Czarnobylskie fajeczki

8 sierpnia 2010
By

To banalna opowieść i standardowe rozwiązania „pisarskie” – jak te kawały o Polaku, Niemcu i Ruskim… Ale historia jest jak najbardziej prawdziwa, jak prawdziwy był czarnobylski wybuch i moja pierwsza wizyta w zakazanej strefie wokół elektrowni. Powoli reporterski pośpiech wycofywał mnie z palenia fajki, ale fajkę wciąż zauważałem, wciąż była dla mnie ważna…

Kozak Mamaj

Kozak Mamaj, obrazek ludowy z XVIII w. Źródło, Wikimedia Commons

Plan wyjazdu w okolice Czarnobyla narodził się jakiś rok po wybuchu. Przez kolejny załatwialiśmy formalności, układy i organizowaliśmy podstępy. Pracowałem wówczas w „Walce Młodych” – to taki ilustrowany organ Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Wbrew pozorom, to bitwę o wyjazd ułatwiało. Po pierwsze, mogliśmy poszukać sprzymierzeńców w „bratnich” pismach z Kraju Rad. W Kijowie nie znaleźliśmy – w socjalistycznej Ukrainie nie do pomyślenia było, by zagraniczny dziennikarz, nawet z demoludów, plątał się swobodnie po czarnobylskiej zonie. A ta swoboda była dla nas warunkiem eskapady i sensem przyszłego reportażu.

Ale strefa skażenia sięgnęła Białorusi. A w Mińsku miałem zaprzyjaźnionego naczelnego tygodnika „Parus”, czyli „Żagiel”. Samotny biały… Też młodzieżówka, chyba organ białoruskiego Komsomołu. Jego szef namiętnie palił fajkę, więc w czasie „wizyt przyjaźni” pamiętaliśmy, by mu zawozić jakieś nadzwyczajne puszki tytoniu dostępne w pewexach. Sam bardzo często jeździłem na Wschód bo tamta strona wydawała mi się – i wydaje do dzisiaj – inna, pasjonująca i piękna. Często więc to ja bywałem posłańcem, który jechał do „Parusa” z imperialistyczną przesyłką.

Ale i tam o zgodę na wyjazd do zony bez oficjalnego politruka (czytaj: oficera KGB) było piekielnie trudno. Paradoksalnie, we wszystkich krajach tzw. obozu, młodzieżowe gazetki były na cenzurowanym u służb. Bo młodzi, jak to młodzi, lubią strzelić głupstwo i interesować się sprawami, którymi interesować się nie wolno. Ale oficjalnie – ależ jesteśmy na młodzież i jej ciekawość jak najbardziej otwarci…

Kiedy więc naczelny „Parusa” przyjechał do Warszawy, ja na kilka dni rzuciłem papierosy i wróciłem do fajki. I przy zielonej Amphorze kombinowaliśmy, co zrobić, by dostać się do Chojnik, rejonowego miasteczka położonego w zewnętrznym kole zony – czyli takiego, skąd ludzi nie wysiedlono, ale skażenie zanotowano i ludzie żyli w nim pod grozą promieniowania.

I wykombinowaliśmy. Wykombinowaliśmy kolejnego fajczarza. Komunistycznego Niemca z „bratniej” redakcji, czyli organu FDJ, NRDowskiego Komsomołu. Najazdowi z socjalistycznych młodzieżówek Mińsk nie będzie mógł się przeciwstawić, a nawet jeśli, to będziemy interweniować w Moskwie. Horst, z którym znaliśmy się obaj, po wspólnym telefonie eksplodował radością. Taki artykuł to mu nawet za Łabą przedrukują. Niby bez jego wiedzy, ale wierszówkę zapłacą…

Problem jednak nie wynikł w Mińsku a w Berlinie. Kiedy nazajutrz Horst wpadł do naczelnego i opowiedział mu o pomyśle, jego szef nieomal nie zszedł na zawał. Nein und Ende – zajęczał znad kropelek nasercowych. Ale nasz kolega fajczarz był taki jak fajczarz być powinien – cierpliwy, zrównoważony, spokojny i uparty. Po trzech miesiącach antykomunistycznej dywersji, otrzymał redaktorską zgodę. W Berlinie, Warszawie i Mińsku rozgrzały się redakcyjne dalekopisy i uruchomione zostały wysokopartyjne Biura Prasy. W stolicy Białorusi dodatkowo grzały się wojskowe łącza, bo zoną tak naprawdę zarządzała Armia Czerwona. No, ale Witalis, ten od „Parusa”, też miał tam znajomego w odpowiedniej „wojennej” instytucji. Znajomego po fajce zresztą. Kiedy więc któryś z naszych dziennikarzy wyjeżdżał do kapitalizmu, miał obowiązek odwiedzać imperialistyczne trafiki, a jego zdobycz wędrowała z Warszawy do Mińska i Armii Czerwonej.

***

Po 9 miesiącach mieliśmy prawie wszystkie zgody. Horst przyjechał w towarzystwie ślicznej fotoreporterki, Ingi. Mieliśmy uzgodnić szczegóły. Ale w towarzystwie pięknej dziewczyny Niemiec tracił rezon i planowanie szło nam kompletnie bez jaj.

Patrzyłem na bratniego żurnalistę zszokowany… Palił zazwyczaj wabiące aromaty, delikatnie i powoli w niewielkich fajkach, a dzisiaj buchał z ogromnej pipy jakiś paskudny niemiecki tytoń ludzi pracy i to tak, by wydusić jak najwięcej dymu. Inga nie paliła. No i nie wydzierżyła, zabrała aparaty i poszła „na Warszawę”. Horst rzucił się do okna, a potem z wielkim obrzydzeniem wydłubywał robotniczy tytoń z komina. Kiedy doszedł do siebie…

Znacie ten gest? Nieznaczne wzniesienie podbródka w górę i w prawo? I oczy skierowane w niebo w tym samym kierunku, aż do rozpaczliwego wytrzeszczu. Dzisiaj w Polsce znaczy to „uwaga, proboszcz patrzy”. Ćwierć wieku temu, jako że porozumiewaliśmy się po rosyjsku, oznaczał Wnimanije, Stasi. Drugie słowo tego komunikatu wypowiedziane zostało samym ruchem warg, ale tak wyraźnym jak u telewizyjnego tłumacza języka migowego. Tematu nie ciągnęliśmy, znaliśmy się, co prawda, od lat, ale na pozaustrojową szczerość jeszcze się nie zdobyliśmy.

Potem wyjdzie, że Inga została zatrudniona kilka dni przedtem, zanim niemiecki redaktor na nasz wspólny wyjazd zezwolił. Tak naprawdę to była świetnym kompanem na Rosję – piła jak szewc, ale nie traciła kontroli i znała tak niesamowitą ilość antykomunistycznych kawałów, że w jej towarzystwie na przemian zdychaliśmy ze śmiechu i z przerażeniem patrzyliśmy, czy nie ma w pobliżu jakichś radzieckich tajniaków. Na dodatek, przemyciła potem w reporterskiej torbie niesłychaną ilość pięciodolarowych banknotów, dzięki którym mogliśmy załatwić rzeczy niemożliwe do załatwienia.

***

Kiedy trzęsący i rzężący lokalny autobus dowiózł mnie do Chojnik, pierwsze, co zobaczyłem, to tekturowy transparent z koślawym napisem ŻURNALIST JACIK wzniesiony w pierwszomajowym geście. A pod nim roześmianą gębę Kałchana, który miał zostać naszym kierowcą. Z nieodłączną… fajką w zębach. Świetny szofer, znający miejscowe realia i nie z KGB, jak zapowiedział go Witalis. I kozacki Białorus, czy też białoruski Kozak – bo tam, na Polesiu miejscowy świat wciąż od stuleci się mieszał i mieszał.

Władowałem się chwilę potem do takiej ruskiej nysy, nie wiem, co to za marka… Ogórkokształtna osobowa furgonetka w wojskowym kolorze, nieprzytomnie śmierdząca paliwem i smarami, ale wewnątrz czysta i przytulna. Do domku Kałchana, gdzie mieliśmy spać, jeść i żyć i gdzie czekała już niemiecka załoga, było dość daleko, więc po drodze oglądałem tę jego przedziwną fajeczkę, o której z dumą powiedział, „ona cała moja”. Z głogu znad Prypeci. 20 lat temu, kiedy od kolegi z wojska zaraził się paleniem w fajce, pojechał na rzekę i na łęgach ściął kilka krzaków tego zwyczajowego na Polesiu materiału na „fajfy”.

Skąd się tutaj znalazło to obce słowo? Otóż przed Wielką Wojną Ojczyźnianą była w pobliżu spora niemiecka społeczność, osiedleni jeszcze za carów koloniści. Przetrwali rewolucję, przodowali nawet w zakładaniu oraz prowadzeniu miejscowych kołchozów i dopiero operacja Barbarossa zmiotła ich stąd bez śladu, a raczej to, co się działo później – rżnęli ich wszyscy, i Wehrmacht, i Einsatzgruppen, i partyzanci od Kowpaka, a wyrżnęły do końca oddziały NKWD, kiedy tylko przetoczył się front w kierunku zachodnim.

Po Niemcach nie ma śladu, ale zostawili tu trochę lepsze gospodarowanie ziemią, no i te „fajfy” z głogu… Materiał poleski, ale fajki niemieckie, choć jedynie dwuczęściowe, jak nasze dzisiejsze. Choć może raczej czteroczęściowe, bo mają jeszcze kołeczki-koreczki do zatykania „wyczystek”.

Wycinane są z rozwidlenia, których pełno jest w głogowym krzewie, niskim i rozrośniętym wszerz na nasłonecznionych łęgach nadrzecznych. Gruby konarek, cieńsza odrośl boczna. Przez tę odrośl biegnie kanał dymowy – na wylot, Z jednej strony jest nawiercone gniazdo ustnika, w drugiej gniazdo kołeczka. Po paleniu wyjmuje się kołeczek i czyści kanał na wylot. Łatwo, szybko i starannie. Fajeczki mają wysokie kominy o dwucentymetrowej średnicy. I znów kanał dymowy na wylot, z samego centrum komina i krzyżujący się z kanałem w szyjce. Na dole gniazdo dla kolejnego kołeczka. Czyszczenie jak poprzednio. Wyjąć kołeczek i wycior na wylot. A jak nie ma wyciora, to frędzel z wierzbowego łyka przepchnięty patyczkiem… Jednym słowem, to fajka krzyżowa, kriestowaja fajfa, jak określał to Kałchan. I czyścić ją łatwo, i zrobić nową da się błyskawicznie – wiertarska korba, trzy wiertła i dobrze wysezonowany głóg. A głogu wystarczy Kałchanowi do końca życia z tej jednej wyprawy nad Prypeć. Rocznie przepala dwie taki fajeczki. I dwie wycina, kiedy druga już ledwo żyje…

No, ale żebym sobie nie myślał. Ostap – bo tak miał na imię nasz kierowca, choć rzadko kiedy słyszałem, by ktoś się do niego tam zwracał – ma jeszcze dwie fajki. Czestno zapadnyje – prawdziwie zachodnie… Jedną od lat, kupioną w moskiewskiej bieriozce (odpowiednik naszych peweksów). Zowiotsa Dungiłł, zrozumiem tę nazwę, kiedy później zobaczę białą kropkę na ustniku zgrabnego billiarda o cienkich ściankach. To fajka specjalna – do garnituru. Na wesela, do rajkomu, na wszystkie komunistyczne wielkie rocznice i dni rożdienija krewnych i znajomych… Ale i ona niknie w niemal niezniszczonym fabrycznym pudełku i kieszeni marynarki, kiedy już wszyscy są pijani i kiedy krawaty wędrują na oparcia krzeseł… A w gębie Kałchana pojawia się fajfa i świat znów staje się normalny.

Druga to był nowiusieński Vauen z Berlina Zachodniego przywieziony przez Horsta. Ta menda Witalis jemu powiedziała, że Kałchan pali fajkę, a mi tylko, że nie jest z KGB. W połączeniu z pięciodolarówkami Ingi, jestem na przegranej pozycji – pomyślałem – będziemy jeździć tam, gdzie Niemiec każe…

***

Horst miał z 10 fajek, pół walizki tytoniów, kilka garniturów i dwie pary okularów – złote drucianki do bliży i ciężkie rogowe na co dzień. Lekko łysiał, miał idealnie obcięte paznokcie i gramatykę rosyjską w jednym palcu. Ale akcent, Hospody pomyłuj, miał zupełnie nie na Białoruś. Wystarczyło, że się odezwał spod tych swoich gestapowskich okularów i kończyły się jakikolwiek rozmowy. Choć słownictwo miał imponujące, bo klasyków rosyjskich czytał w oryginale z wielkiej miłości, a odpowiednie „Pisma zebrane” – z rozsądku. W takiej Moskwie czy w Mińsku każdy chciał z nim rozmawiać. I znajomi Sacharowa, i towarzysze z Rady Najwyższej i prosty obywatel myślący o jakimś prezenciku. Tutaj, jeśli się tylko odezwał, nawet GAI, czyli milicja drogowa, nie chciała wziąć od Ingi tych pięciodolarówek. Nie na Białoruś gość…

Na dodatek był problem z jego fajkami. Palił niemal wyłącznie panelowe bulldogi i rhodesiany, zarówno proste jak i lekkie benty. Na te jego fajki z największym obrzydzeniem patrzyli zarówno pamiętający czasy wojny starzy ludzie, jak i dzieciaki ledwo co odrosłe od ziemi. Sprawę wyjaśniła mi któregoś wieczoru partnerka Kałchana, Roza Hrehorowna…

W czasie wolny miejscową sekcją Sicherheitsdienst (SD), związanej z SS policji politycznej, dowodził uwielbiający fajki tego typu Hauptsturmführer (niestety, nie zapamiętałem nazwiska). Nosił okulary w rogowych oprawach. Lekko łysiał. Palił fajkę. Był to człowiek wręcz obsesyjnie ceniący czystość i porządek. Potrafił kazać wychłostać miejscową kobiecinę sprzątającą w urzędzie, jeśli zostawiła jakiśkolwiek kurz. Nigdy też fajki nie wystukał bezpośrednio na ziemię – zawsze wygniatał obcasem dołek, przykucał i popiół wsypywał starannie właśnie tam, a następnie przysypywał go butem i starannie uklepywał podeszwą. Wyjątkiem były egzekucje członków ruchu oporu, zakładników lub Żydów. Na Białorusi rozstrzeliwano masowo i takie zajęcia zabierały oficerowi co najmniej jedną dużą fajkę czasu. Kiedy kończył palenie, nie było potrzeby brudzić sobie butów – zanim zasypano mogiłę, podchodził na krawędź dołu i na stojąco wystukiwał popiół z fajki na świeże trupy.

Zginął w partyzanckiej zasadzce gdzieś na drodze przez torfowiska Polesia. W niezwyczajny sposób. Kowpakowcy postrzelili go podczas wymiany ognia w nogę i bark, a dobili, wbijając mu bez pośpiechu tę panelową fajeczkę w ucho kolbą jego własnej parabelki.

Białorusini to dziwny naród. Pamiętający i pamiętliwy. O takich rzeczach do dzisiaj opowiadają swoim dzieciom. Potem te dzieci mówią o tym swoim dzieciom. O Polakach mawia się, że wciąż odwołują się do wojen i okupacji, ale to na Białorusi widziałem, jak w knajpie w zapadłej miejscowości i w wielkim mieście wstają od stołu i usiłują przyjąć postawę zasadniczą wszyscy pijacy. I starzy, i młodzi. Bo na wódkę przyszedł równie pijany staruszek z malutką złotą gwiazdką Bohatera Związku Radzieckiego w klapie zniszczonej marynarki. Smirno, sława gierojam!

I te panelowe fajki się pamięta. Zapewne także dzisiaj, kiedy już dawno nie ma Kraju Rad, wciąż opowiada się młodym i o tych bohaterach, i o tych zbrodniarzach.

Horst dostał zakaz odzywania się przy ludziach. I zakaz palenia w tych swoich fajkach. Cierpiał potwornie, załamał się drugiego dnia, przeprosił Kałchana i zabrał mu ten nieużywany jeszcze prezent. Podobno wysłał mu potem z Berlina trzy fantastyczne fajki. Ale nawet z tym Vauenem nie lazł już w oczy, kiedy rozmawialiśmy z ludźmi…

I właściwie to już koniec opowieści o fajkach z tamtej mojej wyprawy… Choć może nie całkiem. Bo kiedy czekaliśmy na autobus do Mińska, Kałchan podarował nam obu po bliźniaczej główce fajfy z głogu. Zrozumieliśmy wówczas, po co przed wieczornymi pijaństwami znikał na kilka kwadransów na strychu i wracał z trocinami na ulubionej czerwonej koszulinie z krajką. Fajeczki miały nierozwiercony kanał dymowy od strony ustnika – tymi nasz gospodarz nie dysponował, od kilkunastu lat wciąż do swoich fajf wkładał wciąż ten sam. „Rozwiercicie sobie, jak zdobędziecie mundsztuki”, tłumaczył się zawstydzony…

Siedzieliśmy na tyle autobusu. I tak go zapamiętaliśmy prze tę szybę, klęcząc na siedzeniach i machając rękami. Stał roześmiany, machając do nas tą swoją fajeczką, a potem spoważniał i pracowicie ją przypalał. Jak prawie wszyscy Kozacy na kresowych obrazach polskich malarzy realistów.

***

Nasze reportaże? Nawet jeden kawałek napisaliśmy wspólnie któregoś wieczoru. Po rosyjsku zresztą, a potem przetłumaczyliśmy „na nasze” i włączyliśmy do swoich tekstów… Któraś z chojnickich ulic była obsadzona starymi, wysokimi gruszami. Jedna w drugą piękne sapieżanki – okrąglutkie, twarde, żółciutkie i niechętnie się psujące. Słodkie, wyborne, z bananowym akcentem. Uwielbianie nieprzytomnie przez dzieci. Trafiliśmy na te ulicę któregoś dnia z Rozą Hrehorowną. Niemiec, wiadomo, nie z jego sadu drzewo, to i się nie schyli. Ja natychmiast złapałem owoc, kłapnąłem szczęką i poczułem cudowny smak na języku. Roza rzuciła się na mnie jak lwica, wyrwała gruszkę, cisnęła ją na asfalt, wsadziła mi palec po migdałki, wydłubując rozgryziony kęs i otrząsając palce z największym obrzydzeniem.

Nu, Jacik, smatri – pokazała na przydomowe ogródki za płotami przy chodniku. Pod drzewami pełno było gnijących owoców, nawet orzechów nie zbierano. Dawne warzywniaki zarosły wysoką trawą – marchew i pietruszka przejeżdżały tu aż zza Homla. Eto zona, panimajesz, czernobylskaja zona, ech durak ty, durak – stała przede mną rozgniewana i dołem rozpostartej dłoni wbijała mi to przez czoło do świadomości.

Kilkanaście minut później obaj smutno się do siebie uśmiechnęliśmy – zapaliliśmy nasze fajki… Zupełnie podświadomie. Bo tu najlepszy sposób, by nic nie musieć mówić, by zamilknąć z nagła i milczeć z wielką ulgą. I tak z dnia na dzień, coraz częściej paliliśmy, by pod koniec pobytu przyjaźnie i współczująco w ogóle się do siebie nie odzywać.

Oba reportaże zatrzymała cenzura. Po 89′ roku poprawiłem swój i nosiłem do kilku redakcji. Ale ten tekst był już zupełnie nieważny, bo było  w nim tylko o niepozbieranych gruszkach i jakimś promieniowaniu. Nikt go nie chciał. Dziś rano pomyślałem sobie, że napiszę go jeszcze raz, zupełnie inaczej. Znad dymka wspomnień…

Tags: , ,

12 Responses to Czarnobylskie fajeczki

  1. JSG
    JSG
    8 sierpnia 2010 at 18:40

    I jak to skomentować? Mogę napisać, że mi się podoba… nic więcej nie potrafię- dlaczego , bo rewelacyjny kawałek historii… na tyle bezcenny, że każda próba komentarza, wyglądała będzie śmiesznie.

  2. Franz
    Franz
    8 sierpnia 2010 at 19:11

    Pisz jak najwięcej Jacku . . .

  3. sat666sat
    sat666sat
    8 sierpnia 2010 at 20:57

    Jacku jesteś moim przewodnikiem duchowym)))

    • jalens
      8 sierpnia 2010 at 21:34

      Ale bym Cię poprowadził – gangster Siara użył takiego słowa na „Kilerów 2”, kiedy Moralesowi nie otworzył się spadochron…

      • sat666sat
        sat666sat
        8 sierpnia 2010 at 22:42

        Wolałbym kiedyś wspólnie wyziać fajkę))))))))))))))) A jeżeli chodzi o spadochroniarstwo to swego czasu nawet myślałem o zapisaniu się do sekcji w Kruszynie pod Włocławkiem. Niedługo będzie tam rozgrywane show spadochronowe – nie omieszkam!!!!!!!!!!

        • jalens
          9 sierpnia 2010 at 00:44

          We Włocławku wolę sokolników od spadających Moralesów :)

  4. yopas
    9 sierpnia 2010 at 13:01

    :+)

  5. Alan
    Alan
    12 sierpnia 2010 at 14:49

    Więcej!

  6. 16 sierpnia 2010 at 13:33

    Jacku, mam wielki szacunek dla Ciebie.

  7. Janusz J.
    Janusz J.
    25 stycznia 2013 at 12:03

    Dolaczam wyrazy szacunku do autora wraz z podziekowaniami za kolejny wspanialy tekst i skromnie prosze… nieustawac w pisaniu.

  8. kusznik
    kusznik
    25 stycznia 2013 at 14:53

    Szacun!…jak mawia mój syn.

  9. maciej stryjecki
    26 stycznia 2013 at 20:44

    Ach, jak miło coś takiego przeczytać. Dołączam się do gratulacji!!!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


*