JSG raz po raz postuluje unikania tematów tabu i pisania wprost… Przyda mi się to w dzisiejszej części „Amatorskiego blendowania”. Bo chcę jasno powiedzieć, że ci, którzy chcą lub muszą oszczędzać na tytoniu, w ogóle nie powinni się za mieszanie zabierać…
Pierwsza bowiem zasada komponowania własnych blendów brzmi – nigdy nie podejmować prób ratowania tytoniu, który nie smakuje. Nawet najszlachetniejszy dodatek nie poprawi komfortu palenia. Tym bardziej nie stanie się cud i wymieszanie dwóch niesmacznych mikstur nie zamiemi paskudztwa w pychotkę. Nie da się jednego „shitu” uszlachetnić drugim „shitem”, nie da się „skomponować” dobrego tytoniu, dosypując „Poniatowskiego” do czerwonej „Amphory”.
Droga do Blendenu
Choć jedna, druga, trzecia fajka może wydać się „lepsza”, nie będzie to efekt podniesienia jakości, ale po prostu wynik zmiany, w którym nieostatnie miejsce zajmuje psychologia i nastawienie, a często nawet desperacja kompozytora ratunkowego. Dlaczego aż desperacja? Bo żaden próbujący znaleźć świadomie nowy smak, nie miesza składników paczkami. Sam tak robiłem i z perspektywy czasu doskonale wiem, w jakim stanie się wówczas znajdowałem…
W maniakalno-depresyjnym! Depresja i czarna rozpacz, że oto po raz kolejny spudłowałem i po dobrych recenzjach nabyłem coś, co dla moich receptorów smaku jest ohydztwem. Maniakalna nadzieja, że jak to z czymś zmieszam, to będzie lepiej. I się dzieje jak w reportażu z domu wariatów: buch, do blenderskiej miski ledwo nadpalona koperta, buch, druga, także prawie pełna. I mieszanie-mieszanie, z miną znaną z filmowych scen z alchemikami poszukującymi kamienia filozoficznego. To nie jest normalne.
Nie jest normalne z psychiatrycznego punktu widzenia, ale jest zwyczajne, powszechne dla ciekawskiego i poszukującego nowych smaków fajczarza. Przeszedłem, jak tysiące z nas, pełną drogę na ścieżce smaków. Po powrocie do fajki, zacząłem od tanich tytoni. Wiśniowe Alsbo, czerwona Amphora, super-burley Prince Albert, wszystkie ambrozje Mac Barena, ten nieszczęsny TNN, który trwale uszkodził moją psychikę… Potem standard – wspomniane już mieszanie ratunkowe paczkami. I kolejny – zapewnianie samego siebie i całego świata, że to jest smaczne! To to z miski. Potem – pierwsza kapitulacja.
I następny etap – wydrukowanie sobie „dowcipnej” etykietki „TRASH BLEND” i przeklejanie jej na kolejne, coraz większe słoiki.
Wyboista droga na ścieżce smaków? Otóż nie, po prostu kompletna głupota. Pocieszam się, że jest ona współdzielona niemal przez każdego niedoświadczonego fajczarza. Ale właściwie, co te wspominki robią w cyklu o domowym zestawianiu mieszanek tytoniowych? Ano ilustrują tę pierwszą zasadę domowego blendowania. Poza tym dowodzą, że autor niniejszego cyklu nie urodził się geniuszem ani nie przeżył tytoniowego oświecenia, tylko punkt po punkcie, pracowicie i skrzętnie powielał błędy popełniane przez większość tych, którzy nie mieli szczęścia posiadania fajczarskiego przewodnika, mistrza, guru…
Może ta dzisiejsza opowieść skłoni kogoś do ominięcia jakiegoś etapu? Choć niespecjalnie w to wierzę – nawet jeśli podkreślę, że może to pozwolić na uniknięcie części rozczarowań i niemałych strat finansowych.
Wracam do opowieści – nakleiłem właśnie nalepkę „Trash Blend” na wielki słój po ogórkach. I po każdym kolejnym nietrafionym zakupie dosypywałem świeżo napoczęta paczkę do mojego koszowego pojemnika. Z początku mieszałem starannie taką „nową” zawartość, nadzieja wszak umiera ostatnia i próbowałem wypalić fajką ze swoją prywatną „kompozycją”. Skonstatowałem następnie, że każdy nowy „składnik” sprawę tylko pogarsza. Nazywając rzecz po imieniu, „my own blend” w pewnym momencie osiągnął próg rzygliwości. Więc już nie trudziłem się mieszaniem i kolejny tytoń wędrował na wierzch.
Wówczas to zacząłem przemyśliwać, by może spróbować wymiany „Trasha” na cośkolwiek, czego jeszcze nie próbowałem. Nawiązywałem nawet kontakt z proponującymi wymiany. Pytanie, co jest w składzie „kompozycji”, moja uczciwa-pełna odpowiedź i nawet najmizerniejszy student z prowincji mający w ofercie „Biały Domek”, natychmiast przerywał korespondencję. Podejrzewam nawet, że bretoński kloszard palący fajkę nie dałby mi w zamian słoiczka tytoniu wydłubanego z niedopałków.
Tak pomstuję na TNN, a przecież to właśnie ten blend antychrysta uratował mnie przed powiększaniem tytoniowego pojemnika zsypowego do rozmiarów beczki na kiszoną kapustę… Skoro tyle osób go poleca i pali z wielkim przekonaniem, to może uda mi się bez specjalnych strat upłynnić największą na rynku torbę Timma No Name. Bingo, udało się. W zamian dostałem nawet prawie pełną puszkę Commonwealtha, Balkan Flake i polówkę Squadron Leadera, bowiem latakie spotkały się z gwałtownym sprzeciwem wśród domowników kolegów wymieniających.
Kilka dni później przeżyłem największe misterium fajczarskie w życiu – z ulgą, jak to w tym miejscu, wysypywałem w sedesową paszczę zawartość „trasha” i me serce przepełniała niewysłowiona radość i rozkosz. Mimo, że w kanalizacji lądowało kilkaset złotych. Jeśli by liczyć w odrębnych tytoniach. Wymieszane były warte akurat to, co w sedesie pozostawia się przynajmniej raz dziennie.
Nie chcąc pozostawiać Czytelników z analogiczną zwartością, czyli bezsensowną humoreską-felietonem, napiszę króciutko o pewnym blenderskim szczególe, bez którego domowe komponowanie mieszanek tytoniowych nie ma sensu.
Kwestia miarek i mierzenia
Jeśli więc przymierzamy się do świadomego zestawiania własnych domowych mikstur, choćby z fabrycznych blendów, to raz na zawsze rugujemy z naszej obyczajowości opisane wyżej mieszanie całymi paczkami. Składamy ostateczną i nieodwołalną rezygnację z funkcji atamana koszowego.
„Produkujemy prototyp” w ilości 3-5 mniejszych fajek, czyli w ilości, której wypalenie pozwoli na dobre czy złe rokowania. Dopiero po tej porcji albo wycofujemy się z ewentualnej ślepej uliczki, albo kontynuujemy pracę nad czymś, co zapowiada się nieźle.
Aby prace kontynuować, trzeba umieć powtórzyć proces tworzenia tytoniu wyjściowego. Każda próba miksowania musi być więc zapisana, a składniki jak najdokładniej odmierzone. Najlepsza i najwygodniejsza byłaby przy tym precyzyjna waga elektroniczna – tak do setnych, z nawet tysięcznych części grama. Może też być klasyczna waga laboratoryjna z kompletem odważniczków. Taką wagę można kupić dosłownie za grosze na starociach. Niestety, często bez pudełeczka z odważnikami. Zdobycie jednak gramowego odważnika nie jest kłopotem i mamy już miarkę, tzw. 1 część…
Na początku jednak do blenderskiej drogi niekonieczne jest tak precyzyjne urządzenie, wystarczy niewielka miareczka, być może ze skalą… Równie dobrze może być to miarka z jakiejś nakrętki czy nakładki na butelkę po lekach, a w ostateczności nawet łyżeczka do herbaty.
Przy stosowaniu miar objętościowych konieczne jest doprowadzenie tytoniów składowych do jak najbardziej zbliżonej postaci… Jak na przykład jedna z mieszanek z => tego artykułu…
75 g MB Va No 1 i 25 g SG 1792. Macbarenowska jedynka jest dla mnie bardzo dobra, ale ewidentnie za słaba. 1792 zaś jest za mocne, bym mógł je palić z pełną przyjemnością. Zmieszane w podanej proporcji dały pełną, bardzo słodką i sycącą nikotyną wirginię – SWEET STRENGTHENED VIRGINIA. Do palenia z rana i z wieczora…
Aby nie posługiwać się półprawdami, zdradzę sekret jej wyjątkowego smaku. Do podanych wyżej ingrediencji w proporcjach 3 części Va No 1, 1 część 1792 dodałem jeszcze 1 część bardzo słodkiej złotej wirginii (zbieranej podczas największego wydzielania smółki), którą dostałem od kolegi z Niemiec, Helmutha Koestriga. Uprawia on tytoń w przydomowym ogródku, zrywa liście idealnie w czas, suszy je na złoto „ogniowo-rurowo” za pomocą piecyka nawiewowego (farelki) w drewnianej skrzyni z liściastej sklejki, fermentuje w kopczykach na strychu i „dojrzewa” przez kilka dni owinięte w perforowaną folię do mikrofalówek ściśnięte w placek między dwiema dechami.
Zaprzyjaźniliśmy się wirtualnie i czasami podsyła mi odrobinę pociętego specjału. Ta akurat Va bardzo przypomina Mysore, ale jest od niej słodsza i ma wyraźny akcent miodowy. Podejrzewam, że dojrzewanie placka odbywa się z przesmarowaniem liści wodą z miodem po fermentacji kopcowej. Jestem przekonany, że uda mi się doprowadzić mysorską wirginię do podobnego smaku, ale o tym napiszę już w którejś z kolejnych części.
Sumując: zbyta słaba baza została porządnie wzmocniona 1792. Ta wspaniała i mocna Va także nieco uszlachetniła niespecjalnie wyszukaną bazę. Pełni i szlachetności dodał Hausgartentabac Koestriga.
Aha, utonąłem w dygresji – o czym to ja pisałem? O doprowadzaniu składników do w miarę jednolitej postaci, jeśli odmierza się miarką objętościową. Va No 1 trzeba nieco rozdrobnić, likwidując większe fragmenty „placka”, 1792 niezbyt starannie rozetrzeć, zaś tę dodatkową słodką wirginię we wstążkach pociąć dość rzadko nożem na desce do krojenia. I odmierzyć – 3.cz./ 1. cz./1.cz.
I zapisać w kajecie.
Kolejny odcinek, za jakiś czas…
To ja w sprawie blendowania… Mam dobrą wiadomość: pierwsza część przemytniczej odysei zakończyła się sukcesem i właśnie obok mnie spoczywa wielka, kilogramowa paka dziewiczego tytoniu Otlia z rejonu Kumanova (Macedonia). Trochę mnie zaskoczył jego widok bo jest to prawdziwa sieczka (w sensie: drobnica) ale myślę, że jako składnik domowych blendów może być interesujący.
Teraz jeszcze pozostaje przemycić go do Polski… W ramach dywersyfikacji ryzyka nie będę zabierał całości – spróbuję upchnąć pół kilo tego specyfiku do walizy z nadzieją, że mnie nie „zhaltują” na granicy. Kontakt prywatny do Ciebie Jacku mam, więc jeśli mi się tylko uda dotrzeć z tą paką do Warszawy (a to będę juz wiedział w niedzielę wieczorem) to się odezwę i spróbujemy sie jakoś umówić :)
Trzymajcie kciuki ;)
I na co przyszło, zostajemy kontrabandytami :(
Cóż… jakoś trzeba sobie radzić ;)