Do ustalonego terminu wysłania artykułu o kołeczkach zostały dwa dni, a ja nie wiem jak go napisać. Chyba wolałbym zrobić kolejny kołeczek… Może zacznę od początku…
Jak pewnie większość z nas, jako nieodzownego pogrzebacza fajczarskiego używałem typowego metalowego niezbędnika z ubijakiem, łyżeczko-skrobakiem i szpikulcem. Dobrze mi z tym było i fajka jakoś specjalnie nie protestowała. Dało się z tym żyć. Był początek lat dziewięćdziesiątych i moja wiedza o paleniu i utrzymaniu fajki była szczątkowa. W rodzinie nikt fajki nie kurzył. Później było dwadzieścia lat palenia papierosów, piętnaście lat przerwy w paleniu i powrót do fajki. Teraz mam Internet i nieograniczoną bazę wiedzy. Oczywiście trafiam na fajka.net i od tej pory mam problem. Gruszka jest zła. Aromaty są do bani. Nagaru nie skrobie się do żywego. Fajkę moczy się w spirytusie i pali nie częściej niż raz na dobę. A ja lubiłem zapalić sobie tytoń full aroma w gruszkówce. Niedoczyszczone ślady nagaru zeskrobać skrobakiem do żywego i operację palenia powtórzyć jeszcze ze dwa razy w ciągu dnia. Dodam, w tej samej fajce. No, ale jak to mówią: Jeśli wlazłeś między wrony, musisz krakać jak i one. Najpierw zakupy. Nowe i używane fajki. Wyciory i filtry. Pasty i stojaki. Futerały i uchwyty. Samych tytoni miałem ze dwadzieścia rodzajów. Jedynie, czego nie kupiłem to kołeczek w miejsce metalowego niezbędnika. Jakoś tak nie miałem ochoty płacić za kawałek drewna wystruganego na tokarce. Najprostsze rozwiązania są najtrwalsze i przeważnie najlepsze. Przeszukałem szopę na narzędzia ogrodowe i znalazłem małe grabki mojej żony używane do wygrabiania brudów z pod iglaków. Piłka do metalu wykroiła z trzonka trzy sztuki surowych kołeczków. Papier ścierny i po piętnastu minutach szlifowania miałem super narzędzie do grzebania w fajkowym kominie. Od razu przyznam, że ta prosta forma najbardziej mi odpowiada, bo jest poręczna, trwała, lekka i nietłukąca. Zwłaszcza ta ostatnia cecha jest bardzo istotna, ale o tym za chwilę.
Kolejny etap mojego „kołeczkowego” rozwoju zawdzięczam mojemu przyjacielowi – Andrzejowi. Andrzej „robi w szkle”. Dosłownie. Wytapia, formuje, bada. Naukowiec. Jednostka wybitna, kreatywna i o olbrzymiej wiedzy specjalistycznej i ogólnej (więcej nie będę tak pisał, bo może kiedyś przeczyta fajka.net i będzie o krok od samouwielbienia.). Widząc moje kołeczkowe manewry, zgłębił temat prowadzenia żaru w fajce i na kolejnym spotkaniu wręczył mi wykonany własnoręcznie kołeczek. Oczywiście szklany. Tylko to nie było zwyczajne szkło. Zresztą może było. Nie wiem. Andrzej tylko uśmiechał się pod wąsem i nie chciał zdradzać szczegółów technologicznych. Niezwykłość czarnego kołeczka polegała na tym, że jeden koniec narzędzia zwężał się ku górze i widziało się w nim, to, co dzieje się w fajce. Może nie dokładnie, ale jeśli dół kołeczka trafiał na żar, to góra kołeczka skierowana w kierunku oczu świeciła się blaskiem palącego się tytoniu. Efekt niesamowity. Niestety, chwila nieuwagi i super prezent zaliczył kontakt bezpośredni z betonową posadzką. Miałem w ten sposób już dwa kołeczki i kilkanaście odprysków, ale żaden nie nadawał się do celów, do których został stworzony.
Cóż było robić? Mleko się rozlało, a właściwie szkło się stłukło. Muszę jednak przyznać, że szkło mnie zauroczyło. Ciężkie, chłodne, łatwe do utrzymania w czystości no i niestety – kruche. Przeszukałem zapasy swego „przydamisię” i odnalazłem pręt szklany, który kiedyś był pomocny przy eksperymentach fizycznych. Trochę był cienki jak na moje wyobrażenie o kołeczkowym pomocniku, ale z drugiej strony lepiej cieniej niż za grubo. Pręt był nieco zmatowiały i zbyt długi. Z pomocą Dremela naciąłem pręt i go przełamałem. Miałem już potencjale dwa kołeczki. Wymagały tylko dalszej obróbki i kosmetyki. Tu ponownie przyszedł mi z pomocą kolega Andrzej pozwalając skorzystać z jego parku maszynowego i wiedzy. Do spiłowania końcówki skośnej kołeczka trzeba było użyć szlifierki z tarczą ceramiczną i dużej ilości wody. Przyznam, że nie spodziewałem się, że spiłowanie niewielkiej ilości szkła może trwać tak długo. Łatwo się poddać, bo, mimo, że pręt był podparty na prowadnicy, to wymagał trzymania palcami i kontroli docisku szkła do tarczy. Po uzyskaniu pożądanego kształtu pręta pozostała kosmetyka. Trzeba było usunąć zmatowienia na całej powierzchni oraz spolerować skos uzyskany na szlifierce, który był zupełnie matowy. To niestety już ręczna robota. Pasta diamentowa i szmata pomogły pozbyć się zmatowień a pas skórzany i pasty doprowadziły do wyprowadzenia powierzchni skosu.
Kolejnym ciekawym i raczej niespotykanym materiałem na kołeczek wydawał się kamień. Myślałem wstępnie o marmurze, ale oczywiście Kolega Andrzej załączył komplikatory i zaproponował krzemień, a właściwie jedną z odmian krzemienia – Krzemień Pasiasty. Jest to kopalina pozyskiwana w rejonie gór Świętokrzyskich. Charakteryzuje się warstwowym wzorem układającym się w pasy tworzące czasami bardzo finezyjne wzory. Różnice kolorystyczne w kamieniu spowodowane są różną gęstością krzemionki składającej się na pojedynczy kamień. Ze względu na rzadkość występowania traktowany jest jako kamień jubilerski. Tu właściwie muszę skończyć swój opis, bo Andrzej wziął sprawę w swoje ręce i sam wykonał kołeczek. Wiem tylko, że został wykonany z pojedynczej konkrecji, odpowiednio stoczony do pożądanej średnicy, zeszlifowany i spolerowany. Podobno udana próba wykonania domowym sposobem takiego kołeczka jest mało prawdopodobna. Krzemień zawsze był kruchy, a krzemień pasiasty ze względu na różnicę w gęstości jest kruchy podwójnie. Wynik ostateczny na zdjęciu.
Na koniec konkursowy duecik.
Najnowsze komentarze