Szukając interesujących mnie informacji na naszym portalu często napotykam teksty traktujące o rzucaniu, bądź niemożności rzucenia papierosów przy jednoczesnym paleniu fajki. Znam ten ból bardzo dobrze, ponieważ prawie ćwierć wieku temu zdradziłem fajkę dla papierosów, by po 20 latach wrócić w objęcia fajkowego dymu, a w końcu stoczyć definitywną walkę z papierosami. Znam ten ból i udało mi się go przezwyciężyć. Prawie dwa tygodnie temu kupiłem swoją ostatnią paczkę papierosów, wypaliłem ją i mam w końcu spokój.
Wspominałem już w swojej pierwszej recenzji tytoniu, że zacząłem przygodę z fajką bardzo młodo, idąc śladem swojego dziadka i pradziadka. Nazbyt wcześnie, jak się wkrótce okazało. Mając 18 lat ciężko docenić zalety palenia fajki, znaleźć spokój i harmonię potrzebną do uprawiania tej jakże pięknej i szlachetnej pasji (i oczywiście nałogu). Kiedy ja próbowałem rozpalić fajkę podczas spotkań towarzyskich, moi koledzy kończyli trzeciego albo i czwartego papierosa. To potrafiło sfrustrować!
Muszę zaznaczyć, że jestem miłośnikiem tytoniu odkąd tylko sięgam pamięcią. Dorastałem w zadymionej atmosferze i w czasach, kiedy państwo jeszcze dalekie było od narzucania i propagowania obłudnej (tak, tak) krucjaty przeciwko swoim obywatelom latami uzależnianymi od wyrobów tytoniowych. Marki papierosów pojawiały się i znikały, akcyza mniej lub bardziej zauważalnie rosła, były zawirowania z tabaką, gdzieś po drodze pierwszy raz miałem styczność ze snusem (wtedy jeszcze nieporcjowanym) przywiezionym z Finlandii oraz tytoniem do żucia z Bułgarii…
W takiej atmosferze minęło ćwierć wieku. Przez cały ten czas papierosy towarzyszyły mi nieodłącznie, dzień po dniu. Były momenty, kiedy wypałem dziennie po trzy paczki pakowane po 30 papierosów, byle były czerwone.
Gdy zacząłem na powrót popalać fajkę, jeszcze jakiś czas nie przeszkadzało mi towarzystwo papierosów, bo przecież paliłem ją rzadko, tylko od czasu do czasu… Kiedy jednak ilość posiadanych fajek i tytoni zwiększała się w szybkim tempie, szlag zaczął mnie trafiać, ponieważ po spaleniu nawet najbardziej pojemnej fajki od razu sięgałem do papierośnicy, która zawsze znajdowała się pod ręką. To nie mogło tak dłużej trwać!
Najgorsze było tłumaczenie sobie, że w pracy nie mam czasu i warunków do palenia fajki, że kiedy wędruję wzdłuż rzeki ze spinningiem to szkoda cennych minut na inne, niż wędkarskie oczywiście, rytuały. Jakże się myliłem! To było zwodzenie samego siebie, zupełnie niepotrzebne okłamywanie się, ale widocznie w owym czasie konieczne.
Postanowiłem przygotować się odpowiednio. Pierwszym krokiem było zaopatrzenie się w dwie niewielkie fajki o małej pojemności komina: takiej aby móc wypalić je w 15-20 minut nawet w skrajnie niesprzyjających warunkach nad wodą czy w pracy (również nad wodą). Drugim krokiem był wybór odpowiedniego tytoniu do takiego palenia. Wszelkie aromaty odpadały, bo te lubię w dużych ilościach. Po namyśle zdecydowałem się na Virginię nr 1 Mac Barena. To był strzał w dziesiątkę! Mój plan zadziałał zaskakująco dobrze.
Zanim jednak postawiłem dwa pierwsze kroki, musiałem wykonać jeszcze trzeci i najważniejszy: rzucić papierosy. Nie powiem, że nie miałem obaw z tym związanych. Nie uważam się za jakiegoś cwaniaka ani gościa o żelaznej psychice, co to to nie! Ale jestem w połowie góralem, a to wystarczy abym był uparty jak osioł i mógł wykonać założony plan.
Kupiłem ostatnią paczkę papierosów i wypaliłem ją w dwa wolne od pracy dni, dosyć pospiesznie i nerwowo, pełen obaw o przysłowiowe jutro. Czy dam radę? Nie rozwalę komuś łba w pracy? Jak to często bywa, choć głównie w powieściach bądź filmach, los mi dopomógł. W ten ostatni wieczór z papierosem trafiłem w sklepie na promotora e-papierosów, który miał również snus, a którego opakowanie otrzymałem w zamian za wypełnienie ankiety. Miałem więc do pomocy nie tylko tabakę, ale i niezbyt mocny snus i już byłem pewien że to się uda.
W pracy wypaliłem w ciągu doby cztery fajki i trzy razy dopalałem się snusem. Ku mojemu zdziwieniu nie ciągnęło mnie w ogóle do papierosów, pomimo że nie raz i nie dwa byłem częstowany. Grzecznie aczkolwiek stanowczo odmawiałem, wiedząc że kolegom ciężko to przetrawić. Udało się. Snus po dwóch kolejnych dniach skończył się, a ja pykałem fajkę i w dalszym ciągu nie tęskniłem do papierosów. Byłem z siebie dumny.
Śmiem uważać, że nałóg uzależnia głównie nasz wciąż niezbadany i pełen meandrów umysł. Wszystko zaczyna i kończy się w głowie. Pół roku wcześniej odstawiłem całkowicie alkohol (a bardzo lubię), zrezygnowałem z papierosów (które też lubię, ale już mniej). Po 25 latach używania jednego i drugiego. Tydzień temu odstawiłem po 15 latach mleko i piję znowu czarną kawę (w ogóle piję kawę od lat trzydziestu). Zrobiłem to po to, żeby tytoń fajkowy lepiej smakował mi z poranną kawą.
Na koniec chciałbym zaznaczyć, że ten tekst nie ma na celu, broń Boże, jakiegoś wywyższania się, nadymania jak ropucha. To tylko historia mojego nałogu. Myślę po prostu, że nadszedł właściwy dla mnie czas i że znalazłem się we właściwym miejscu mojego niegdyś burzliwego życia, aby potrzebne mi były zmiany. Zmiany które zaakceptowałem zupełnie naturalnie, czego i Wam wszystkim życzę, jeśli tylko będziecie tego sami chcieli. Koniec końców po każdym sztormie nastaje błoga cisza…
Pozdrawiam serdecznie z fajeczką w zębach!
Arek
No i dobrze. Ja chlanie rzuciłem ponad rok temu (a piłem ponad 20 lat), papierochy blisko dwa miesiące temu (paliłem jakieś 25 lat, bez żadnej przerwy, po dwie paczki dziennie i nigdy bym nie przypuszczał, że mi się to uda). Nie ciągnie mnie już, a wręcz odrzuca od nich, tytoń fajkowy jest zbyt dobry, żeby go zastępować innym.
Ja rzuciłem dwie żony… Fajek i papierosów rzucić nie mogę… Żony się liczą?