszy gwiazda Ernesta Shackletona – drugiego po Scotcie najsłynniejszego polarnika narodowości brytyjskiej. Discovery była niezwykłym przedsięwzięciem. Żaden bowiem z jej uczestników nie miał doświadczeń w tego typu wyprawach, wszyscy więc uczyli się na własnych błędach. Pomimo tego Scott wraz z Shackletonem i Edwardem Adrianem Willsonem (który będzie potem towarzyszył Scottowi w wyścigu o biegun) docierają aż do 82°17′ szerokości południowej. Shackleton w późniejszych swoich wyprawach dojdzie o wiele dalej (zbliży się na odległość 130. kilometrów do szerokości 90°S), ale nie osiągnie bieguna.

W roku 1910 Scott wyruszył na swój podbój Antarktydy wraz z ekspedycją Terra Nova.

Jego rywal był świetnie przygotowany do wyprawy. Wylądował na Antarktydzie wraz z ekspedycją Fram i szybko przystąpił do realizacji swojego planu. Zabrawszy ze sobą psy zaprzęgowe oraz ludzi do pomocy, wybudował kilka składów żywności, które miały stanowić bezpieczne przystanie oraz schronienia na czas przyszłej wędrówki. Spełniały one także rolę magazynów z zapasami żywności. Amundsen miał również do dyspozycji tradycyjne sanie, które jak się okazało stanowiły najlepsze wyjście. Scott tymczasem na swój statek załadował sanie motorowe oraz kucyki. Psy też zabrał, jednak zrezygnował z nich potem, obawiając się, że pozdychają. Były bowiem potrzebne do dalszych wypraw badawczych, nie tylko w głównej. Ta decyzja zaważyła na losie uczestników wyspiarskiej ekspedycji.

Od początku pech prześladował Brytyjczyków. Jedne z sań motorowych zatonęły pod lodem podczas rozładunku, sam okręt zaś długi czas stał w miejscu, skuty lodem. W późniejszych przygotowaniach, już na Antarktydzie jeden z drugim zdychały konie, nieprzyzwyczajone do tak trudnych warunków.

Pomimo tego nastrój dopisywał. Ludzie Scotta grali w piłkę nożną, malowali, opowiadali o swoich wcześniejszych podróżach, a nawet założyli gazetę The South Polar Times. Zachowało się mnóstwo zdjęć z tego okresu, w tym wiele dokumentujących obecność fajki na Antarktydzie. W istocie prawie wszyscy uczestnicy popalali ją namiętnie, w tym sam kapitan.

Plan Scotta był skomplikowany. O ile Amundsen po prostu budował składy żywności w pobliżu bieguna z pomocą swoich ludzi, a potem najzwyczajniej w świecie udał się w marsz po wieczność, o tyle Scott wybudował jedną główną bazę zwaną Składem Jednej Tony (z ang. One Tone Depot) na szerokości geograficznej 79°29’S (pierwotnie miała ona znajdować się na osiemdziesiątym równoleżniku; kapitan Oates – kompan Scotta – powiedział wtedy, że dowódca może jeszcze pożałować tej decyzji), a także podzielił ludzi na czteroosobowe grupy, które miały stopniowo odchodzić i zajmować pozycje w określonych punktach. Plan uwzględniał cztery takie ekipy, tylko jedna z nich miała dotrzeć do bieguna – bez psów, bez sani motorowych (miały być one wykorzystane tylko w pierwszych chwilach wyprawy).

W październiku 1911 roku ekspedycja Terra Nova rusza na biegun. Fram z Amundsenem na czele wyrusza trzy dni wcześniej, w psim zaprzęgu.

Na biegun!

Sanie motorowe Scotta ulegają awarii po przebyciu 87. kilometrów. Brytyjczycy zmuszeni są przebyć dalszą drogę zdani na pomoc psów oraz koni. Czwartego grudnia stają naprzeciwko lodowca Beardmore, stanowiącego wrota do bieguna. Nie mogą jednak iść dalej, gdyż zaskakuje ich śnieżyca.

Burza trwa pięć długich antarktycznych dni i kosztuje wyprawę sporo sił oraz środków. Zapasy zostają znacznie uszczuplone, a konie są na granicy wytrzymałości. Jasnym staje się fakt, że dalej nie pójdą. Zostają zastrzelone. Dwa dni potem Scott decyduje się na ryzykowny manewr. Odsyła psy wraz z dwoma ludźmi. Ludzie będą sami ciągnąć sanie z zapasami.

W drugiej połowie grudnia wreszcie wspinają się na lodowiec i droga prowadzi prosto do celu. Nie wiedzą jeszcze o tym, że Amundsen wyprzedził ich znacznie. Dowiedzą się tego dopiero 16 stycznia, na dzień przed postawieniem stopy na biegunie (fakty są tutaj rozbieżne – niektóre źródła mówią dokładnie o dniu 17 stycznia, inne podają w przedziale 14-18 stycznia). Chichotem losu jest natomiast to, że gdy Terra Nova wchodziła na lodowiec, Fram już z niego schodziła…

Rok 1912 zaczął się od kolejnej kontrowersyjnej decyzji kapitana Royal Navy. Trzeciego stycznia dowódca ujawnia, że w finalnej grupie uczestniczyć będzie nie cztery, a pięć osób. Scott postanowił zabrać ze sobą dodatkowo Henry’ego Bowersa – nawigatora, który miał potwierdzić fakt zdobycia bieguna.

Było to bardzo ryzykowne posunięcie, gdyż zapasy obliczone były na cztery osoby. Obecność piątego oznaczało następne uszczuplenie racji. Sam namiot również ledwo mieścił pięć osób. A grupa była zdana już tylko na siebie.

Na biegun poszli – Robert Falcon Scott, Lawrence Oates, Edward Adrian Wilson, Edgar Evans oraz Henry Bowers.

Dziewiąty stycznia był dniem osobistej wiktorii oficera marynarki. Dotarł bowiem do rekordu Ernesta Shackletona – 88°23′ szerokości południowej. Był coraz bliżej celu…

W dniu 17 stycznia 1912 Terra Nova osiąga najdalszy punkt na półkuli południowej. Przegrali wyścig. Norweska flaga łopocze na wietrze, a pod nią znajdują się dwa listy od Amundsena. Jeden adresowany do króla Norwegii, drugi do Scotta. Dowódca Fram prosi rywala, aby ten dostarczył królowi jego list na wypadek, gdyby coś mu się stało. Rozżalony Brytyjczyk pisze wtedy w swoim dzienniku, że biegun to najsmutniejsze i najbardziej samotne miejsce na ziemi…

Dramatyczny powrót

Kolejne losy wyprawy Terra Nova to prawdziwy horror. Straszniejszy tym bardziej, bo prawdziwy. Pech wyprawy osiągnął tu szczytowy moment, a szczegóły, o które Scott nie zadbał, bądź o których nie wiedział, zaważyły na dalszej wędrówce.

Zarówno Evans jak i Oates cierpieli na wyjątkowe niedostatki. Oates cierpiał z powodu dawno zabliźnionych ran wojennych, zaś Evans na krótko przed dotarciem na biegun skaleczył się w rękę, co ukrył przed dowódcą. W niskich temperaturach rany nie goją się tak szybko albo w ogóle się nie goją. Stan obu pogarszał się z każdym kolejnym kilometrem.

Na domiar złego ekipa zabiera ze sobą 14 kilogramów skał do przyszłych badań. Dodatkowy bagaż – dodatkowe obciążenie. A zapasów coraz mniej…

Szesnastego lutego grupa schodzi z Beardmore. Evans traci równowagę, po czym upada. Doznaje wstrząsu mózgu.

Umiera dzień później. Pochowany został pod lodową kopułą Antarktydy…

Dziesięć dni potem dwójka ludzi (Cherry-Garrard i Gerof) wyrusza do Składu Jednej Tony z rozkazem pozostania tam do przybycia Scotta. Mają ze sobą psy oraz sanie, a także trochę zapasów żywności.

Scott podczas wędrówki przez Beardmore wybudował dodatkowy składzik z paliwem, które miało posłużyć do gotowania ciepłych posiłków. Gdy dociera z powrotem do niego, okazuje się, że prawie wszystko wyparowało z winy przenikliwego mrozu.

Do One Tone Depot jeszcze ponad 100 kilometrów…

W marcu okręt Terra Nova opuszcza wybrzeże Antarktydy, pozostawiając grupę na lodzie. Decyzja o powrocie była konieczna – statek nie mógł pozostać dłużej, bo groziło mu absolutne skucie lodem.

W tym samym czasie drużyna Scotta jest na wyczerpaniu. W ranę Oatesa wdała się gangrena. Posuwa się on do tak desperackich czynów jak wycięcie dziury w śpiworze i wystawienie schorowanej nogi na zewnątrz, na mróz, by uśmierzyć ból. Marsz znacznie się opóźnia.

Wreszcie 17 marca (inne źródła mówią o 16 marca) Oates decyduje się na czyn nieprawdopodobny. Wychodzi z namiotu nie zabierając ze sobą żadnych zapasów. Na pożegnanie mówi tylko – „Idę tylko na zewnątrz. Może mi to zająć trochę czasu”.

Ciała Lawrence’a Oatesa nigdy nie odnaleziono. Umarł w dzień swoich trzydziestych drugich urodzin (bądź w wigilię swoich urodzin, jak mówią inne źródła).

Tydzień wcześniej Cherry-Garrard i Gerof opuszczają Skład Jednej Tony. Nie mają czym się wyżywić, mają za to do wyboru trzy inne rzeczy – zjeść zapasy przeznaczone dla Scotta i jego ludzi; zjeść psy, które ze sobą zabrali; pozostawić zapasy w Składzie, zabrać ze sobą psy i wrócić do głównej bazy. Wybierają ostatnią opcję.

Na ratunek zdobywcy

Atkinson

Atkinson z fajką

Wszystko wskazuje na to, że Scott z towarzyszami nie przeżyli. Stwierdza to 30 marca Atkinson – zastępca Scotta, badacz i naukowiec. Wyruszają kolejne ekipy ratunkowe, jednak nic nie osiągają. Kwiecień jest miesiącem umartwiania się.

Żadna z wypraw nie znajduje zaginionych. Dalsze poszukiwania utrudnia Antarktyda – jej burze, ekstremalna temperatura, wiatr. Akcja ratunkowa wznowiona zostaje dopiero w październiku.

12 listopada odnajdują namiot polarników. W środku leżą – zamarznięci na śmierć – Bowers, Wilson oraz Scott.

Grupa znajdowała się 18 kilometrów od One Tone Depot.

W dzienniku z wyprawy czytają, że ekipa dotarła do bieguna. Na swój ostatni postój zatrzymali się zaś 20 marca, zmuszeni przez burzę uniemożliwiającą dalszy marsz. Pozostawali tam przez 9 dni, podejmując próby, ale nie posuwając się ani metr dalej. Gdyby Scott zdecydował się na wybudowanie Składu Jednej Tony w pierwotnej lokalizacji, uratowałby życie.

Również gdyby Cherry-Garrard i Gerof poczekali na niego zabijając psy oraz podejmując wyprawy ratunkowe, także wszystko potoczyłoby się dobrze.

Gdyby w ostatecznej grupie znalazło się nie pięć, ale cztery, przewidywane wcześniej osoby, dotarcie do One Tone Depot prawdopodobnie byłoby realne. Podobnie rzecz miała się z ukrywaniem przed dowódcą źle gojących się ran… O psach, saniach motorowych, którym zamarzły silniki szkoda już nawet wspominać…

O zdobywców upomniała się Antarktyda.

Epilog

Roald Amundsen zdobył biegun miesiąc wcześniej niż Scott, a także bezpiecznie powrócił do domu. Jego sławę przyćmiła jednak tragedia ekspedycji Terra Nova.

Norweg jeszcze przez wiele lat wyruszał na pionierskie wyprawy, w tym lotnicze. Bił rekord za rekordem. Spełniał się życiowo, wiódł dobry żywot.

Nie dany był mu jednak spokojny koniec. Zaginął 18 czerwca 1928 roku na wyprawie ratunkowej. Wyruszył na poszukiwania Umberto Nobilego – włoskiego konstruktora sterowców, z którym odbył lot nad biegunem północnym dwa lata wcześniej. Nobile został odnaleziony przez załogę lodołamacza Krasin i żył jeszcze sześćdziesiąt kolejnych lat.

Lód zabrał obu bohaterów. Ich fajki zgasły.

Zdjęcia pochodzą ze stron www.spri.cam.ac.uk oraz www.smokingpipes.com. W pracy korzystałem (w lwiej części) z materiałów zawartych na Hołd Ekspedycji Terra Nova

Tags: , , , , ,

32 Responses to Polarni zdobywcy

  1. jalens
    14 marca 2011 at 08:19

    Kurde, fajka jest fantastycznym pretekstem do poszerzania horyzontów. Jesteś Emilu w tym fantastyczny!

    • Rheged
      14 marca 2011 at 08:31

      Tak się przed publikacją jeszcze zastanawiałem, kto mi pierwszy coś w podobie napisze ;)
      Dzięki :)

    • KrzysT
      KrzysT
      14 marca 2011 at 11:06

      My jak my – wielbiciele łyskaczy to dopiero mają używanie: http://www.huffingtonpost.com/2010/02/05/antarctic-whiskey-100-yea_n_450604.html

      A na poważnie, to świetny artykuł Emilu.

      • Rheged
        14 marca 2011 at 12:27

        Ta historia, za przeproszeniem, spieprzyć się nie może…

    • johnny
      14 marca 2011 at 19:44

      „Maly” fragmencik. Jak ktos nie zna, to polecam – warto.

      Amundsen – Zdobycie bieguna południowego

      „(…)Miłością i dumą promieniało pięć par oczu, wpatrujących się w sztandar, który rozwijał się na wietrze, aby załopotać nad biegunem. Postanowiłem, że samego zatknięcia flagi — : moment historyczny — dokonamy wszyscy jednocześnie. Nie jednemu się to należało, lecz wszystkim, którzy narażali w walce życie i poszli na złą i dobrą dolę. Był to jedyny sposób, aby tutaj, na tym odludnym pustkowiu, wyrazić towarzyszom mą wdzięczność. Czułem też, że intencja moja została właściwie zrozumiana. Pięć szorstkich, zniszczonych mrozem dłoni zatknęło powiewającą flagę na południowym biegunie geograficznym.
      — Stawiamy cię oto, ukochany nasz sztandarze, na biegunie południowym i nadajemy całej okolicznej równinie miano Ziemi Króla Haakona VII!
      Wszyscy obecni będą na pewno do końca życia wspominać ów moment. Od długich, pompatycznych ceremonii trzeba się było w tych stronach odzwyczaić — im krócej, tym lepiej! Zaraz po tym zabraliśmy się do spełnienia obowiązków dnia powszedniego. Po ustawieniu namiotu Hanssen musiał zabić Helgego. Rozstanie z tym najlepszym przyjacielem stanowiło dla niego ciężkie przeżycie. Helge był psem nadzwyczaj dobrym i pracowitym. Bez sprzeciwu ciągnął od rana do wieczora, dając przykład całemu zaprzęgowi. W ostatnim jednak tygodniu osłabł zupełnie i w chwili przybycia na biegun został z niego tylko cień. Po prostu wisiał w uprzęży i nie był zdolny do żadnej pracy. Jeden cios w łeb i Helge zakończył życie. Poćwiartowaliśmy go na miejscu, a w kilka godzin później
      pozostały po nim tylko zęby i czubek ogona. Był to drugi pies utracony w ciągu ostatnich kilku dni. Major z zaprzęgu Wistinga opuścił nad pod 88°25′ S i więcej nie powrócił. Był bardzo wycieńczony i prawdopodobnie odszedł, aby zdechnąć. Mieliśmy teraz jeszcze szesnaście psów, które należało rozdzielić pomiędzy dwa zaprzęgi — Hanssena i Wistinga; postanowiliśmy bowiem, że sanki Bjaalanda pozostaną na biegunie.
      Oczywiście wieczorem świętowaliśmy w namiocie. Każdy z nas zadowolił się kawałkiem mięsa foki, które zresztą doskonale smakowało i dobrze nam zrobiło. Innych oznak święta nie było, ale za to słyszeliśmy, jak na dworze powiewa i łopoce nasza flaga. Na wszystkich drobiazgach, które mieliśmy przy sobie, postanowiliśmy wyryć na pamiątkę napis: biegun południowy i datę. Przedmiotów zebrało się wcale niemało. Wisting okazał się przy tym doskonałym grawerem. Ja również wydobyłem starą fajeczkę, noszącą na sobie nazwy wielu miejscowości podbiegunowych. Gdy zwróciłem się do Wistinga, aby dopisał na niej: biegun południowy, spotkała mnie nieoczekiwana propozycja. Oto Wisting ofiarował mi tytoń na całą drogę powrotną. Od wyruszenia z Framheimu nikt jeszcze nie palił w naszym namiocie; od czasu do czasu tylko ten czy ów żuł niewielką prymkę. Wisting — wręczając mi paczuszkę tytoniu — oświadczył, że ma w swoim worku parę takich paczek i że jego największym pragnieniem jest widzieć mnie palącego. Czy ktokolwiek potrafi ocenić, czym był w podobnych okolicznościach taki dar dla człowieka, dla którego fajka po jedzeniu stanowi
      największą przyjemność? Wisting po prostu mnie rozpieszczał! Nie tylko podarował mi tytoń, ale jeszcze wziął na siebie nieprzyjemną funkcję czyszczenia i nabijania mojej fajki. Muszę dodać, że ulegając pokusie wypalałem również jedną fajkę z rana.(…)”

      • Rheged
        14 marca 2011 at 19:54

        Znakomicie! Pięknie dziękuję za to, bo pięknie dopełnia tekst :)

        • johnny
          14 marca 2011 at 19:59

          To ja dziekuje, bo artykul przedni. Foty tez piekne.

  2. 14 marca 2011 at 09:08

    A dziś? Pogadajmy z Kamińskim o paleniu tytoniu :D…. Swoją drogą gdzieś wśród znajomych jest córka polskiego fotografa, który miał styczność z Hilarym, ciekaw jestem jak palenie ma się do himalaizmu, fajka w rękach taterników to nic nadzwyczajnego, ale ciekwi mnie czy da się palić na powiedzmy 6000m, nie będąc rdzennym mieszkańcem Andów.

    A propos wypraw polarnych, taka historyjka z psami zaprzęgowymi:
    W 1957 r. badacze japońscy zabrali ze sobą na wyprawę na biegun południowy 20 psów rasy Akita, musieli oni jednak przerwać wyprawę z powodu bardzo ciężkich warunków atmosferycznych, wrócili wiec do Japonii porzucając sprzęt oraz psy. Podjęta po trzech latach wyprawa znalazła 12 całkowicie zdrowych psów z porzuconej dwudziestki, polowały głównie na lemingi i inne zwierzęta nawet w odległości 100 km od obozowiska. Cesarz Hirohito kazała dla uczczenia tych psów wznieść pomnik koło Tokio Tower – 12 odlanych z brązu zwierząt naturalnej wielkości – ma przypominać o tym jedynym w swoim rodzaju sukcesie narodowej japońskiej rasy psów.

  3. 14 marca 2011 at 09:45

    W całej tej historii zawsze znastanawiało mnie to że ludzie, zawsze sympatyzują ze Scottem. Pamiętam wykłady ogólnouniowersyteckie z historii wielkich odkryć geograficznych, prowadzone na UW wydziale geografii, gdzie cały wykład poświęcony biegunowi południowemu to była długa i nużąca opowieść o tym jak to Scottowi się nie udało, a jak to zły i podstępny Amundsen zaprzągł psy dojechał i wrócił… jako że trochę z pasami miałem od czynienia, zawsze zastanawiała mnie niewiara w ich możliwość jaką wykazywał się Scott.

    Kolejna rzecz to fajka na oceanach arktycznych ale nie w zębach polarników a wielorybników, gdzieś w głowie majaczą mi jakieś fragmenty starych smętnych szant wielorybników, gdzie fajka lubi się pojawić jak symbol ciepła.

    • Rheged
      14 marca 2011 at 12:30

      Z tymi wielorybnikami trafiłeś w samo sedno. Pierwsze odkrywcze wyprawy na Antarktydę były właśnie wielorybnicze. Harpunnicy zapędzali się aż tam, by polować. Dopiero potem przyszła złota era zdobywców bieguna.

      Sympatyzowanie ze Scottem jest raczej innej natury. Mnie na przykład dreszcze przechodzą za każdym razem, gdy sobie przypominam tę historię. Tyle szczegółów, które zaważyły na tragicznym końcu. A było przecież tak bardzo, bardzo blisko. To najprawdziwszy horror, jak zawsze mówię przy okazji. Mrozi krew w żyłach.

    • martino
      martino
      15 marca 2011 at 22:02

      Scott jak się zdaje nie tyle wątpił w psie możliwości ile za bardzo ufał – raczkującej dopiero – technice, zabierając na tak ekstremalną wyprawę sanie motorowe. Scott i jego ludzie jakby nie było przegrali i w części przypłacili rywalizację życiem, podczas gdy Norweg sięgnął po sławę – stąd pewnie sympatyzowanie z tym pierwszym. Mnie za to zadziwia stosunkowo młody wiek zdobywców – to się nazywa życie z pasją!

      • 15 marca 2011 at 22:30

        Pamiętać trzeba że większość z nich była żołnierzami, a ten typ wyścigu miał również znaczenie militarne, może nie tak wielkie jak wielkie wyprawy morskie, ale świadczył o pewnym statusie nie tylko samych odkrywców co również ich „opiekunów”. Poza tym, nie oszukujmy się taka wyprawa, przy ówczesnej jakości sprzętu wyprawowego to nie zabawa dla panów w średnim wieku.

        • johnny
          15 marca 2011 at 23:20

          Z mniej mlodych i ciagle zyjacych polecam zapoznac sie z wyczynami tego pana:

          Sir Ranulph Twisleton-Wykeham-Fiennes, 3rd Baronet

          Nadmienie tylko, ze dobry z niego model ;)

          • 15 marca 2011 at 23:44

            Zapomniałem dodać że przez ostatnie 100 lat sporo się zmienilo w kwestii kondycji, trybu życia itp, przez co mocno się przesunęła granica wieku „poszukiwaczy przygód” do tego grona śmiało wtargnęły kobiety itp…
            w 2008 roku na Everest wszedł 76 latek, dzieciak bez nóg doszedł na biegun itp…
            A Sir Ralph fakt faktem jest niesamowitym przypadkiem… ale z drugiej strony taki arystokratyczny chudzielec pełną gębą…

            • martino
              martino
              17 marca 2011 at 10:32

              Mamy więc czas na odkrycia i przygody :-) Oby tylko za kolejnych parę dekad było co eksplorować w tym coraz bardziej wyjawianym świecie.
              Co do arystokratycznego Szkota – wędrownika – arcyciekawa postać!

              • martino
                martino
                17 marca 2011 at 10:35

                miało być oczywiście „wyjaławianym” świecie :-)

              • johnny
                17 marca 2011 at 12:29

                Ano, niby mamy, ale juz jakis czas temu musielibysmy sie kolo Bajkonura zakrecic, co by faktycznie cos nowego zobaczyc ;)

  4. marek milczek
    marek milczek
    14 marca 2011 at 17:18

    Powinieneś te swoje opowiastki złożyć do kupy i wydać drukiem. Masz pióro, cholera :) . Nie wiem jak się miała sprawa na okrętach podwodnych drugiej wojny. Bo chyba tylko tam „naszych” brakuje w Twoich opisach
    podziwiam i pozdrówka
    marek

  5. KrzysT
    KrzysT
    14 marca 2011 at 18:34

    I zapomniałem o jeszcze jednej ważnej rzeczy: otóż rzeczonych polarników uhonorowała firma Peterson wydając serię fajek „The Great Explorers Classic Collection”, której modele nazywają się odpowiednio: The Shackleton, The Crean, The Scott oraz The Amundsen.

    • Rheged
      14 marca 2011 at 18:39

      Oooo! Rzucisz linkami we mnie – leniwca? Chyba właśnie życiowy cel walnął mnie po mordzie!

        • Rheged
          14 marca 2011 at 19:54

          Jesteś nieoceniony!

      • 15 marca 2011 at 08:38

        Chyba właśnie życiowy cel walnął mnie po mordzie!
        Ciekawe, ja wolał bym zabrać choćby na Spitsbergen jakąś swoja skatowaną fajkę i za xx lat opowiadać że ta fajka była ze mną za kołem polarnym, niż kupować fajki sygnowane nazwiskami odkrywców…

        • Rheged
          15 marca 2011 at 09:12

          Spitsbergen mnie nie ciekawi ;)

          • 15 marca 2011 at 10:15

            A biegun Cię ciekawi, czy jedynie historia wielkich odkryć?
            Dla przeciętnego zjadacza chleba, nie żyjącego sportami ekstremalnymi, a jedynie od czasu do czasu coś tam z potrzeby styrania organizmu czy innej jakiejś takiej wewnętrznej, taki Spitsbergen jest jak biegun a takie mount blanc, staje się mount everestem- może stać się też bramą na ten czy inny czubek świata, ale często samo w sobie wystarcza.

            • Rheged
              15 marca 2011 at 16:26

              Mnie ludzie ciekawią. Oraz kulturowe twory. Antarktyda sama w sobie, Spitsbergen sam w sobie, Mount Blanc sam w sobie, czy Mount Everest sam w sobie kompletnie mnie nie ciekawi. Natomiast oczywiście badam czasem informacje o nawet takich tematach, które mnie nie zajmują, bo lubię wiedzieć.

  6. JSG
    JSG
    10 września 2011 at 12:50

    W National Geographic Polska nr 09/2011 jest ciekawy artykuł, niejako wyjaśniający to o czym pisałem- sympatię jaką wzbudza Scott i niechęć do Amundsena. Polecam

  7. Julian
    Julian
    11 września 2011 at 21:50

    Przeczytałem te artykuły i tak sobie myślę, że mieszanki Kapitan Earle od Hermita pasują idealnie :-)

  8. JSG
    JSG
    27 września 2011 at 09:31

    http://www.flickr.com/photos/national_library_of_australia_commons/6173954058/in/photostream
    A corner of the hut, Bage mending his sleeping-bag [Australasian Antarctic Expedition, 1911-1914, 1]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


*