Człowiek, który nie przeczytał w życiu ani jednego kryminału, nie wie, czym jest literatura. Kryminał to rewolwer literacki. Czytanie go, to jak patrzenie prosto w lufę pistoletu. Życia się nie straci, gdy ktoś pociągnie za spust, ale zimny pot potrafi wstąpić na czoło.
Kryminał to kontrolowane ryzyko. Zabawa z dreszczykiem, o której wszyscy wiedzą, iż jest niegroźna, ale mimo to cieszy i fascynuje. Odwołuje się do tych ciemniejszych stron człowieczej natury – do zamiłowania do sekretów, do zainteresowania zbrodnią. Odpowiada na to zakazane pytanie – jak to jest, zabić? Oraz – jak to jest, ująć mordercę? Właśnie dlatego jest to interesująca literatura, bo ośmiela się wkraczać na grunt zakazany. Opisuje życie i pragnienia ludzi poza prawem, a także w jasny sposób ich potępia. Czytając kryminały na chwilę zostajemy tymi złymi, aby wreszcie przejść na stronę dobra. Ta ciemna strona nas pociąga, ale ostatecznie pragniemy pozostać w świetle.
Kryminał jest odbiciem naszych najstraszniejszych i najbardziej zdeprawowanych snów – spełnia je iście po freudowsku, jako sublimację. Sublimacja to pojęcie z psychoanalizy, oznacza przeniesienie popędu do zrobienia czegoś na inne, bezpieczniejsze i zgodne z normami społecznymi, pole. Można więc rzec, w dużym uproszczeniu oraz z ogromnym przymrużeniem oka, iż kryminał zaspokaja nasze potrzeby bycia groźnym, agresywnym i bycia ponad prawem.
Ta proza gatunkowa, wywodząca się mniej więcej od Edgara Alana Poe (tak, tak – to on wymyślił postać prywatnego detektywa), cieszy się do dziś sporą popularnością, o czym świadczą statystyki sprzedaży. Podobnie jak fantastyka, tak kryminał wyrósł na tzw. magazynach groszowych, w których umieszczano detektywistyczne opowieści wedle ściśle ustalonego schematu. Istniało kilka naczelnych zasad pisania tego rodzaju prozy, dla przykładu: zbrodnią najlepiej, by było morderstwo, a śledczych dwóch, aby mogli dzięki dialogom wprowadzać czytelnika w dalsze meandry fabuły; intryga powinna być tak poprowadzona, aby czytelnik miał wrażenie odkrywania tajemnicy wraz z bohaterami; autor powinien zwodzić czytelników fałszywymi tropami; sprawcą zbrodni powinna okazać się osoba bliska ofierze, przy czym nie powinien być to lokaj.
Było kilku klasyków kryminału – pierwszym był bodajże sir Arthur Conan Doyle, autor przygód najsłynniejszego fajczarza oraz prywatnego detektywa, Sherlocka Holmesa. On to na długie lata ustalił reguły budowania głównych postaci kryminalnej prozy. Pierwszoplanowi bohaterowie prawie, że kryształowi (choć nie pozbawieni wad, to jednak ich inteligencja oraz wewnętrzny urok nie pozwalały czytelnikowi ich nie polubić), przestępcy zaś bystrzy i sprytni (starający się maskować, zwodzić śledczych, wykorzystujący swoje umiejętności do planowania zbrodni). Otoczenie tychże postaci było traktowane marginalnie – jako swego rodzaju dekoracje (niezależnie od tego, czy byli to bohaterowie drugoplanowi, czy też miejsca, w których się znajdowali). Zmieniło się to dopiero w czasach Raymonda Chandlera.
I właśnie o tym pisarzu jest ten artykuł.
Chandler wprowadził do kryminału nową jakość. Przede wszystkim dał nam bohatera, którego kochamy nie za to, jak kryształowy jest, ale za to, jaki jest cyniczny i zepsuty. Najsłynniejsza postać Chandlera – Philip Marlowe – to gruboskórny, chamski mężczyzna bez zahamowań i bez złudzeń. Świat jawi się Marlowowi jako bezbarwne tło, w którym więcej jest goryczy, niż słodkości. Rzeczywistość tego prywatnego detektywa to podejrzane spelunki, brzydkie kobiety, którym nie wolno ufać, oraz te pięknie, którym ufać tym bardziej nie wolno. To nieudolni policjanci, grzejący tyłki na komisariatach, ale też wyjątkowo rozpasani gangsterzy nierzadko przez niego spotykani. To cierpkie alkohole, tanie papierosy i atmosfera gęstych, trudnych zbrodni, z którymi nieodmiennie wiążą się kłopoty. Jednocześnie jest to również świat nieugiętych zasad, specyficznych kodeksów moralnych, kontrolowego staczania się w dół, ale tak, jakbyśmy sobie tego życzyli, wedle własnych reguł. Marlowe jest zgryźliwy, gorzki, ale przy tym szalenie zabawny. Jest pyskaty, aczkolwiek jego riposty są wyjątkowo brawurowe. Kto z nas – czytelników Chandlera – nie chciał być jak Marlowe? Wstać rano, spojrzeć w lustro, na swój nieogolony pysk, łyknąć whisky i zapalając papierosa mruknąć „obudź się, skurwielu, pora ratować świat”?
Raymond Chandler był też kronikarzem swego czasu – świetnie oddawał realia lat, w których przyszło mu żyć. W Żegnaj, laleczko znajdujemy całe akapity poświęcone czarnoskórym obywatelom Ameryki, a także wszystkim represjom, jakie ich spotykają. Detektywi nie mają chęci nawet brać się za śledztwo dotyczące zabójstwa jednego z Murzynów, bo nikt potem nie napisze o nich w gazetach. Chandler jest przy tym bezstronny – dla niego czarni to biali, a biali to czarni. Jedni godni są drugich, bo z każdego jest szuja. Każdemu dostaje się po równo. Pisarz był genialnym obserwatorem i jego zasługą dla prozy kryminalnej jest to, iż pokazał wszystkim, jak dodać tło do detektywistycznych historii. Od niego (oraz od Dashiella Hammetta, autora Sokoła Maltańskiego) można liczyć epokę dodania inwentarzu pełnego elementów ambitnej literatury do prozy gatunkowej, właściwie nawet „pulpowej” („szmirowej”, „groszowej”, „taniej”), jaką był kryminał.
Sam Chandler był postacią niezwykle barwną, ale i tragiczną. Jego życie to zmaganie się z pisarskim fachem oraz alkoholizmem, w który popadł doszczętnie po śmierci żony Pearl Cecily Bowen, z domu Hulburt (zwaną po prostu Cissy). Cissy była ponad osiemnaście lat starsza od Chandlera, na dodatek wcześniej była dwukrotnie mężatką. Pisarz zdecydował się na ślub z nią dopiero po śmierci matki, w 1924 roku. Los pokazał, iż tych dwoje bardzo się kochało. Przeżyli ze sobą 30 lat i pewnie trwaliby jeszcze dłużej, gdyby nie śmierć Cissy w 1954 roku. To dzięki żonie Chandler został zawodowym pisarzem.
Autor po odejściu ukochanej popadł w olbrzymią depresję oraz alkoholizm. Pił na umór, ze zgryzoty i przestał być tak płodny twórczo. Po 1954 roku napisał tylko jedną powieść oraz kilka opowiadań. Co prawda zaczął pisać kolejną powieść, w której jego ulubiony bohater, Marlowe, opuszcza kawalerski stan, aczkolwiek nigdy jej nie ukończył. Dopiero 40 lat później porwał się na to Robert B. Parker. Książka nazywa się Tajemnica Poodle Springs.
Dodatkowo, Chandler próbował popełnić samobójstwo. Był w tym jednak wyjątkowo nieudolny. Oddał do siebie dwa strzały pod wpływem alkoholu. Trafił prysznic…
Ostatecznie umiera w 1959 roku, a na jego pogrzebie zjawia się zaledwie 17 osób.
Był to wyjątkowo inteligentny twórca o błyskotliwym piórze i prawdziwym talencie do dialogów (tych przede wszystkim – najbardziej spektakularne wymiany zdań Marlowe’a z różnymi bohaterami pobocznymi nazywa się chandleryzmami) oraz wnikliwym oku. Był dokładny, miał pomysł na kryminał, a także potrafił podchodzić krytycznie do artystycznej działalności człowieka. Oddajmy mu na chwilę głos. Cytat pochodzi z eseju Skromna sztuka pisania powieści kryminalnych: „Nie ma niezbędnych i doniosłych form sztuki, jest tylko sztuka jako taka, i tej mamy bardzo niewiele. Przyrost ludności nie powiększył zasobów sztuki, zwiększył tylko łatwość, z jaką jej namiastki produkuje się i podsuwa odbiorcom”. Nie sposób się nie zgodzić…
Był to także fajczarz… Bardzo często pokazywał się z fajką i pozwalał się z nią fotografować. Jednak jego stosunek do fajki nie był taki oczywisty. Z jednej strony blisko mu było do Tomasza Manna – uwielbiał palić, stanowiło to dla niego istotny aspekt człowieczeństwa, ale z drugiej – lubił się z fajki naśmiewywać. Widać to szczególnie w przywoływanej już tutaj powieści Żegnaj, laleczko, drugiej książce Chandlera, wydanej pierwotnie w 1940 roku:
„Nabiłem fajkę i sięgnąłem po kartonik tekturowych zapałek. Nieśpiesznie zapaliłem fajkę. Mój gość przyglądał się temu z uznaniem. Fajczarze to solidni ludzie. Na mnie się zawiedzie” oraz dalej – „Milczałem. Ponownie zapaliłem fajkę. Wygląda się wówczas na człowieka myślącego, choć się o niczym nie myśli”.
I choć Philipa Marlowe’a zapamiętamy raczej z papierosem w ustach, to nie zapominajmy, iż ten detektyw, zrodzony w umyśle pisarza-fajczarza, Raymonda Chandlera, również raczył się fajką. I nie podchodził do niej ze zbytnią czołobitnością. Traktował ją tak, jak traktował kobiety – te piękne kobiety, nie budzące zaufania.
Czyli właściwie jak?
Z atencją, ale i dystansem.
Żegnaj, laleczko; Raymond Chandler
tłum. B. Cendrowska
wyd. Dolnośląskie, Wrocław 2008
ISBN: 978-83-245-8641-7
Zdjęcia pochodzą ze stron:
http://www.snl.no/Raymond_Chandler
http://www.findagrave.com/cgi-bin/fg.cgi?page=pv&GRid=188
No , pierwszy jestem…Dzięki , Emilu za ten artykuł – uwielbiam Chandlera. Ale jego najważniejszy bohater nazywa się bodaj Philip Marlowe , nie Marlow.
Pozdrawiam
Krzysztof
Dziękuję za czujność, poprawione :)
Chandler jest świetny, a jego „Żegnaj laleczko” to klasyka.
Osobiście zaczytywałem się Alistairem MacLeanem. Jego dzieła to min.
„Tylko dla orłów”, „Działa Nawarony”, „Stacja arktyczna Zebra”.
Ja kocham Conan Doyle’a, ale w dużej ilości potrafi znużyć. Szczególnie opowiadania. W powieściach jest lepszy, bardziej malowniczy. Chandler to drugi biegun – samczy faceci, kobiece kobiety, gęsta atmosfera i kłęby dymu. Mniam.
Właśnie , Emilu – w trzech żołnierskich słowach określiłeś , za co tak lubię Chandlera… :)
Ja zaś Chandlera lubię za to, że choć swoich bohaterów doprowadzał do pewnych skrajności (jak detektyw z policji, to leniwy, jak prywatny detektyw, to zgorzkniały, jak kobieta, to niebezpieczna, jak zbrodniarz, to bez hamulców), to jednak każdy z nich jest bardzo ludzki. To ten zmysł obserwatora – Chandler wiedział, jak wygląda życie, jacy są ludzie, a potem drobiazgami nadawał wszystkiemu kolorytu. Choć jego powieści są tak szare, ponure, smutne wręcz, to jednak czuć, że korzystał z każdej barwy, aby osiągnąć idealną szarość.
Mistrz.