Na wyjątkowość tytoniu może wpłynąć pogoda, właściwości gleby, specyficzne nawożenie… Obfitsze niż zazwyczaj opady czy skrajna posucha, a nawet fakt większego niż w innych latach rozkładania się wieczornej rosy, zmieniają smak tytoniu. Niekiedy diametralnie.
Podobne czynniki wpływać mogą na odmienność aromatu podczas suszenia i dojrzewania. Smak może zmienić też cała partia tytoniu potraktowana niezgodnie z procedurami – przegrzana czy niedogrzana podczas suszenia lub fermentacji, nie mieszcząca się w normach czasowych… Nie zawsze niezgodność z normami niesie za sobą utratę jakości – przeciwnie, przez „okoliczności przyrody” i czysty przypadek zdarzają się partie tytoniu inne niż wszystkie.
Od wielu pokoleń o tej wyjątkowości doskonale wiedzą starsi i konserwatywni trafikarze o długim stażu i wieloletnim doświadczeniu. Niemal co roku w ich słojach pojawiają się limitowane edycje pracowicie zestawionych specyficznych mieszanek. Bo na przykład stale zamawiana wirginia z Luizjany okazała się wyjątkowo słodka, bo w orientale z Macedonii uderzyła susza, przez co stały się bardziej wytrawne, bo zepsuły się termostaty w wielkiej dojrzewalni w Kentucky i pięknie wyrosły Burley ma w tym roku bardziej intensywny smak i wydaje się o stopień mocniejszy niż w latach poprzednich…
Potrzeba i marketing
O uprawie i przygotowaniu tytoniu opowiada się niekiedy jak o winiarstwie… Wino z wyjątkowych roczników winogron potrafi osiągać zawrotne ceny. Różnice w jakości bywają tak kolosalne, że w ostatnich latach powstało wiele firm pośredniczących w inwestowaniu w skrzynki i butelki. W przypadku tytoniu – który jest coraz bardziej niszowy i tępiony przez coraz więcej państw – z pewnością do takiego boomu nie dojdzie, choć przecież za szczelnie zamknięte puszki niektórych blendów sprzed kilkunastu lat płaci się na portalach aukcyjnych przyzwoite ceny.
Jak wiadomo, niektóre czyste mieszanki i te dosmaczane naturalnie potrafią na przestrzeni lat „dojrzeć” w nadzwyczajny sposób. Jest to jednak kwestia indywidualnej cierpliwości i ciekawości nabywców – nie słyszałem o tytoniach przechowywanych w puszkach przez lata po to, aby uzyskać za nie wyższą cenę, aczkolwiek np. producenci niektórych rodzajów perique zakładają nawet kilkuletni okres „leżakowania” surowca w hermetycznych beczkach.
Zachęcam do przeczytania na FMS artykułu o powstaniu słynnej mac barenowskiej mieszanki Cube w tłumaczeniu Marcina Temporale. Proces zestawiania tego blendu opisał Henrik Halberg – warto się z nim zapoznać, aby zaznajomić się ze złożonością procesu blendowania. I choć niektórzy mają w pogardzie aż tak skomplikowane „technologie”, to warto wiedzieć, że istnieje też taka droga do dobrych smaków.
W niewielkich firmach i firemkach w USA i na Zachodzie wciąż trwa tradycja składania „krótkich partii” tytoniów o ekscentrycznych aromatach i smakach. Wystarczy, by ich autor trafił na odmienną – choć doskonalą jakościowo – od standardu partię tabaki w którymś z tytoniowych ośrodków, by pokusić się o stworzenie limitowanej edycji wyjątkowej, niepowtarzalnej mieszanki. Niektórzy z takich małych blenderów zestawiają swe mikstury na wyczucie, inni wertują stare opisy, wspomnienia, a nawet pamiętniki palaczy i nawiązują do mieszanek nawet sprzed stulecia.
Pewne mieszanki wypalane są przez kilku fajczarzy z sąsiedztwa, inne zyskują stanową, krajową czy wręcz międzynarodową sławę. W zależności od wiedzy i fantazji blendera oraz palaczy.
Nawet najbardziej zaprzysięgli miłośnicy jednego tytoniu od czasu do czasu sięgają po nowe gatunki, aby szukać swojego Graala. Większość fajczarskiej braci sięga po nowości nagminnie i za wyjątkowość gotowa jest zapłacić więcej niż za swoje stałe pozycje.
Marketingowa moc ograniczonych edycji znana jest w każdej niemal branży – od producentów samochodów, po krawców damskich. Dlaczego inaczej miało by być w branży tytoniowej…
Idea produkowania ograniczonej ilości wyjątkowych, doskonałych, „jednorocznych” blendów trafiła ze słoików lokalnych trafik do wielkich technologii. Na początku Limited Editions powstawały podobnie jak w trafikach, lecz na większą skalę – ot, specjalista od nabywania tytoniu trafiał na wyjątkową smakowo partię w jakimś Zanzibarze czy w Kongu i z niej zestawiano jakiś nadzwyczajny blend. Potem za LE zabrali się marketingowcy i od początku naszego wieku kilka firm wręcz specjalizuje się w corocznym wypuszczaniu ograniczonych partii specjalnych mieszanek.
Psychologia wyjątkowości
Kultowe, choć bardzo mało znane w Polsce, są blendy G.L.Pease nawiązujące do „Władcy Pierścieni”. O ich smaku powstało nawet wiele forów w kilku językach i wytworzył się prawdziwie spekulacyjny rynek wtórny. Wiele z nich weszło do produkcji „na stałe” i straciły charakter efemeryd.
Drogą ku LE poszli też blenderzy od Petersona i od kilku lat tysiące fajczarzy czeka na kolejny rocznik Special Reserve. Specjalnie zaprojektowane mieszanki oraz puszki cieszą się ogromnym wzięciem – do tego stopnia, że firma wpuszczać zaczęła po dwie limitowane edycje rocznie. Najpierw wspomniane SE, a potem z okazji świąt czy rocznic – kolejną. Mam kolegów, którzy wręcz kolekcjonują poszczególne „wydania”, gromadzą zapasy, porównują roczniki…
Także Mac Baren rok w rok stara się zachwycić miłośników aromatów jakąś kolejną nowością. Można także ostatnio zapalić „limitkę” sygnowaną przez W.O. Larsena oraz S. Gawitha.
Większość edycji limitowanych zbiera niezłe recenzje, choć niewiele w nich „tamtej” wyjątkowości z trafikowych słojów. Poza latakiami i orientalami G.L. Pease, niemal wszystkie ograniczone mieszanki są aromatami. W ostatnich latach – ewidentnie z marketingowych przyczyn – producenci starają się, aby nie były to blendy przesadnie aromatyzowane – przeciwnie, sprawiają one wrażenie dosmaczanych naturalnie, z bardzo niewielkim dodatkiem substancji sztucznych. Sam paliłem kilka Petersonów SR, oraz mieszankę świąteczno-noworoczną oraz „siódemkę” i „ósemkę” Mac Barena. Próbowałem także ubiegłorocznego i obecnego Larsena.
Kilka z nich uważam za wyjątkowe i bardzo żałuję, że mi się skończyły i nie weszły na stałe do produkcji. Nie lubię przesadnie wonnych i cukierniczych tytoniów, nie znoszę, jak któryś ze smaków dominuje, a nie trawię zupełnie ewidentnej chemii i „mydła”. Nawet w ubiegłorocznej LE W.O. Larsena, która zbierała nieco gorsze oceny, nie znalazłem ewidentnych absmaków. W 2010 firma ta dołączyła do obowiązującej na rynku LE filozofii – tytoń jest doskonale zbalansowany, nie odstrasza dominantami, pięknie pachnie w puszce i jest doskonale odbierany przez otoczenie.
Limitowane edycje, z racji umiaru, jaki jest zalecony blenderom w dolewaniu syropów i postawieniu na naturalne smaki, wydają się nie tracić na dłuższym przechowywaniu. Paliłem kupione na e-bayu czy sprezentowane LE Petersona i Mac Barena nawet sprzed 6 lat i smakowały mi bardzo. Nie znam ich, co prawda, z roku wydania, ale znając „szybkość wietrzenia” silniejszych aromatów, nie sądzę, aby „limitki” traciły wiele na wartości.
Za absolutny przebój uważam petersonowski Christmas Blend 2009 i szczęśliwy jestem, że wciąż można go kupić. Gdyby ten smak utrzymano bez wahania włączyłbym go do mojego stałego zestawu aromatów. Wysoką notę stawiam także ubiegłorocznemu Mac Barenowi, czyli no 8 i z zaciekawieniem czekam na dziewiątkę.
Generalnie namawiam miłośników aromatów oraz wszystkich innych ciekawych świata i tytoniu fajczarzy do próbowania tytoniów spod znaku Limited Edition. Skoro kilkukrotnie zaprzysięgli anglikom znajomi, skwitowali moje poczęstunki słowami „nie moja bajka, ale to jest zaskakująco smaczne”, to mogę te blendy polecić bez obawy o utratę twarzy.
Ograniczone edycje doczekały się w marketingu własnego określenia – obowiązuje psychologia wyjątkowości. Można być pewnym, że blenderzy zrobią wszystko, by tego produktu nie spaprać i nie zepsuć opinii kolejnemu rocznikowi…
Ciekawy artykuł. Teraz już będę wiedział o co biega w tych całych mieszaneczkach specjalnie limonitowanymi.
Jestem kompletnym rookie fajczarstwa, cieszę się że mogłem przeczytać ten tekst, dziekuję!!!!