Na filmowej półce każdego fajczarza nie może zabraknąć tego dzieła. I to wcale nie dlatego, iż na ekranie pojawiają się dwie fajki. Raczej – bo to po prostu dobre kino. Inwazja porywaczy ciał z 1956 roku to pierwszorzędny film science-fiction, traktujący o najeździe pozaziemskiej cywilizacji. Mimo tego – próżno w nim szukać kosmitów.
Lata sześćdziesiąte to w historii kina powrót do tematyki fantastyczno-naukowej. Powrót, bo motywy te były już obecne znacznie wcześniej. Jednym z pierwszych (jeśli nie pierwszym) obrazów SF była Podróż na księżyc Georgesa Mélièsa z 1902 roku – krótkometrażówka, luźno oparta na motywach powieści Verne’a i Wellsa. Od tamtej pory filmowcy często podróżowali na księżyc, na Marsa, a nawet w głąb Ziemi.
Równocześnie rozwijała się literatura science-fiction. Z początku obie gałęzie sztuki – pączkujące dopiero kino fantastyczne oraz literatura – przypominały głupiutkie historyjki, groszowe opowieści o szalonych naukowcach, podróżach w kosmos, spotkaniem z obcością. Potem jednak nastąpił znaczny przeskok jakościowy, a wraz z tym – rozwód prozy i kina. Literatura skupiła się na analizowaniu teraźniejszości poprzez wyekspediowanie w przyszłość bądź przeszłość. Świat filmu, nieco tylko starszy od pisarskiego science-fiction, musiał do tego dojrzeć. Owszem – także w kinie dość szybko pojawiają się znakomite dzieła rodem z fantastyki, jak choćby Nosferatu, ale nie należą one do podgatunku fantastyki naukowej. Wyjątkiem jest tutaj jedynie słynne Metropolis Fritza Langa z 1926 roku.
Właśnie w latach pięćdziesiątych oraz sześćdziesiątych rośnie zainteresowanie filmowców tematami poruszanymi w fantastyce naukowej. Zatrudnia się pisarzy SF do tworzenia scenariuszy, jako konsultantów, etc. Powstaje kilka filmów o podróżach w kosmos w celach kolonizacji, czy podboju. Kino przypomina sobie, że może już czerpać garściami z tego rodzaju literatury. Ma do tego odpowiednie narzędzia – efekty specjalne, spory budżet, społeczne zaufanie. Na świat opada również Żelazna Kurtyna i zaczynają się powoli wyścigi zbrojeń, a także słynne Gwiezdne Wojny, który to termin oznacza postępujące kosmiczne projekty dwóch mocarstw – ZSRR i USA. Ogólna atmosfera sprzyja więc powrotowi SF na wielki ekran.
Znakomicie wstrzela się w to wszystko Inwazja porywaczy ciał. Przyszłość pokaże, że film ten był na tyle atrakcyjny (nadal zresztą jest, bo pięknie i szlachetnie się zestarzał), by doczekać się wielu remake’ów. Dodatkowo nie traci na aktualności, bo podejmuje temat bardzo uniwersalny – zderzenie się człowieczeństwa z odmiennością oraz problem postępującej obojętności wobec wszystkiego wokół.
Choć jest to film typowo science-fiction, to na pierwszy rzut oka trudno się doszukać stereotypowych rekwizytów fantastyki naukowej. Kosmitów tu nie ma, choć ewidentnie atakują. Żadnego latającego spodka, promieni lasera, teleportacji, nie ma ani jednego gadżetu. Mamy za to ogromne strąki, które przyjmują ludzką postać, a głównym motorem intrygi SF jest tu idea zastępowania człowieka przez specjalnie wyhodowaną powłokę – bez uczuć, emocji.
Doktor Miles Bennell wraca do swojego małego miasteczka, by zastać w nim dawną miłość Becky Driscoll. Między dawnymi kochankami ciągle iskrzy i wkrótce odkrywają, że uczucia, jakie żywią do siebie, są silniejsze niż cokolwiek innego. Jednocześnie miasto opanowuje dziwna plaga – do lekarzy (w tym do głównego bohatera) zgłaszają się ludzie, którym wydaje się, że ich bliscy nie są wcale ich bliskimi…
Atmosfera nieustającego zagrożenia oraz zaszczucia towarzyszy widzowi od pierwszych chwil. Klimat jest duszny i choć intryga rozwija się powoli, to widać w tym olbrzymią premedytację – tak miało być. Dość długi wstęp inicjujący ujawnienie tajemnicy wprowadza w małomiasteczkową rzeczywistość Ameryki, w której tylko pozornie wszystko toczy się właściwie. Właśnie wtedy, gdy na ekranie oglądamy rzeczywistość, działa już fantastyka. Dopiero po filmie jesteśmy sobie w stanie zadać pytanie będące jednym z kluczowych – jak bardzo bliska może być nam obcość? To, jak sądzę, najdojrzalsze pytanie science-fiction, najbardziej palące i inspirujące. Nie w gadżetach tkwi magia fantastyki naukowej, ale w tym, że oglądając codzienność przez wymyślne szkiełka, drąży tą codzienność, bada ją i analizuje do głębi.
Wracając do filmowej fabuły – wujek Ira, krewny jednej z bohaterek kosi trawnik z kukurydzianką w zębach. Na huśtawce nieopodal z doktorem Bennellem rozmawia jego zmartwiona wnuczka, zwierzając się, że wujek, tak zawsze kochający ją, nie potrafi patrzyć na nią z tym cudownym błyskiem w oku. Jednocześnie wujek Ira zachowuje się, jak na niego przystało. Uśmiecha się, zapewnia doktora o swoim dobrym stanie, pufając ochoczo fajeczkę.
Jack Belicec (w tej roli znakomity King Donovan) – pisarz – przechadza się po własnym domu nie wyjmując fajki z ust. Kurzy, aż miło. Popija drinki, dyskutuje, jest rozluźniony. Na kuchennym stole odnajduje ciało, które wydaje się być pustą powłoką – ma kształt ludzki, ale nie ma znaków szczególnych, ani rysów twarzy, ani nawet odcisków palców.
Wokół tych ludzi roztacza się już pajęcza sieć obcych, ale nie zdają sobie jeszcze z tego sprawy. Widzimy ich w normalnej kondycji, w zwykłej codzienności, by potem ich czyny nabrały tempa. Jaki jest tego finał – nie zdradzę. Trzeba obejrzeć.
Inwazja porywaczy ciał jest klasycznym, czarno-białym filmem zrobionym z doskonałym wyczuciem. Nic zresztą dziwnego. To w końcu dzieło reżysera Brudnego Harry’ego Dona Siegela. Clint Eastwood, kręcąc swój genialny obraz Bez przebaczenia właśnie Siegelowi oraz Sergio Leone, zadedykuje tę pracę.
Fajka w zęby i oglądać, drodzy fajczarze. Kawał historii, kawał kina i dwie piękne fajki w tle. Polecam!
Inwazja porywaczy ciał
reż. Don Siegel, USA 1956 r.
obsada: Kevin McCarthy, King Donovan, Dana Wynter i inni.
Chętnie obejrzę ponownie)))