Od początku można było mieć przeczucie, że to jakiś młody Benny Goodman. Na samym wejściu czuć było już jego uśmiech na ustach, kiedy improwizował na najwyższych dźwiękach klarnetu, tłumionych przez subtelnie wyciszone wnętrze. Grali w głębi sali na prowizorycznej scenie, wchodziło się tam rozchylając dwie warstwy grubego materiału dzielącego dwa pomieszczenia, aby dźwięk nie był słyszalny na zewnątrz. Nie można było ryzykować, patrole Służby Lojalności o tak późnych godzinach się nasilały, trzeba było więc zachować wszelkie środki ostrożności, aby nie wpaść.
Okna od dłuższego czasu były zabite deskami, od wewnątrz równo wygładzonymi oraz pomalowanymi w różne finezyjne wzory. Były równocześnie jedną z niewielu ozdób, reszta wyposażenia głównej sali znajdowała się w dużej mierze z zapotrzebowania na dane przedmioty, nie mówiąc już o – delikatnie mówiąc – niejednorodnym stylu. Krzesła, stoły, nieliczne obrazy i wazoniki na kwiaty, których i tak nie można było nigdzie dostać wyglądały jak po przejściu tornada – każda rzecz pochodziła z innej epoki. Wszystko jednak, mimo wrażenia prowizoryczności starało się przypominać o tradycjach dobrych lokali z okresu lat 30′ i 40′, które teraz były tylko ulotnym cieniem w głowach starszych ludzi. Źródłem światła były estradowe lampy o białym świetle znalezione w pobliskim, spustoszonym teatrze oraz kinkiety o przygaszonej, żółtej barwie. Bordowy kolor ścian tworzył aurę kameralności i tak już małego pomieszczenia. Nie było czegoś takiego jak barek, każdy przynosił to, co akurat miał: wodę sodową, kiełbasę, czasem jakieś owoce czy słodkości. Nigdy jednak jakimś cudem nie brakowało wódki. To zjawisko chyba do kresu istnienia ludzkości nie zostanie do końca wyjaśnione.
Ludzie powoli się zbierali, klarnecista ze swoim okrojonym bandem subtelnie stawiał każdy nafaszerowany melancholią dźwięk w kolejnym standardzie tego magicznego wieczoru. Konspiracja była jedyną możliwością zrzeszania się, gdyż było ono surowo wzbronione bez względu na cel – czy było nim obalenie systemu totalitarnego czy palenie fajki i swobodna dyskusja. Spotykano się bardzo nieregularnie, aby zmniejszyć w ten sposób prawdopodobieństwo wykrycia. Spotkania organizowane były spontanicznie, na dwa dni przed wydarzeniem informowani zostawali ludzie, którzy byli zaufani i pojawiali się stale. Zawiadamiał ich o tym stary, tajemniczy malarz o przepięknej brodzie, mijając ich na ulicy i w trakcie marszu szepcząc im do ucha szybkie: to dziś.
Tego wieczoru siedział w kącie sali i przy nikłym świetle kinkietu rysował coś ołówkiem na pomiętej kartce papieru, nie wypuszczając od przeszło kwadransa piaskowanej, wygiętej fajki ze srebrną obrączką ze swoich ust. Goście natomiast wyciągali swoje starzejące się widocznie brujerki i nabijali je wszystkim, co udało im się zdobyć do czasu spotkania, a co niekoniecznie zasługiwało na miano tytoniu. Niektórzy pechowcy, którym nie udało się niczego zorganizować przychodzili po prostu, aby potrzymać pustą fajkę w zębach i pouśmiechać się z nią do innych, korzystając przy okazji z możliwości obcowania z muzyką dawno już zapomnianą, a wcale nie tak starą. Niektórzy dobierali się już do pierwszych butelek ognistej wody rozlewając ją hojnie po kieliszkach, które udało się gdzieś przechować, aby się nie potłukły. Pierwsze wstęgi siwego dymu zapełniały pomieszczenie, uderzając subtelnie o ciemny sufit, aby rozproszyć się w ułamku sekundy, zostawiając puste miejsce dla swoich sióstr. Brodaty artysta pilnie kreślił coś na kartce, raz po raz ostrząc ołówek brzytwą, nie zwracając uwagi na innych.
Atmosfera robiła się gęsta. Gęsta od tytoniowej mgły leniwie przemierzającej pomieszczenie z powodu kiepskiej wentylacji, ale także od rozmów, od śmiechu i entuzjazmu przybyłych. Ludzie chcieli się spotykać, co łatwo można było odczytać z wyrazu twarzy, które tęskniły za bratnią duszą. Partia właśnie dlatego zabroniła kategorycznie możliwości zrzeszania się, gdyż nie była jeszcze na tyle silna, aby odeprzeć zorganizowany protest, łatwo mogący przerodzić się w powstanie. Nie trzeba było dużego argumentu, lwia część konfliktów rozpoczynała się od absurdalnych prowokacji, zagrożenie więc stanowił każdym klub czy stowarzyszenie. Walczono z tym więc jak ze złem wcielonym, nie rozpatrując pobudek, ale sam fakt spotkania większej ilości osób w jednym miejscu we wspólnym celu, niekoniecznie politycznym, mógł być podstawą do aresztowania i wydania wyroku zaocznie, który zazwyczaj okazywał się tajemniczym zniknięciem. Ludzie jednak potrzebowali tego kontaktu, ciągnęło ich mimowolnie do zadymionego, ciemnego i niebezpiecznego pomieszczenia i ludzi w nim się znajdujących. Nieistotne były jakość ani ilość fajek czy tytoniu, liczyło się samo ich istnienie, możliwość patrzenia na ludzi tak samo nietypowo wyglądających z kawałkiem dymiącego drewna i ebonitu w zębach. Liczyło się przeczucie, że to wszystko jest warte nadstawiania głowy i nie będzie się żałować obecności wśród fajczarzy w tak niesprzyjających czasach. Liczyła się w końcu świadomość, że nie tak łatwo wyrwać komuś jego własną osobowość.
Klarnecista – frontman wskoczył na c4, zwracając na siebie na ułamek sekundy uwagę rozgadanego towarzystwa, a następnie zgrabnie zamknął frazę szybkim pasażem. W pewnej chwili ludzie zamilkli. Z korytarza zaczęły dobiegać do uszu gości dźwięki przepychanki oraz tupotu kilkunastu par wojskowych butów. Zza tłumiących kurtyn wyskoczył tuzin uzbrojonych funkcjonariuszy Służby Lojalności, w okamgnieniu rozpoznając sytuacje i łapiąc członków posiedzenia za klapy poobdzieranych marynarek. Każdy, kto próbował uciec dostawał kolbą w potylicę, zwalając się na podłogę, aby później zostać skutym i wrzuconym do furgonetki. Podniósł się gwar, ludzie próbowali się wyrywać, muzycy próbowali się bronić nawet swoimi instrumentami, szybko jednak wszyscy zostali unieruchomieni. Ostatni na sali pozostał brodaty malarz, który wpatrywał się beznamiętnie w swój drobny szkic. Nie mrugnął nawet, gdy na salę wtargnęli członkowie Służby. Gdy Ci oderwali go od obdartego stolika i prowadzili jak innych do pojazdu, aby później sprawić, aby „zniknął”, z blatu zsunęła się na podłogę drobna karteczka, w którą wlepiał przez większość wieczoru wzrok. Rysunek na niej był bardzo skromny, ale wyjątkowo wymowny. Fajka i kotwica. Fajka Walcząca.
Dziękuję za rzucenie redakcyjnym okiem na moje skromne wypociny. :)
Dużo roboty nie było… ;)
I Ty, Boro, naprawdę o takim klubie marzysz?
Mnie się tak naprawdę marzą członkowie klubu mocno świadomi swojej „fajczarskowości”, klub jako pomieszczenie to drugi plan. :)
Aaaa, jeśli tak to spoko.
Wiesz, nie chodziło mi o pomieszczenie, tylko o atmosferę. Ja nie chciałbym siedzieć z pustą fajką i kryć się ze swoim fajczeniem.
No, ale to nie mój, tylko Twój wymarzony klub :-)
Też bym nie chciał, ale restrykcje tytoniowe coraz bardziej się zaostrzają. A gdyby kiedyś trzeba było się z tym kryć? :)
Tekst bardzo ciekawy, zastanawia mnie, czy coś popisujesz, czy też była to tylko spontaniczna inicjatywa. Co do wizji: obym takich czasów nie dożył.
Nie popisuję, raczej staram się od tego trzymać z daleka, bo zazwyczaj wychodzi średnio. Chciałem się jednak podzielić moimi spostrzeżeniami i zaznaczyć, że według mnie klub to ludzie.
KTO WIE,PRZY TAKIM POSTĘPIE PROJEKTÓW LEGISLACYJNYCH,MOŻE W PRZYSZŁOŚCI TAK BĘDZIE WYGLĄDAĆ NASZE FAJCZENIE.DLATEGO JARAJMY ILE SIĘ DA.A TYTOŃ BĘDZIEMY UPRAWIAC JAK PIECZARKI W PIWNICACH.
Pojawiła się grafika do tekstu, serdecznie chciałbym podziękować jej autorowi – Marcinowi oraz Alanowi za jej wstawienie i dopasowanie.