Przed laty, kiedy moja córka małą dziewczynką jeszcze była, wymyślałem dla niej różne bajki. Takie tam, o jakichś kaczuszkach, smokach czy innych miłych zwierzątkach. Teraz, gdy lata swoje już mam, trochę wstyd się przyznać, że taką zabawę bardzo lubiłem.
Niestety tak już jest, że wszelkie słabostki upierdliwe są wielce i im człowiek starszy, tym bardziej mu dokuczają. Pewnie dlatego, gdy dzisiaj zrobiłem wszystko to, co do zrobienia miałem i zostało jeszcze trochę czasu na zwykłe nic, wtedy po prostu usiadłem i napisałem bajkę.
Właściwie to taka dziwna bajka-nie bajka, więc gdy już powstała, nie wiedziałem, co z nią zrobić. Do kosza żal mi ją było wyrzucić, dzieciom jej raczej też nie opowiem, a żona pewnych treści w niej zawartych mogłaby nie przyswoić. Długo ów dylemat rozważałem, aż w końcu pomyślałem, że przecież do bajek całkiem nieźle pasuje fajka. Może więc na tym właśnie portalu jakiś kącik dla owej opowieści się znajdzie? Jeżeli rzeczywiście tak się stanie, to muszę lojalnie uprzedzić, że w tej bajce nie ma słów mądrych i ważkich tematów ona też nie porusza. Zatem, gdy ktoś czegoś takiego oczekuje, to lepiej niech jej nie czyta, bo naprawdę szkoda czasu. To tylko zwykłe bajanie o tym, co kiedyś było…
A z tym bajaniem to jest tak.
Starzy górale powiadają, że na południu Polski jest takie miejsce, gdzie trzy góry obok siebie w kręgu przycupnęły.Chociaż wszystkie stare są jak świat, a każda z nich oddzielnie na swoim gazduje, to po dziś dzień żadna bez tych drugich obejść się nie może. Trzy One są i trzy różne gospodarstwa mają. Pierwsza, ta najmłodsza, każdego ranka na swych barkach słońce do góry wydźwiga. Ta najstarsza, co po środku siedzi, potem je pod swój dach zaprasza i złotem promieni jagody wygrzewa, by słodyczą ociekły. Gdy w końcu, uznojone pracą słońce ku spoczynkowi się skłania, średnia we wrzosach pod szczytem do snu go utula i gwiazdom świecić nakazuje.
Takim sposobem od wieków całych góry te, jak trzy gaździny, wspólnie gospodarzą i z porami roku godnie pogadują. Kiedy wiosna nastanie, srożą się na wiatr od hal wiejący, co ich smrekowe grzywy tarmosi. Potem, gdy dni ciepłe przyjdą, stateczne są – jak dobrym gospodyniom przystało, chyba że przypadkiem burza w ich obejścia się zakradnie. Wtedy straszne w swym gniewie być potrafią ,bo najtęższymi świerkami jak piórkiem o ziemię ciskają.
Gdy zmęczone lato na skrzydła bocianów wsiada, wdzięczą się do jesieni jak młódki, by ich bukowe sukienki w kolory przyoblekła. Październik, stary galant, chętnie ich prośbom ucha przychyla, więc strojność swą potem dni całe w rzece przezierają, która na dnie doliny po kamieniach żwawo skacze. I tak jest aż do zimy, która w mrozu cuglach rzekę osadza i snem śnieżnym wszystkie zagrody otula. To czas wytchnienia i spoczynku dla Trzech Gór spracowanych i nie zmąci go ani wiatr zbłąkany, ani żaden gazda gorącym napitkiem rozochocony. Miejsce to bowiem z natury spokojne i urokliwe jest, a przez to ludzie tam żyjący życzliwi i wielce uważający są.
Takie opowieści z dzieciństwa pamiętam, nie dziwne zatem, że gdy zmężniałem, miejsce owo postanowiłem odszukać. Długo to trwało, ale w końcu udało się.Od tego momentu, gdy tylko chwilę czasu wolnego znajdę, jadę tam z rodziną całą, by w domku nad rzeką choć przez chwilę pomieszkać. Życie w cieniu Trzech Gór inaczej płynie niż w mieście. Czasem w spokoju swym leniwe jest i od słońca wygrzane, a czasem wspinaniem się po ścieżkach stromych od potu znojne. Ma rytm sobie tylko właściwy i zwyczaje, które dobry obyczaj szanować nakazuje, więc skwapliwie to czynię. Wiem bowiem, że gdy wsłuchać się uważnie w ten rytm i zwyczaje poznać, wiele nauczyć się można.
Różne to są nauki. Tyczą się spraw zarówno ważkich, jak i błahych, a od człowieka tylko zależy czy zechce się ich wysłuchać i do swego życia wprowadzić. Kiedyś, na przykład, nauczyłem się, że gdy lato ku schyłkowi dobiega, na pstrąga należy wychodzić późnym popołudniem. Bynajmniej nie dlatego, że wtedy lepiej bierze – nic z tych rzeczy – po prostu tak w cieniu Trzech Gór czynić należy.
A z tą nauką było tak…
W zamierzchłej przeszłości, jak tradycją uświęcony obyczaj nakazywał, wakacje spędzałem w domku nad rzeką. Lato tego roku piękne było, a szczególnie sierpień. Gdy miesiąc ten miał się ku końcowi, to czasem wieczorową porą słychać było po opłotkach, że do doliny powoli wkrada się jesień. Mimo to, koło południa dni ciepłe jeszcze były. Słońce, zapewne by nabrać sił przed zimą, chętnie wygrzewało się na kamieniach, czatując z pustoty na pstrągi, które tuż przed zachodem podejmowały upartą wędrówkę w górę rzeki. Gdy przypadkiem udawało mu się wskoczyć na ich zwinne grzbiety, wtedy ze szczęścia rozbłyskało wesołymi iskrami w ich tęczowych łuskach i setkach kropel rozbryźniętej wody. Piękny, zaprawdę piękny to był widok, więc ja, zapalony łowca pstrągów, całym sercem rwałem się ku rzece.
W bajkach często tak bywa, że inaczej się dzieje, niż my tego pragniemy. Pewnie właśnie dlatego – chociaż ze wszech sił chciałem wtedy iść nad rzekę, to jednak nijak tam dojść nie mogłem. Zamiast tego, wbrew swej woli, całymi dniami uganiałem się po okolicznych lasach, nurkując w paprociach i rwąc spodnie o kolce jeżyn.
Z jakiego powodu?
Wszystko to za sprawą księżyca.Szedł on bowiem ku pełni, więc też i grzyby bez liku po górach się wysypały. Wyjaśnić muszę, że tubylcy choć tacy mili i życzliwi, to jednak od przypadłości ludzkich wolni przecież nie są. Natura w lasach ich osadziwszy, sprawiła, że od wieków cierpią na swoisty defekt genetyczny. Otóż, gdy tylko poczują zapach prawdziwka, natychmiast o Bożym świecie zapominają i w te pędy w góry ruszają na nic nie bacząc. Jako, że w żyłach mej żony krew góralska płynie, to i Ona od urodzenia tą dziwną chorobą jest naznaczona. Ja, który z płaskich terenów się wywodzę, długo fenomenu tego pojąć nie umiałem. Nie powiem – gdy grzyba zobaczę, to przecież chętnie się schylę, ale żeby uganiać się za nim po chaszczach dzikich i ostępach stromych, tego mój rozum już nie ogarniał.
Małżeństwo to taka dziwna instytucja jest, w której rozum często po manowcach błądzi. Tak więc, wbrew zdrowemu rozsądkowi, ale za to w poczuciu głębokiej lojalności, przez dni nieszczęsne, o których mowa, błąkałem się po lasach osłaniając żonę przed atakami wyimaginowanych zwierząt i gadziny wszelakiej w gąszczach się kryjącej. Wieczorami zaś, w poszarpanej odzieży i z igliwiem we włosach zmierzwionych, mozolnie obierałem nieprzebrane sterty prawdziwków, sposobiąc je do suszenia lub wonne marynaty z nich warząc. Doprawdy, w poczynaniach swych starałem się jak mogłem, ale w końcu dnia pewnego coś w duszy mej pękło.
Wstałem tedy rankiem ponury, chmurnym wzrokiem za okno zerknąłem i grzmiącym głosem przy śniadaniu w te słowa oznajmiłem:
– Żono ma, ranek dzisiejszy piękny dzień zapowiada, postanowiłem zatem miast po ostępach leśnych się włóczyć, namiętności swej ulubionej bez reszty się oddać…
W tym miejscu dramatycznie zawiesiłem głos i po pełnej wymownego milczenia chwili dodałem:
– Wola ma taka jest, że aż do zmroku szarego poza domem przebywać będę, za pstrągiem po rzecznych progach brodząc. Nie czekaj więc na mnie z obiadem, tylko jakowyś prowiant na drogę przygotuj, abym z głodu ni skonał i jeszcze gorszego niż teraz humoru nie nabrał.
Nuty stalowe twardo brzmiące w mym głosie, wiele do myślenia żonie dać musiały, albowiem słodyczą ociekając odparła:
– Ależ mężu mój kochany, z całego serca temu jestem rada. Właśnie słoików do marynat zabrakło więc do sklepu wyprawić się muszę. Ty w tym czasie i owszem, zasłużonych przyjemności do woli zażywaj. Jutro bowiem kolejna wyprawa na grzyby nas czeka, więc, miły mój, odpoczywaj i sił jak najwięcej nabieraj.
Takim oto sposobem, dzięki swej stanowczości, wolność i swobodę dnia owego odzyskałem.
Radość ma jednak krótko trwała, bowiem los przekorny często okrutne figle nam płata. Nim próg domu przestąpiłem, by swobody nad rzeką zakosztować, różne nagłe przypadki jak kłody pod me nogi ciskać począł. Najpierw Teść w miły, jednak wyraźnie zdecydowany sposób, pomocy w naprawie komina przez wiatr uszkodzonego zażądał, potem córeczka koło do pływania przebiła i szlochem się zaniosła, potem… Wiele jeszcze różnych „potem” było.
W rezultacie dzień cały miotałem się po okolicy, dobro ludziom czyniąc, a słońce tymczasem nieubłaganie chyliło się ku zachodowi. Kiedy dane mi było wreszcie kapelusz założyć i wierny koszyk przez ramię przewiesić, wskazówki zegara do godziny 18.00 się zbliżały. Znużony i mokry od potu, bo dzień zaiste skwarnym był, ruszyłem zatem ku rzece. W ręku, i owszem, trzymałem wędkę, a w koszyku grzechotało pudełko z ulubionymi nimfami. Ale łowienie ryb nie w głowie mi już było.
W owych czasach byłem bowiem bardzo zachłanny. Święcie wierzyłem, że pasji, jakąkolwiek by była, należy oddawać się całkowicie i bez reszty. Skoro więc zaplanowałem całodniową wyprawę na ryby, a mogę na nich spędzić tylko marne 2 godziny, to jak takie zrządzenie losu potraktować? Oczywiście, że jak kpinę, jak jakiś niesmaczny żart. Przecież z takim ochłapem czasu, jaki mi pozostał – szkoda zachodu. Lepiej więc iść na piwo.
Nieopodal mostu, u podnóża najstarszej góry przysiadła rozłożysta karczma. Z grubych bali świerkowych ją wyciosano i wolą gospodarza – frontem ku rzece zwrócono. Rzeka w tym miejscu stopy średniej góry omywa, zasiadając więc na ganku karczmy ma się widok na kamienną łachę, spienioną kaskadę, a w oddali na porośnięty świerkami szczyt. Dotarłem tam pełen złości i rezygnacji, więc dla poprawy nastroju od razu zamówiłem dwa duże kufle zimnego piwa. Potem rozparłem się ponuro na ławie, zawiesiłem kapelusz na kołku i jako że przestałem już liczyć czas – wyciągnąłem fajkę.
Po pierwszym głębokim przechyleniu kufla, odkręciłem puszkę Elizabethan Mixture. Szczególny to tytoń i jakby specjalnie do palenia w sierpniowe popołudnie stworzony. Może właśnie dlatego jego dym natychmiast połączył się z zapachem żywicy, którym oddychały wygrzane słońcem bale za moimi plecami. Potem ciężki dodatkowym aromatem dym niezdarnie potoczył się po sosnowych deskach stołu, przypadkiem zaplątał się w pomarańczowa linkę wędki opartej o blat i przeciągając się leniwie spadł na żwir.
Był to ten sam żwir, który 60 metrów dalej zalegał na kamiennej łasze płaszczącej się koło rzeki. Rzeka zaś, jakby wcale nie zważając na skwar i moją ponurą minę, robiła swoje. Patrzyłem więc jak z rozmachem rozbija się o większe kamienie i bełkotliwie przykrywa mniejsze. Powagę swego zajęcia podkreślała przy tym raz po raz rozrzucanymi wokół strzępkami białej piany i drobnymi kropelkami wody. Od czasu do czasu zdarzało się, że jakaś szczególnie natrętna kropla spadała na drzemiącą w cieniu ważkę zmuszając ją do nagłego lotu. Wtedy słońce zadowolone z nadarzającej się okazji, przeglądało się w skrzącej aureoli jej skrzydeł i błyszczącym modrością odwłoku.
Czas płynął, a ja z dymiącą w ręku fajką, z opróżnionym do połowy kuflem piwa, siedziałem oparty plecami o wygrzane bale i już o niczym nie myślałem. Tak po prostu – siedziałem i patrzyłem na rzekę, na górę, na to jak słońce zbliża się do jej wierzchołka. Myślenie nagle stało się zbędne. Wszystko wokół mnie – zapachy, smaki, dźwięki i obraz – w tej jednej chwili zlało się w harmonijną całość i jakakolwiek próba ogarnięcia tego rozumem byłaby po prostu grzechem…
Ten dziwny stan mego umysłu trwał do chwili, w której słońce oparło się o wierzchołki świerków porastających szczyt góry, na który patrzyłem. Jego promienie padały teraz prosto na moją twarz, przypominając kłuciem w oczy o regule, którą znali wszyscy tubylcy. Wiadomym bowiem powszechnie było, że od chwili gdy słońce schowa się za szczytem średniej góry, do zmierzchu pozostanie jeszcze równa godzina.
Ta oczywista prawda podziałała na mnie jak wkłucie ostrogi. Nie zastanawiając się nad tym co robię, w kilku ruchach wytrząsnąłem fajkę, dopiłem piwo i złapawszy wędkę zszedłem do rzeki. Całe jej koryto nakryte było już cieniem, więc woda miała intensywnie głęboki, zielony kolor a strzępy piany pod kaskadą tańczyły na falach jak białe korki.
Celowałem nimfą pomiędzy wiry tworzące się na skraju kaskady. Woda w tym miejscu zatrzymywała się, przyczajona w lekkim łuku cofała w tył i po chwili wahania desperacko skakała prosto w wartki warkocz spływający w dół, aż pod me stopy. Pierwszy rzut był za krótki, więc poderwałem linkę, dodając jej w locie brakującą długość. Linka gdzieś nad mą głową ze świstem przecięła powietrze, a potem skrętem podana w przód, wyłożyła przynętę idealnie w celu.
Lekkim ruchem nadgarstka rozciągnąłem sznur wzdłuż krawędzi nurtu, patrząc jednocześnie na małą kropelkę spadającą do wody w ślad za nimfą. W tym momencie przedramieniem targnęło potężne szarpnięcie – jakby ktoś chciał wyrwać mi wędkę z dłoni. W rytmie przeraźliwego staccato grzechotki, nadgarstek bezwiednie wykonał ostre zacięcie i ustawił kij do pionu. „Jasna cholera, ale sztuka” – zakląłem bezwiednie, patrząc jak naprężona linka tnie wodę w poprzek nurtu. Niewidzialna siła, nie zważając na nic, przeciągała ją przez najbystrzejszy prąd, nie zbaczając z kierunku ani o centymetr. Wygięte w pałąk wędzisko niebezpiecznie trzeszczało. Widząc to, w ułamku sekundy zrozumiałem, że ryba mająca za nic nurt, ból i moją wędkę, musi być potężnym wojownikiem, który na pewno będzie walczył aż do końca.
Kontrując zatem wypady ryby, analizowałem jednocześnie swoje położenie. Wiedziałem, że pozostając na wysokim kamieniu, na którym właśnie stałem, przegram w chwili wyciągania pstrąga z wody. Był naprawdę duży, a ja w tym całym dzisiejszym rozgardiaszu nie wziąłem podbieraka. By mieć jakąś szansę, koniecznie musiałem zejść w nurt. Kamienie z górskich rzek mają to do siebie, że z reguły są cholernie śliskie. Walcząc z rybą nie patrzyłem pod nogi więc już pierwszy krok zakończył się natychmiastową utratą równowagi.
Ratując się rozpaczliwie przed niespodziewaną kąpielą w lodowatej rzece, na jeden moment poluzowałem linkę. Pstrąg tylko na to czekał. Potężnym susem wyskoczył ponad wodę i w koronie rozbryźniętych ogonem kropel, zawisł w powietrzu. Piękny był. Jego wygięte w łuk ciało ważyło dobrze ponad 1,5 kg. Na powierzchni śliskich, ociekającą wodą boków jaskrawo krzyczały biało-czerwone cętki. Ten ich bezgłośny krzyk był niemym protestem dzikiej swobody, którą ja chcę teraz brutalnie stłamsić.
Tak to widziałem i tak właśnie czułem, ale w walce pardonu nie ma. Przez ułamek sekundy obaj zastygliśmy zawieszeni tuż nad powierzchnią wody w bezruchu. A potem rozległ się głośny plusk i ostry świst przelatującej koło mojego ucha nimfy.
Mokry, powoli wybierając linkę, brodziłem do brzegu. Po wyjściu z wody odłożyłem wędkę na trawę, przysiadłem i zapaliłem skręta. Rzeka po swojemu bełkotliwa, płynęła obojętnie. W miejscu gdzie przed minutą walczyłem z pstrągiem, kręciło się kilka małych strzępków piany. Wszystko wokół wyglądało tak, jakby nic przed chwilą się nie stało. Siedziałem, patrząc na wystający z wody głaz i coraz bardziej chciało mi się śmiać. Ze zdziwieniem spostrzegłem wtedy, że zamiast złości i zawodu z powodu straconej ryby, zimna ciągnącego od mokrego ubrania, odczuwałem dziwną, trudną do wytłumaczenia radość.
Początkowo cieszyłem się tylko z tego, że pstrąg jednak wygrał. Wytłumaczenie sobie takiej radości nie było trudne. Wiedziałem przecież, że za tak piękną walkę, uczciwie mu się to należało. Potem zacząłem również cieszyć się z tego, że po prostu tutaj jestem. Właśnie w tym miejscu i o tej właśnie porze. Zrozumienie, dlaczego tą radość odczuwam, było już znacznie trudniejsze. Żeby to dobrze pojąć, wiele jeszcze fajek musiałem wypalić i sporo piw wypić, czekając aż słońce schowa się za szczytem średniej góry. Proste to nie było, ale w końcu zrozumiałem na czym rzecz polega i bardzo temu jestem rad.
Mądrzy ludzie powiadają, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka i ja pokornie się z tym zgadzam. Owo poszukiwanie ukrytej „prawdy”, które tak sumiennie uskuteczniałem w karczmie nad rzeką, w miarę upływu lat przemieniło się w coś na kształt rytuału, który kultywowałem po dziś dzień. Już nie wyobrażam sobie wyjścia na pstrąga z krainy Trzech Gór, bez uprzedniego wpadnięcia do owej karczmy i wypalenia fajki zwilżanej łykami zimnego piwa. To czy potem coś złowię czy nie, nie ma większego znaczenia.
Najważniejszy jest ten czas, który poprzedza łowienie. Ten, w którym siedzę z fajką przy sosnowym stole. To bowiem jest czas dla moich nowych pomysłów, zwykłych myśli, a czasem nawet dla moich małych zachwytów. W krainie Trzech Gór to on właśnie, ten krótki czas, a nie wędkowanie, najwięcej radości i wytchnienia przynosi. Tak w tym dziwnym miejscu się dzieje i nic na to nie poradzę.
Właściwie mógłbym teraz powiedzieć, że bajka się skończyła i dodać zwyczajowe „a potem żyli długo i szczęśliwie” lub coś w tym guście. Niestety, życie bajką nie jest, dlatego chcąc nie chcąc muszę zakończyć tak – a potem żyli długo, tak długo, że aż doczekali się ustawy antynikotynowej. W karczmie fajki już teraz nie zapalę a sentymentalną tradycję oraz całe to głupie bajanie, po prostu diabli wzięli… I koniec.
Generalnie podczas polowania na pstrągi za bardzo ważny uważałem tzw. posiad przed wejściem do rzeki. W moich pomorskich lokalizacjach knajp nad rzeką nie było. Ale miałem niemal na każdym stale odwiedzanym łowisku miejsce, na ogół na górce, gdzie – już po przebraniu się i uzbrojeniu spinningu czy muchówki – siadałem sobie i przez kilka kwadransów wgapiałem się w Rzekę.
Do tego trzeba było dorosnąć. To doskonale rozumiem. Także sądziłem, że tylko „pełnowymiarowe” wyprawy mają sens. Najlepiej od brzasku po mrok. I taki pazerny byłem na to łowienie, że jeszcze do brzegu nie doszedłem, a już moja przynęta lądowała w wodzie. A na końcu z 50 razy wykonywałem „ten ostatni rzut”.
Paradoksalnie, dopiero potem, kiedy na rybach nauczyłem się przysiadać na dłuższy czas bez łowienia, zacząłem regularnie a co najmniej często łowić ładne ryby. Przez ten czas udawało się zauważyć tysiące szczegółów istotnych dla muszkarza – a one przecież umykały mi, kiedy się na rybach śpieszyłem. Bardzo dzisiaj żałuję, że do fajki wróciłem dopiero, kiedy wędki odstawiłem do kącika. Pewnie wcześniej zauważyłbym, że warto posiedzieć. A i siedziałbym dłużej, bo standardowa fajeczka to przynajmniej półtorej godziny :)
mam kumpla, „cygaryste” i wędkarza. Strasznie napalony na ryby. przynosi wszystko co złowi, nawet knypki. Później to wyrzuca. To chore.
Dziękuję za uporządkowanie tekstu :) bo ja za cholerę nie mogłem dojść do ładu z edytorem – ciągle rozrzucał mi linijki.
A tak przy okazji
– jeżeli w końcu, kiedyś uda mi się wybudować własną chatkę w miejscu, które opisałem, to może wtedy wyciągniesz na chwilę wędki z „kącika”?
Chętnie bym Ciebie w niej ugościł.
Przysiedlibyśmy na progu, wypalili fajkę patrząc w dół ku rzece (widok z mojej działki naprawdę jest zarąbisty) a potem poturlalibyśmy się jakoś do doliny (im więcej piwa, tym szybciej :)).
Prawdą jest niestety, że puki co, to na działce krowy z całej okolicy się pasą i niech im na zdrowie wyjdzie. Ja jednak i tak swoje wiem, no choćby przynajmniej to jak moja chatka będzie wyglądać.
Powiadają, że dobry zamysł to połowa sukcesu więc wbrew wskaźnikom ekonomicznym i tak dobrej myśli jestem.
Przemyśl zatem taki futurystyczny wątek, bo jeśli nawet budowa potrwa dużo dłużej niż bym chciał i w rezultacie sił by zejść do doliny nam już nie starczy, to i tak fajkę wypalić można, kości sterane do słońca wygrzać i o zaszłych przewagach powspominać :).
Będę pamiętał :)
Cieszę się i trzymam za słowo.
Jestem zauroczony !!!
Często zaglądam do Was…. Po 26 latach zacząłem popalać fajeczkę… no od roku. Mam 50 lat… zbudowałem dom , spłodziłem trójkę dzieci dwuch synów i córkę … jestem dziadkiem pierworodnego wnuka od pierworodnego ( 7 mcy ) . Siadam na przyzbie z moim przyjacielem pieskiem (brodacz olbrzym) i popalam wieczorami fajeczkę i ….kocham góry… dużo po nich chodziłem … z każym z synów …. najstarszy został taternikiem i grotołazem ….chociaż daleko od NICH mieszkam . Jesteście dla mnie coraz bardziej blizcy. Pozdrawiam i zachęcam do takich klimatów w tym zagonionym i zariowanym świecie .Serdecznie pozdrawiam !!!!!!!
Miło, że Ci miło :)