Lubię dedykacje, choć zwykle bywają niezrozumiałe. Autor dziękuje żonie, potomstwu, cioci, kotu, a światu oznajmia, jak wiele wnieśli oni w proces twórczy. Bez ich cierpliwości dzieło by nie powstało. To miłe i wzruszające. Choć nie wiem, jaka jest ta żona, te dzieci, ta cioteczka, ten kot oraz pochodne, to zwykle za autorem chylę przed nimi czoła. Rozumiem bowiem tę nieodpartą potrzebę dedykowania. I przy okazji – zrzucenia z siebie odpowiedzialności.
Jeśli dzieło się udało, znaczy to, iż dedykowanym powiodła się trudna misja znoszenia wybryków autora. A autor podczas tworzenia zwykle cierpi. Po nocach nie sypia, bo tworzy albo chociaż myśli o tworzeniu. Jeśli sypia, to z pewnością śni o swoim dziele. Znowuż gdy nie pamięta, że miał o tym sen, to oszukuje siebie, że jednak tak było.
Świat kręci się wokół twórcy przez ten jeden, rozwleczony w czasie moment powstawania dzieła. Autor z tego korzysta, bo kto by nie chciał choć przez chwilę być pępkiem świata? Potem, gdy wszystko zostanie z dziełem zrobione, gdy proces twórczy się skończy, zwykle następuje bowiem depresja związana z faktem, iż autor nie zarobi na tym, co udało mu się stworzyć. Przynajmniej w tym kraju tak jest. Ale to już inna historia.
Jeśli dzieło się nie udało, wiadomo na kogo zrzucić winę. Na żonę, która nie dbała o autora podczas tworzenia przez niego dzieła; na potomstwo, rozbrykane, głośne i nieznośne; na ciotkę, bo ciasto przez nią przyniesione było tak niesmaczne, że odbiło się to na smaku estetycznym autora; na kota, który czynnie włączył się w proces twórczy niszcząc prototyp dzieła. A potem przychodzi depresja, bo autor na tym nie zarobi…
Autor zawsze jest bez winy, jeśli doda dedykację. Dlatego sam bardzo lubię takowe dodawać i rozumiem tych, co czynią podobnie.
Nie lubię natomiast (i nie rozumiem), gdy dedykuje się dzieło komuś, kto w proces twórczy nie był zaangażowany. W tym wypadku nie mieści mi się w głowie jak można zadedykować tytoń Paulowi Revere’owi, co zrobiło Dan Tobacco w przypadku ich wyrobu Midnight Ride.
Na palcach jednej ręki jestem w stanie wyliczyć podobne udane dedykacje. Zwykle jednak są nietrafione. Kiedyś słyszałem, że jeśli ma powstać w Polsce elektrownia atomowa, to powinna nosić imię Jana Pawła II. Nie wiem, czy to żart, ale jeśli tak, to niespecjalnie udany. Coś podobnego sądzę o Midnight Ride. Gdyby producent nazwał go jakoś inaczej, pewnie nawet nie zwróciłbym na to uwagi.
Nie można dedykować w ten sposób. Skąd Dan Tobacco wie, co palił Paul Revere, gdy galopował przez rodzące się Stany Zjednoczone do swoich, by ich ostrzec przed nadciągającymi Brytyjczykami? Czy zachowały się jakieś wiarygodne źródła? Zresztą – nieważne. Dedykowanie mu tytoniu tylko dlatego, że zapewne palił on fajkę, to tak jakby jakiś didżej dedykował swój mix Mozartowi. Bo z Mozarta był mocarz.
A ja mówię, że to się ma jak pięść do nosa! Pół biedy jeśli dzieło jest dobre – ani Revere, ani Mozart z grobu nie wstaną, by się mścić, ale jeśli coś po drodze nie wyszło…
To tak jakby ta wyimaginowana elektrownia atomowa o imieniu Jana Pawła II nagle wybuchła.
Tyle słów już wylałem, pozornie nie na temat, ale można sobie z nich złożyć, co sądzę o recenzowanym tytoniu. Moja opinia byłaby nieco inna, gdyby nie nazywał się na cześć bohatera Stanów Zjednoczonych. Bo przecież Midnight Ride, pomimo widocznych braków, jest tytoniem, który może cieszyć.
Przede wszystkim w składzie wymieniona są: virginie, cypryjska latakia, perique oraz orientale. O latakii zapomnijcie – nie ma jej ani trochę. To czarne, tam w środku, to perique. Przynajmniej w mojej torbie. Orientali znowuż jest za mało. Przebija się czasem jakaś dłuższa wstążka, którą warto drobniej pokruszyć i obficiej dodać do fajki, ale jednak to nie to. Perique jest świetny, niezbyt szczypie, nadaje za to dodatkowego aromatu i charakteru całej mieszance. Virginie zaś – złota i brązowa – mają małą zawartość cukrów. Kto inny powiedziałby – wytrawne. Ja powiem – bezsmakowe. Szybko obojętnieją, gorzknieją, a palone wolno, nie dają zbyt wielu wrażeń.
Wszystko rozchodzi się o te virginie właśnie. Bezwzględnie nie pasują do całości. Można przeboleć brak latakii, małą ilość orientali. Perique, jak już wspominałem, jest wyśmienity i zdecydowanie jest najlepszym punktem całej kompozycji, aczkolwiek te virginie bez wyrazu kładą wszystko. Chociaż tytoń ten, palony umiejętnie, niespiesznie, daje się lubić. Choć nie ma w nim smakowych fajerwerków, to jest solidny. Można go uznać za tytoń codzienny.
Cięty we wstążki, suszony w technice air cured, a przede wszystkim – tani. Choć nieco monotonny, palony przez dłuższy okres czasu, potrafi znużyć, nie zasługiwałby na tak surową notę, gdyby nie nazwa, która jest nieadekwatna.
Należy oceniać wszystko. W tym także głupotę producentów, którzy czasem kompletnie bezmyślnie szukają marketingowego haczyka, byle tylko coś lepiej się sprzedało. Innej motywacji sobie w tym przypadku nie wyobrażam. Chociaż jeśli faktycznie Paul Revere palił dokładnie taki tytoń przed wiekami, to odszczeknę wszystko i w referendum o elektrowni atomowej zagłosuję za tym, by miała najbardziej nieprawdopodobną nazwę.
W ramach pokuty, oczywiście.
Trudno mi się zgodzić co do Lataki.Pierwsze co czułem po otworzeniu torby z tytoniem to La.A orientali rzeczywiście mało.
Spróbuj może taki eksperyment:
– wyjmij fajkę do czystej va
– nabij ją Midnight Ride
Ja tak zrobiłem około miesiąca temu, gdy wyczułem, że ta La, którą czuję podczas palenia MR, to latakia z Navy Flake od SG. Potem wziąłem aż DWIE fajki do czystej va i zapaliłem w nich. Palę tak od miesiąca, aromatu latakii ani trochę, smaku też nie.
ale ja wyczułem LA po otworzeniu tytoniu a nie podczas jego palenia
Zrobiłem ów eksperyment – czuć latakię. Paliłem Midnight Ride w glinie, we wrzoścu do La i Va, zawsze smakował bardzo dobrze, latakiowo. Może nie tak jak Commonwealth, ale znacznie bardziej niż Westmorland.
Z początku przypominał mi Black Mallory, ale przy drugim paleniu wrażenie to minęło (widać wcześniej paliłem BM w tej fajce). Perik faktycznie gra tutaj doskonałą rolę, przewodzi tematem, ale nie jest przesadny w ilości. Smakuje, nie szczypie.
Minus – słaba moc. Nic nie czuję jak się czasem zaciągnę.
W skrócie – Midnight Ride przypomina mi zmodernizowanego Dunhilla Nightcap.
Nie wierzcie prozaikom, z ich prozaicznym spojrzeniem na świat, z opisami przyrody, które wloką się przez pół książki i wynika z nich mniej niżby kot napłakał. Bo kotu dziękuje się właśnie za te łzy krokodyle i za wdzięk z jakim potrafi jednym pazurem, a celnie, nakłuwać rzeczywistość. W przeciwieństwie do cioteczki, której zwykle dziękuje się za pączki lub inne wypieki (te na twarzy czasami, jeśli cioteczka atrakcyjna, przyłapuje nas w toalecie z fajką… w dłoni).
A pochodne zależą wyłącznie od definicji. Np. pochodna po imprezie to liczba pustych flaszek jaka zostaje, a którą można spieniężyć i zakupić kolejne pełne flaszki. Ambitniejszym czytelnikom pozostawiam dowód twierdzenia, które głosi, że impreza jest udana, jeżeli druga pochodna jest większa od zera.
Gdybym teraz napisał co nieco o samym tytoniu wyszłaby mi recenzja nie(?)gorsza od tej powyżej. Ale nie napiszę, bo tytoniu nie znam. I nawet jeśli jest faktycznie mdły i niegodny uwagi chciałbym jedynie dodać, że jego nazwa nie jest przypadkowym tworem, jak zwykł mawiać Nasz Jalens, pryszczatych chłopaków z marketingu Dan Tobacco. Tytoń ten jest reedycją starej, CAO’wej, dedykowanej na rynek amerykański serii upamiętniającej wydarzenie związane z walką o niepodległość Stanów Zjednoczonych (źródło na chybił trafił). Zawsze zdawało mi się, że dobrze pojmuję przepaść kulturową i odmienny duch w narodzie i zawsze wydawało mi się, że tam pewne rzeczy idą właśnie w taki sposób. A że nie smakuje… Poniatowski też nie każdemu wchodzi (z naciskiem na każdemu), ale żeby z tego tragedię narodową urządzać? Że Orlik kulawy, nie jak nasz w koronie… łe…
„Gdybym teraz napisał co nieco o samym tytoniu wyszłaby mi recenzja nie(?)gorsza od tej powyżej.” – ależ pisz, pisz, choćby i kontrę. A choćby i tych tytoniach, co je znasz. Wprowadź zamiar w czyn, bo strona ta umrze od kiepskich recenzji pisanych przez jedną osobę. A skoro możesz pisać nie-gorzej, to tylko lepiej, prawda?
Sęk w tym Emilu, że wszystkie tytonie, które znam, jak na razie opisałem. I dla jasności – nie napisałem, że recenzja kiepska. Napisałem, że niekoniecznie zgadzam się z przytaczanymi przez Autora argumentami, wątkami, skojarzeniami…
a strona?
Strona potrzebuje Redaktora, przynajmniej w formacie JSJ i na pełny etat. Ja nadaję się prawie wyłącznie do pisania pseudoignoranckich uwag i to też raczej na marginesie.
Ograniczę się do prostego (bo co do reszty, nie znajduję odpowiednich słów, a i po prawdzie to nie chce mi się nawet w tym temacie jakikolwiek głos zabierać) zapewnienia, że obyśmy mieli takie marginesy, to będzie dobrze. Byle by się częściej odzywały.
Za takie właśnie teksty, lubię ten portal.
Piszesz, że nie ma orientali… To logiczne! Dan Tobacco sprzedaje je osobno, przecież! :).
Pozdrawiam
Hmmm… Jakby tu tego…Może po prostu tak:
Po pierwszych pyknięciach rzeczywiście pojawiła się u mnie nutka zawodu.
Może dlatego, iż spodziewałem się czegoś innego?
A tu taki początek wręcz bezpłciowy. Jak juz zacząłem to i skończę myslę sobie…Nio i sie zaczeło..
Kolejne moje zdziwienie..Pojawiły się smaki.. Może inne niż przy SG Balkan, czy Commonwealth ale autentycznie posmakowała mi. Nutka słodyczy wyczuwalna przeze mnie i to bardziej, moim skromnym zdaniem niż w Sherloku Holmesie Petersona, latakii może nie wiele..ale jest.
Co więcej, nie odczułem znużenia tym tytoniem. Po mojemu jak najbardziej pasuje na codzienny tytoń. Co prawda po dłuższym paleniu może ugryźć w język ale i tak zagości chyba na mej liście ulubionych, może nie na pierwszym miejscu może bliżej środka, ale być będzie.
Pali się prawie bezobsługowo. Po skończeniu palenia wystarczyło przechylić fajkę i wysypał się biały popiół.
Dorzucę jeszcze jeden minus – room note. Lubię zapach palonych mieszanek z latakią, ale po tej było wyraźnie coś nie tak. Bardziej to przypominało zapach kondensatu.