Są eksponaty, bez których kolekcja nie ma racji bytu. Co znaczyłaby wystawa dzieł surrealistycznych bez obrazu Salvadora Dali? Czy dziesięć kompilacyjnych płyt Pink Floyd zastąpi „Ciemną stronę księżyca”? Podobnie w fajczarskim świecie powstają prace wybitne, a kolekcjoner stanie na głowie i zrujnuje domowy budżet, byle tylko nabyć fajkę-perłę, bez której zbiór jego trwać nie może.
Nieodłącznym atrybutem fajczarza jest nie tylko fajka, lecz także ubijacz. Od XVII stulecia najrozmaitsze twory z cyny, mosiądzu czy z metali szlachetnych, a później z drewna, kamieni, kości, poroża bądź z tworzyw sztucznych, przybierające bardziej złożoną formę nie tylko pipe tamper, ubijacza w sensie właściwym, lecz także pipe tool, niezbędnika, z powodzeniem starają się zastąpić owo narzędzie najbardziej naturalne i dostępne, a mianowicie usmolony palec samego fajczarza. Ponieważ ubijacz jest z natury swojej prostym urządzeniem, nie ma powodu, by uznać, że lepiej swoją rolę wypełnia produkt firmowy niż kołek z sosny, a różnice między ubijaczami mają charakter bardziej estetyczny niż użytkowy. Jest też kwestią gustu, czy ubijacz wystrugany chałupniczo przez amatora, za to w swojej toporności niepowtarzalny, czy może produkt Dunhilla, symetryczny i gładki, ale różniący się od tworów innego koncernu tylko białą kropką na trzonku, uznamy za twór doskonalszy. Choć wielu opowie się za drugą ewentualnością, samo pojęcie produktu koncernowego zdaje się wykluczać kategorię piękna. Do nielicznych wyjątków zaliczyć wypada Petersona, który w popularnym produkcie z podobizną Sherlocka Holmesa nawiązuje w formie bibelotu, nie tracąc nic na oryginalności, do klasycznej tradycji na Wyspach. Tymczasem ubijacze mniejszych wytwórców, tyleż oddanych swojej pracy, co obdarzonych indywidualnymi zdolnościami, geniuszem być może, czy będą to fajkarze, czy inni rzemieślnicy, parający się dodatkowo tą niszową twórczością, stanowią w swoim bogactwie i różnorodności form niewątpliwe dzieła sztuki użytkowej. Mimo ciekawych ofert z Polski, gdzie dziedzina ta stopniowo zyskuje na znaczeniu, Niemiec czy Stanów Zjednoczonych, na pierwszy plan wysuwają się dojrzałe prace ZapZapa (Dmitrija Pleszczowa), Aleksandra Głotowa, Savy (Andrieja Sawienki) czy Jasztyłowa. W tym więc sensie można bez przesady powiedzieć, że w wieku XXI, w dziedzinie artystycznych ubijaczy, Wschód zostawił Zachód daleko w tyle.
To właśnie z Pipe Atelier Jasztyłowa, fajkarza z Petersburga, działającego w branży od 2001 roku, a cieszącego się światowym rozgłosem mniej więcej od roku 2008, pochodzi wyjątkowy ubijacz, bez którego nie może się obyć żadna kolekcja fajczarskich akcesoriów. Dzieło to, nazwane po angielsku „Time Is Endless”, jest owocem w tym samym stopniu twórczej myśli, co żmudnego wysiłku Pipe Atelier. Kwestie techniczne, które należało rozwiązać w przypadku tego nowoczesnego ludwisarstwa, zajęły podobno kilkaset godzin. Na początku powstawał krok po kroku, przy pomocą czteroosiowej, sterowanej numerycznie obrabiarki, kunsztowny, przemyślany w każdym szczególe prototyp; etapem następnym były prace nad odzwierciedlającą go precyzyjnie formą; po czym rozpoczęły się poszukiwania właściwego stopu, umożliwiającego dokładne odwzorowanie prototypu, ze wszystkimi jego detalami. Kto oglądał tradycyjne ubijacze z cynołowiu, zwanego z angielska pewter, a więc stopu cyny i niewielkich ilości antymonu i bizmutu, niekiedy też miedzi czy srebra (choć dawniej był to istotnie stop cyny i ołowiu), zdaje sobie sprawę, jak bardzo rozmywają się ich rozmaite szczegóły, stając się tym mniej widoczne, im są drobniejsze, i jakie różnice zachodzą między poszczególnymi odlewami. „Time Is Endless” w swojej wyrazistości przewyższa je nieskończenie. Z jego barwy można wnosić, że tworzywem jego jest, na podobieństwo mosiądzu, miedź i inne metale, ale czy też srebro, jak twierdzi znajomy, któremu go pokazałem, to wie z całą pewnością tylko autor owego stopu, współpracownik Jasztyłowa z Pipe Atelier. O tym, jak tajemniczy jest to skład, niech świadczy fakt, że kiedy pytałem w liście samego mistrza, doskonale się skądinąd znającego na obróbce metalu, czy wznowi produkcję ubijacza (pierwszą serię wyprzedano, zanim dowiedziałem o istnieniu tego dzieła), ów mi odpowiadał: „za parę tygodni być może”, dodając, że nie może podjąć się owego zadania sam, lecz tylko przy współpracy z owym specjalistą od stopów.
Jednakże aspekty techniczne, przy całej ich złożoności, służą w dziele Jasztyłowa temu tylko, by urzeczywistnić pewien ideał artystyczny. Przekładnie zębate ze swoimi kołami o rozmaitych piastach i wieńcach, koło wychwytowe z kotwicą, ramy, wkręty, tarcze i wskazówki tworzą wzór zegarowego mechanizmu, zdającego się tykać bezustannie czy to wewnątrz ratuszowej wieży, czy to w starym zegarku naręcznym. Patrzymy w głąb niego ze zdumieniem dziecka, które otworzyło śrubokrętem kopertę ojcowskiej „slavy”. Jest w tym dziele coś staroświeckiego, właściwego epoce, kiedy to czas nie był wielkością względną, lecz absolutną; kiedy wszelkie zjawiska opisywała newtonowska mechanika; kiedy skutek z koniecznością wynikał z przyczyny; kiedy logika znała dwie wartości, prawdę i fałsz, innych nie; kiedy zegar stanowił model świata, wprawionego w ruch przez Stwórcę; kiedy koła zębate, z których żadne nie jest izolowane ani bezczynne, były symbolem jednostek w doskonałym społeczeństwie; kiedy wreszcie zegar wydawał się czymś równie odwiecznym jak to, co mierzy, tak że poeta kazał słuchać jego tykania Brutusowi w starożytnym Rzymie.
Jakaż więc była moja radość na widok awizo w skrzynce, z ciągiem cyfr opatrzonym dwiema literami: RU. Nie mogło to oznaczać nic innego, mówiłem sobie, jak tylko przesyłkę z Rosji. Popędziłem co tchu na pocztę, tam jeszcze jedna, dwie osoby przy okienku, ja zniecierpliwiony przestępuję z nogi na nogę i bębnię palcami o szybę. Wreszcie moja kolej, podaję awizo i dowód osobisty, zgadza się, jest dla mnie zapieczętowany pakunek, ozdobiony granatowymi napisami cyrylicą. Na etykiecie adresowej napisano odręcznie, literami łacińskimi: „Viktor Yashtylov”, „Petersburg”. W świetle pocztowej jarzeniówki, nim jeszcze wyjdę, rozrywam gwałtownie, niby narkoman szukający woreczka z heroiną, srebrzystą folię, a potem ukryte w niej tekturowe opakowanie i wyciągam upragniony ubijacz. Oglądam jego ornamenty, rozkręcam go, wyjmuję gwintowany nożyk. Tak, to „Time Is Endless” w swojej krasie, czekałem na tę chwilę od lat.
Na zdjęciach mój eksponat na tle fajek (tak, to fajki są dla niego tłem, nie zaś odwrotnie), spośród mojej kolekcji, do jakich chyba pasuje najbardziej, a więc dzieł dawnych mistrzów, z sygnaturami i ze znakami probierczymi: Adolph Frankau & Co. (BBB), rok 1916; William Henry Carrington, rok 1901; Ben Wade, rok 1895.
Cuda! Mnie się kojarzą z klimatem steam-punk. Gdyby Rick Deckard z „Łowcy Androidów” palił fajkę, to miałby takie tampery. ;)
Czemu nie, fajeczkę też miałby pewnie dobraną odpowiednio. Z drugiej strony ten piękny film to już klasyka Sci-Fi, ma swoje lata. To swego rodzaju paradoks: dzieło futurystyczne, które należy do minionej epoki.
Świetny artykuł, a to, co na zdjęciach – imponujące. Zarówno kołeczek, jak i fajki. Gratuluję kolekcji. Uwielbiam diesel-punkowe gadżety, jakich pełno na przykład w „Burym Misiu” – kto był, ten wie ;).
Dziękuję. Przyswoiłem sobie od Was terminy „steampunk” i „dieselpunk”. Nie wiedziałem, że owe stylistyki, które i się naturalnie podobają, mają swoją nazwę. Tak czy inaczej, pokrewieństwo jest tu istotnie.
Przepięknie inkustrowane fajeczki… tamper natomiast odjazdowy. Gratuluję kolekcji.
Dzięki. Kompletuję ją w określony sposób, bo nie pragnę WIELKIEJ liczby fajek, nawet nie miałbym ich gdzie trzymać, nie mówiąc już o paleniu. Wolę, mieć ich mniej, byle mnie cieszyły, a kolega-fajczarz miał ochotę na nie spojrzeć.
Ubijacz jak hawkwindowy odlot! :-)
No właśnie. Z jednej strony to rozpoznawalny przez wszystkich mechanizm zegarowy, z drugiej zaś, jak się okazuje, budzi on rozmaite skojarzenia.