To nietypowa historia nietypowego człowieka, który zdobył swój fach wcale go nie pragnąc. Można rzec, że to los wziął go w swoje ręce, bo Erik Nørding, o którym mowa, fajkarzem został zupełnie przez przypadek. Od najmłodszych lat przyuczany do bycia inżynierem mechanikiem, nagle przeistoczył się w fajkarza. I na dodatek niezłego biznesmana.
Ojciec Erika był właścicielem fabryki żyletek, sekatorów i akcesorii ogrodowych. Był kowalem i inżynierem mechanikiem. Był także fajczarzem i to od niego młody Duńczyk nauczył się palić fajkę. Gdy tylko Erik zaczął pracować wraz z ojcem (w wieku 15. lat), kupił sobie pierwszy egzemplarz. Matka, przerażona perspektywą wychowywania syna nałogowca, postanowiła zawczasu ukrócić cały proceder. Kupiła paczkę papierosów i kazała palić. Myślała, iż zbyt duża dawka nikotyny odrzuci Erika, ale ten, jak gdyby nigdy nic, wypalał jednego za drugim. W końcu skapitulowała i ku uciesze ojca, pozwoliła młodzieńcowi palić w domu jedną fajkę dziennie.
Nørding jednak tylko palił. Nie pragnął tworzyć fajek. Od dziecka wiedział, że odziedziczy po ojcu fabrykę i musi zdobyć pożądane wykształcenie, aby nią kierować. Poszedł więc na studia inżynierskie.
Wszystko potoczyłoby się zgodnie z rodzinną tradycją, gdyby nie zamiłowanie Erika do fajczarstwa. Co prawda nie wpadł samodzielnie na pomysł tworzenia fajek, ale często wpadał do dobrze zaopatrzonej trafiki w Kopenhadze, gdzie cieszył oko duńskimi produktami, a także oddawał do naprawy swoje własne egzemplarze. Tu tak naprawdę zaczyna się cała historia.
Młody, dwudziestopięcioletni Erik nawiązał znajomość z człowiekiem o nazwisku Skovbo, który naprawiał dla niego fajki. Skovbo miał ambicję tworzenia fajek na skalę fabryczną. Był zmęczony naprawianiem fajek dla kogoś, nie chciał też zajmować się zwykłym wytwórstwem. Marzyła mu się cała maszyneria, która pozwalałaby przynajmniej z grubsza formować kilka kształtów fajek tak, aby potem małym nakładem sił nadawać im ręcznie ostateczny szlif. Podzielił się swoimi planami młodym studentem, przyszłym inżynierem.
Traf chciał, że Nørding nie narzekał wtedy na nadmiar pieniędzy. Wziął więc zamówienie na ową maszynerię, aby zarobić. Niestety, by ruszyć do pracy, potrzebował funduszy. Zapożyczył się więc, wierząc, że finalny produkt spodoba się Skovbo na tyle, iż nie tylko spłaci dług, ale jeszcze zostanie mu coś w kieszeni.
Erik Nørding to urodzony inżynier mechanik. Znając światek fajczarstwa, samemu będąc fajczarzem, doskonale odgadł na co liczył Skovbo. Mógł więc wejść w buty producenta fajek i stworzyć takie maszyny, które przydałyby się w każdej fabryce fajek. I udało się. Efekt końcowy zaskoczył nawet samego zleceniodawcę.
Schody zaczęły się, gdy ten przyznał, iż nie ma czym zapłacić. Proponował Nørdingowi umowę, iż spłaci go, gdy zarobi na sprzedaży tego, co wyprodukuje. Nørding nie mógł na to przystać. Powiedział wtedy, że w takim razie sam weźmie się za tą robotę. I tak maszyny już ma. Ostatecznie wszedł w spółkę ze Skovbo.
Pierwsze fajki wykonane w maszynerii i poddane obróbce przez Nørdinga nie wyglądały dobrze. Oczywiście – materiał był dobry, kształt odpowiedni, ale z pewnością nie były to egzemplarze, które mogłyby kogokolwiek urzec. Los jednak i tym razem uśmiechnął się do Erika.
To były święta i ludzie rozpaczliwie szukali prezentów dla bliskich. Jedna kobieta weszła do przybytku Nørdinga i Skovbo. Towaru było jak na lekarstwo. Właściwie sklep wyglądał jak rodem z PRL-u – puste półki, tylko jedna fajka, na dodatek brzydka. Jednak nie była to pora na wybrzydzanie. Siostrzeniec kobiety czekał na podarunek. Nørding skłamał, że nie mają nic więcej, bo wszystko już sprzedali, że zostało tylko to. Podyktował cenę – pięć dolarów i dziesięć centów.
Klientka nie miała aż tyle.
Na szczęście miała czekoladę.
Pracowała bowiem w fabryce czekolady i na święta dostała ogromną paczkę dla bliskich. Przehandlowała ją za tą pierwszą fajkę Erika Nørdinga. Patrząc na obecne ceny produktów tej marki, był to interes jej życia.
Lata później Nørding powie, że czekolada była wyśmienita.
Spółka ze Skovbo nie przetrwała długo, aczkolwiek na rynku dalej obecne są specjalne fajki sygnowane literami „SON”. Skovbo sam opuścił Nørdinga mówiąc, iż Erik nie jest w stanie nauczyć się bycia fajkarzem.
Nasuwa się pytanie, bardzo retoryczne: gdzie dziś jest Skovbo, a gdzie Nørding?
Erik długo zmagał się ze swoją „kowalską” oraz „inżynierską” przeszłością. Wspomina, że potrafił zrobić dobrą, smaczną fajkę, ale nigdy nie przypominała nawet ładnej. Na szczęście miał czas wypracować swój warsztat. Niedługo po odejściu partnera, dostał zamówienia od jednego z fajczarzy w Kopenhadze, mającym specyficzne gusta. Nørding wykonywał dla niego niezwykle pojemne fajki. To pozwoliło mu zarabiać i nabyć wprawy. To była połowa lat 60-tych.
Na przełomie lat 70-tych i 80-tych zatrudniał już 52 pracowników i rozwijał swoją karierę. Dziś co prawda ma już tylko 6-ciu wykonawców, ale i czasy się zmieniły. Popyt na fajki zmalał. Jednak fakt, że Nørding ma we własnym domu fabrykę fajek o wielkości 800 metrów kwadratowych i rocznie produkuje 15 tysięcy egzemplarzy, budzi wrażenie.
Do wszystkiego doszedł sam. Pomógł mu jedynie przypadek. Nawet nie marzył o byciu fajkarzem i biznesmanem. Los sam nim pokierował, na drodze stawiając niewdzięcznego partnera, nietypowych klientów i wór czekolady.
Najsłodsze bywa spełnienie marzeń, o których nawet nie wie się, że istnieją.
Zdjęcia pochodzą ze strony Nørdinga:
http://www.nordingpipes.com/
Ciekawe życie obrabiarkowca :)
Żebyśmy my tutaj takiego obrabiarkowca mieli…
No i kto by kupował od niego fajki „u nasz”, skoro fajka za 200 zł uznawana jest przez tzw. ogół za fajkę z górnej półki… A fajczarzami początkującymi rządzi mit gruszkowy…
Pod uwagę trzeba wziąć że zaczynal w czasach dobrych dla fajki, może nie najlepszych, ale niezłych. I to był jego podstawowy fart, że urodził się w tych czasach.
Doskonały przykład, że masówa może być na wysokim poziomie.
Mam kilka „masówek” Nordinga i potwierdzam ,że są świetne.
A że niedrogie…to tylko moje szczęście…
Coś jest w tych duńskich fajach – lubię je.
Bardzo ciekawa historia. Dzięki za artykuł.
Różnie to z ta relacją ceny do jakosci, ale generalnie – co dobre musi troche kosztować. Mam znajomego, który pali fajki za 50 zł – nabijając je amfora. no więc- pokazałem mu jak ta amfora smakuje w fajce za 500 zł, a potem za 1200 zl- i doznał szoku. Późneij uraczyłem go wiśniówka od SG- w podobnej kolejności -i stwierdził-że własciwie – to wyrzuca pieniądze na tyton – wyciągając 10 procent armatów. nie mówię o starych fajkach z Ebaya- to osobny temat.Ostatnio zakuiłe m dwie fajczki od naszego kolegi forumowego Tomka. Są doskonałe- rewelacyjnie smakują- i są wykonane z najlepszej jakości wrzośca. Polecam wszystkim.