Obok bluesa, najbardziej „fajczarskim” gatunkiem muzycznym jest jazz. Gdy sięga się do jazzowej historii, szczególnie przeglądając zdjęcia muzyków, fajkę widać dosłownie wszędzie. Palili wszyscy – pianiści, perkusiści, a nawet (o dziwo!) saksofoniści, czy fleciści. Jednym z takich fajczarzy-jazzmanów był John Coltrane.
Opowieść o Coltranie można byłoby nazwać przypowieścią o bardzo współczesnych rockmanach. Był bowiem artysta na dnie, uzależniony od alkoholu, narkotyków oraz tytoniu, a jednocześnie był muzycznym geniuszem. Dostojewski mawiał, że aby tworzyć dobrze, trzeba cierpieć, w domyśle – trzeba się stoczyć, bo z dna można już tylko się odbić. Potwierdza to muzyczna forma Coltrane’a, który pomimo licznych nałogów, praktycznie od początku do końca swojej kariery, pokonywał sam siebie i tylko od niego zależało, na jakiej wysokości znajduje się kolejna poprzeczka do przeskoczenia (nawet wtedy, gdy grał w kapelach innych jazzowych gwiazd). To jak żywo przypomina kariery Jima Morrissona, Ryśka Riedla, czy wielu innych rockmanów. Istnieje jednak jedna różnica – Coltrane żył i tworzył wcześniej niż oni. To właśnie jego styl życia skopiowały późniejsze rockowe trendy.
John William Coltrane, znany również pod pseudonimem Trane, urodził się w 1926 roku w mieście Hamlet w Północnej Karolinie. Osierocony przez ojca w wieku dwunastu lat, pozostał pod opieką matki oraz bliskiego kuzyna. Jego rodzice byli amatorskimi muzykami. Nie ma informacji, na jakim instrumencie grał ojciec Coltrane’a, ale matka była pianistką oraz wokalistką. To właśnie ona ukierunkowała syna w muzyczną stronę, podarowując mu klarnet.
Później młody John wykształci się jako saksofonista (jego głównym instrumentem będzie saksofon altowy, ale w pewnym okresie jego kariery zmieni go na saksofon tenorowy). Aby uniknąć powołania do wojska (trwała akurat II Wojna Światowa), znajdzie pracę w fabryce zup Campbella. Campbell był wtedy głównym kontrahentem armii Stanów Zjednoczonych. Nie uchroniło to jednak młodego muzyka przed służbą w mundurze, aczkolwiek wojsko dało mu możliwość współtworzenia orkiestry wojskowej, gdzie grywał marsze. Jak się okazało – dzięki temu powstała pierwsza jazzowa kapela Johna, złożona z kolegów z kompanii. Grywali tematy Charliego Parkera, o czym świadczy album First Giant Steps.
Później kariera Coltrane’a potoczyła się szybko. Wyrastał na nową gwiazdę i przyszłego pioniera jazzu. Grywał w zespołach Eddiego Vinsona, Jimmy’ego Heatha, a także wreszcie – wielkiego już wtedy Dizziego Gillespie. Zarówno Coltrane, jak i Gillespie byli fajczarzami. Z tamtego okresu zachowało się przynajmniej jedno zdjęcie Johna palącego fajkę. Postać Dizziego Gillespie zostanie przybliżona w następnym odcinku muzycznego cyklu.
John Coltrane był bardzo religijnym człowiekiem, który kochał muzykę, aczkolwiek nie uchroniło to go od nałogów. Bycie jazzmanem w tamtym czasie oznaczało prawdziwie artystyczne rozpasanie, prowadzące do narkotyków oraz innych używek. W latach pięćdziesiątych zeszłego wieku Coltrane był już rozpoznawalną gwiazdą i popularnym człowiekiem. Bywał w modnych klubach, lubił zabawę. Jego muzyczni towarzysze nie stronili od wszelkich substancji szkodliwych. Sława uderzała do głowy. Przytrafiło się to także Coltrane’owi. Uzależnił się od heroiny.
W tamtych czasach stan fizyczny muzyka był tragiczny, jednak, paradoksalnie, jego muzyczna forma wzrastała. Stał się prawdziwym wirtuozem saksofonu tenorowego. Wyspecjalizował się w graniu długich, pokrętnych solówek. W każdym z towarzyszących mu zespołów wybijał się na pierwszy plan. Wtedy też spotkał Milesa Davisa.
Wybitnym osiągnięciem tegoż była nie sama jego gra (o której koledzy po fachu mówili, iż nie jest znakomita, a jedynie dobra), ale ogromny talent do dobierania sobie ludzi. Każda kapela Davisa składała się z wyjątkowych osobistości, niezwykłych indywidualistów, którzy bez przywództwa Milesa prawdopodobnie nigdy nie potrafiliby dojść do porozumienia. Tymczasem zespół First Great Quintet, w którego składzie znalazł się Coltrane (od 1955 roku do 1957) był prawdziwą „supergrupą”. Niesamowite zgranie muzyków, z których praktycznie każdy podczas koncertów nie zważał na towarzyszy, potwierdziło wielkość zarówno Davisa, jak i Coltrane’a. Szczególnie właśnie John, grający swoje solówki, uzyskał status geniusza jazzu. Muzycy nagrali takie dzieła jak Cookin oraz Steamin’, a także stworzyli nowy styl jazzowy – hard bop.
Narkomańskie wyskoki grupy doprowadziły do rozpadu zespołu, co zresztą przysłużyło się życiu osobistym muzyków. Obaj geniusze wyszli z narkomanii, a Coltrane odnalazł w sobie ponownie uwielbienie dla duchowości, tak mocno wszczepionej mu w dzieciństwie. Rzucił wszystkie nałogi, łącznie z tytoniem oraz fajką, niestety jego małżeństwo nie przetrwało tej próby. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że następną wybranką artysty została pianistka Alice, z którą w późnym okresie twórczości nagrywał kolejne albumy. Można powiedzieć, że odnalazł swoją bratnią duszę.
Szczytowymi osiągnięciami Coltrane’a są dwa albumy – jeden nagrany ponownie z Milesem Davisem (arcydzieło jazzu – Kind Of Blue), a także monumentalny A Love Supreme. W tym ostatnim ujawnia się perfekcyjna praca sekcji rytmicznej, brawurowe kontrabasowe solo oraz wypełniający każdą pozostałą wolną przestrzeń saksofon Johna. Jest to epickie dzieło religijne, wynikające z filozofii Coltrane’a, dla którego prawdziwym Bogiem była Miłość, a muzyka była dla niego możliwością obcowania z Absolutem.
W późniejszym okresie nowatorstwo artysty ujawniło się w pełni – stworzył on podwaliny pod kolejną odmianę jazzu, tak zwany free jazz (niepotwierdzone informacje o tym okresie kariery artysty głoszą, iż wrócił do narkotykowego nałogu, tym razem uzależnił się od LSD). Udoskonalił także swoją technikę gry, nazwaną później przez krytyków „płaszczyzną dźwięków” (z ang. sheets of sounds). Polegała ona na graniu akordów w taki sposób, że nie miały czasu właściwie wybrzmieć, dzięki czemu zlewały się ze sobą tworząc istną ścianę muzyczną.
Religijność Coltrane’a doprowadziła do tego, iż pośmiertnie został kanonizowany na świętego Afrykańskiego Kościoła Ortodoksyjnego, a także w San Francisco powstała świątynia pod jego wezwaniem. Sam Coltrane byłby tym faktem raczej zniesmaczony. Jego Bóg był Miłością, jednoczącą wszystkie inne religie, a każdy, kto wyznawał podobny pogląd, miał według niego sam odnaleźć swoją ścieżkę do Absolutu. Ustawianie Coltrane’a w środku kultu mija się z celem.
Zmarł w 1967 roku na raka wątroby. Nagrywał i koncertował do ostatnich swoich dni.
Dziękuję…
Z tym tempem niedługo będziemy mieć największe fajkomuzyczne archiwum! Chyba musze się pospieszyć ze swoją karierą… ;)
Szkoda że mój ulubiony artysta muzyk pianista nie palił fajki…
Miło by było zobaczyć o nim artykuł na tym portalu…
Nigdy nie przepadałem za Jazzem, ale osoba Coltranea bardzo interesująca.
Pozdrawiam
Super artykuł. Fajnie, że takie się pojawiają. Oby więcej. Bardzo cenie jego muzykę. A „Kind of blue” to jedna z moich ulubionych płyt jazzowych. Moim ulubionym fajczarzem jest jednak Carl Gustav Jung, podobno palił w fajkach Falcona jak tylko się pojawiły na rynku.