Napaliłem się wczoraj tytoni orientalnych po krawędź mdłości. Spotkałem otóż swojego nauczyciela od historii z bardzo zamierzchłych czasów. Kojarzył mi się z jesiennymi wykopkami w ramach obowiązkowych czynów społecznych, szaleństwem w oczach, kiedy wykładał o dawnych imperiach oraz z zapachem tytoniowego dymu z fajki, który wylatywał na szkolny korytarz z pokoju nauczycielskiego…
Pamiętam, mimo upływu tylu dziesiątków lat, że ten dym inny był od Amphory i Prince Alberta, które popalał mój dziadek. Bardziej takie… czy ja wiem – kadzidlane, ozdobne, słodkie… Niczym zapach jedynego w Warszawie prawdziwego sklepiku kolonialnego na rogu Hożej i Marszałkowskiej, do którego czasem zabierała mnie babcia. Dwa razy w roku – przedświąteczna tajemnica i misterium w mojej rodzinie.
Przy tym spotkaniu przypomniało mi się też, że i fajki historyk miał odmienne od dziadka – jasne, niekiedy nieskazitelnie białe… I taką, wielką piankową faję trzymał w zębach, kiedy go spotkałem… Najpierw doleciał do mnie zapach pełnego orientu, a kiedy odwróciłem się na pięcie – serdeczny uśmiech starego człowieka. Uśmiech fajczarza – fają do przodu, z kłębem dymu i jakąś taką niezwyczajną w dzisiejszych czasach szczerą serdecznością…
I po raz pierwszy od lat ktoś wypowiedział moją szkolną ksywę… Pewnie za moim falconem pokazała się cała seria uczuć – najpierw zakłopotanie, potem zadziwienie, że gość jeszcze żyje, później kupa radości… Wymemłałem jego szkolne przezwisko i znów się speszyłem – to był wymagający belfer, więc uczniowska brać nazwała go dość obelżywie…
Wyjął piankę z ust, uśmiechnął się jeszcze szerzej, dwukrotnie skinął głową i sapiąco zawarczał:
– Tak, tak, wasz Ch…jstoryk… – włożył fajkę do ust i dmuchnął mi w twarz czystym djubkiem…
***
Czystych orientali szukałem od lat. I podczas pierwszego palenia fajki, i podczas wieloletniej ciemnej nocy papierosowej… Znalazłem. Na targu w Istambule, potem w Damaszku i Tunisie. Gdzieś pomiędzy ekstra mocnymi i Gitanesami…
Dziadek, podczas naszych męskich nocnym rozmów opowiadał mi o dawnych smakach – o papierosach egipskich, tureckich, greckich, macedońskich… To wszystko były określenia rodzajów tytoniu, jak i nazwy własne przedwojennych i tuż powojennych papierosów. To była marka!
Orientalne tytonie weszły do naszych rozmów przy okazji moich licealnych eksperymentów z nikotyną. A właściwie przy okazji Nefrete… Nie, nie gadaliśmy o egipskich wykopaliskach, ale o gatunku papierosów, które przez kilka lat można było spotkać w kioskach „Ruchu” z racji polityki przyjaźni z krajami arabskimi po wojnie siedmiodniowej. Naser, co prawda, dostał po tyłku od Dajana, ale za to w całym bloku socjalistycznym można było zapalić Nefretete – jak zapewniał mój dziadek, kropka w kropkę przypominające stare, dobre „egipskie”.
– Tureckie były dość mocne, ale pachnące słodko i upojnie – opowiadał – Jakby były perfumowane. A przecież nie były… To był naturalny smak tytoniu. Pełny, przynoszący piernikową radość, słodziutki. Był to czas, kiedy żony nie wściekały się na mężów palących fajkę, monopolowe papierosy czy skręcane własnoręcznie z tureckiego tytoniu. Czy macedońskie, greckie i egipskie… Lewantyńskie, syryjskie, gruzińskie…
Jak można nie szukać takich tytoniów, skoro słyszało się takie rekomendacje… Dziadek zmarł, ja paliłem przez lata Amphorę i Clan, a potem wróciłem do papierochów i zmieniałem marki na coraz mocniejsze, coraz mniej wonne…
Uprawiałem też, bo jakżeby inaczej, tzw. turystykę wyjazdową. Trafiłem więc na targ w Istambule. We wczesnych latach osiemdziesiątych Polacy krążyli po takich bazarach pomiędzy kwartałami kuśnierzy i jubilerów. Nie inaczej było ze mną. Któregoś jednak dnia trafiłem do rolniczego sektora, a raczej między niezliczone stragany z tytoniem. Potem już zawsze na orientalnych targowiskach takich miejsc szukałem…
Worki z liśćmi i ciętym tytoniem w całej gamie brązów, żółci i zieleni… Niezliczona ilość worków. Wówczas jutowych, dzisiaj foliowych… Na każdym straganie, poza obowiązkowym przymilnym ale chytrym uśmiechem kupca w fezie lub turbanie, zestaw niezliczonych bibułek, gilz i bletek, najtańszych fajeczek i maszynek do skręcania i nabijania. I niewielkie woreczki z tytoniem do spróbowania…
Z zasady nie trafiam na takie bazary bez zaprzyjaźnionego tłumacza, by nie czuć się w tym kulturowym raju jak na tureckim kazaniu. Nietrudno znaleźć w krajach Orientu kogoś, kto studiował w bratnim PRL-u. Mogłem więc w sektorze tytoniowym, położonym najczęściej w sąsiedztwie herbaty i kawy, wieść z kupcami prawdziwe rozmowy… No, może trochę niepełne, bo z tłumaczeniem kwiecistych opisów właściwości fajkowego ziela miewali problemy nawet zawodowi tłumacze literatury polskiej.
Wstyd przyznać – ale większość z tych fascynujących informacji uciekła z mojej świadomości. Bywałem na bazarach Bliskiego Wschodu i Azji Mniejszej w czasach, gdy jedynym pożadanym nikotynowym nabytkiem były dla mnie najmocniejsze francuskie papierosy w strefie wolnocłowej na lotniskach. Na tytonie orientalne wpadałem z sentymentu dla tych biesiad z dziadkiem… No i po to, by najarać się za darmo po krawędź pawia.
Człowieka otrzaskanego w towarowej wymianie kryształowo-kożuchowej z czasów realnie socjalistycznych nic tak nie raduje, jak rozczarowana i wściekła gęba kupca w turbanie. No to paliłem skręty z niezliczonych woreczków i dopytywałem, rozpytywałem. Godzinami. Wszystko po to, by na koniec kupić funt niedrogiego tytoniu i jakąś najtańszą fajkę. Burza uczuć jaka przelatywała przed tę kupiecką twarz cenniejsza bywała dla mnie od okazyjnego nabycia brylantu wielkiego jak pięść.
I niemal wszystko, o czym z przejęciem mi opowiedziano, wypadło mi z pamięci. Fajeczki oddawałem znajomym, tytoń kolegom ze słabością do skrętów. Byłem idiotą!
***
Zaprosił mnie do domu. Powiedział, że teraz stara się zaprosić każdego ucznia, którego spotka. Nawet tych, których nie może sobie przypomnieć. Większość nie ma czasu. Też go nie miałem, ale ta fajka…
To było pierwsze długie wyjście na miasto od kilku miesięcy. Miałem w planie obskoczyć całe Bielany i Żoliborz. Wziąłem więc ze sobą podróżny komplet falcona – 2 łyżeczki i 6 główek. Ale odwołałem wszystkie spotkania i podreptałem za Historykiem, a raczej za słodkim echem wspomnień z jego fajki.
On idiotą nie był. Fascynował się imperiami perskim i osmańskim, czasami Aleksandra Wiekiego. Nawet doktorat napisał o Mehmecie II, a to nie było zwyczajną rzeczą wśród licealnych nauczycieli. Znał turecki, grecki w klasycznym i współczesnym wydaniu oraz podstawy arabskiego. Pamiętam, że znikał za całe wakacje, co zawsze mu szkodziło, jako opiekunowi ZMS. Bo w innych szkołach w wakacje młodzież zagospodarowywano socjalistycznie. A w naszej szwendała się po jakimś harcerstwie, oazach i obozach przetrwania.
On tymczasem jeździł po greckich, tureckich, cypryjskich, arabskich bazarach i trafikach. Wszędzie miał przyjaciół, którzy go gościli i rozmawiali z nim. A on ich słów nie gubił.
Stanąłem wczoraj nad przeszkloną szafką, w której leżakowała niewyobrażalna liczba fajek. Głównie piankowych. Nie, nie tych rzeźbionych, barokowo ozdobnych. Nie zauważyłem nawet tych z podziurkowaną powierzchnią – wszystkie były barlingowskie w wyrazie, na ogół gładkie, choć kształty miały niekiedy godne włoskich mistrzów fajkarskiego rozpasania.
Nie zaprosił mnie do ich oglądania, otworzył za to sekretarzyk z puszkami i słoikami…
– Już nie wędruję, zatem nie zostało mi zbyt wiele orientali z bazaru, ale zawsze mam kompletny zapas Wielkich Tytoniów Wschodu od McClellanda…
***
Mam niezły, także zawodowy, kontakt z polskimi muzułmanami. Uwielbiam społeczność polskich Tatarów, mam kilku lewantyńskich i tureckich znajomych z dawnych czasów. Co prawda w ostatnich czasach – kiedy wróciłem do palenia fajki – byłem na Bliskim Wschodzie tylko raz. Ale za to niemal dwa tygodnie spędziłem na bazarze w Damaszku, mając w najgłębszym poważaniu odwieczne i wielkie zabytki Syrii. Choć targowisko Suk al-Hamidijja jest także zabytkowym miejscem. Handlowano tutaj już za czasów opowieści z tysiąca i jednej nocy, a kto wie czy nie w biblijnych…
Niestety, zapraszający mnie gospodarz pochodził z konserwatywnej rodziny i za narzędzie szatana uważał wszystkie używki, więc tylko raz służył mi za tłumacza na targowisku. Rzecz jasna, ja ugrzęzłem pomiędzy herbatą, kawą i tytoniem, co skutkowało tym, że kolejne wizyty w tym miejscu odbywały się w samotności. Czasy jednak się zmieniły i połowa straganiarzy zna podstawy angielskiego, zaś tłumacza z tego języka można znaleźć za kilka dolarów czy euro.
Nie chciałem dłużej być idiotą, więc chłonąłem informacje o fajkach i tytoniach, o kawie, herbacie i ziołach… Nakupowałem mnóstwo maleńkich woreczków, niestety foliowych, najróżniejszych odmian tytoniu. Okazało się, że w Syrii można kupić nie tylko lokalne typy, ale także tytoń z innych krajów arabskich, z Macedonii, z Grecji, Cypru, Turcji a nawet z Rosji i Gruzji. I wszystko są to szczere orientale. Mogłem nawet spróbować basmy z Chin, bo komunistyczna władza powołała do życia wielki ośrodek uprawy i przetwórstwa tytoniu tego typu w Baoshen w rolniczej prowincji Yunnan. Zaszokowano mnie nawet jakimś piekielnie drogim „tureckim z Polski”, zaś moje niedowierzanie skwitowane zostało zaklinaniem się na brodę proroka i próbą wymówienia nazwy – któż mi w to uwierzy – Szczebrzeszyn…
Tytoni Wschodu było kilkadziesiąt rodzajów. Samych latakii ze 20. Podczas rozmowy o tej ostatniej, dowiedziałem się, że rynek syryjskiej latakii po wielkim pożarze w 2004 roku odrodził się błyskawicznie i wszystko co mówi G. L. Pease o załamaniu tego rynku jest półprawdą. Kupiec tytoniowy z Damaszku aż się zapluł, kiedy mówił o producentach tytoniu z Europy i Ameryki okraszając swą przemowę licznymi deklinacjami i koniugacjami „fucków” i „shitów” oraz ich arabskimi odpowiednikami pod adresem imperialistycznych świń.
Z trwającego z kwadrans wywodu zrozumiałem że nawet najgłupszy fellach nie sprzeda za grosze żmudnej i drogiej w przeróbce latakii po śmiesznych cenach sprzed pożaru. Nie mówiąc już o hurtowych kupcach, którzy prawa popytu i podaży znają lepiej od Banku Światowego…
– Będziecie palić latakię z Cypru, bo greckim plantatorom dopłaca Unia, a tureckim rząd w Ankarze… Koniec bogacenia się na głupich Arabach!
Cóż, pamiętam, że kiedyś na targu w Stambule płaciło się za 10 uncjową porcję tytoniu niecałego dolara. Dzisiaj w Damaszku trzeba wysupłać banknot pięciodolarowy i nie zawsze dostanie się resztę. Cena dla niezaprzyjaźnionego giaura bywa jeszcze wyższa.
Wypłakiwałem się też arabskim kupcom tytoniowym, że coraz mniej mieszanek angielskich, szkockich i bałkańskich pachnie orientalnie. I znów się zapluwali – tym razem „fucki” dotyczyły Rosjan, Gruzinów i braci w wierze z dawnych republik radzieckich, którzy za nędzne kopiejki sprzedają imperialistom orientale… No i tym Chińczykom z prowincji Yunnan…
– Orientale z Rosji i Gruzji należą do najlepszych – starał się być obiektywni – ale jedynie w towarzystwie tytoni z dawnego Imperium Osmańskiego można poczuć pełnię smaku…
Każda wizyta na bazarze – mimo że generalnie nie były to mocne tytonie a smakowały wspaniale – kończyła się nikotynowymi kacami i rozżaleniem żony gospodarza, gdy nie pożerałem kolacji w oczekiwanej ilości.
***
Jednak jestem idiotą! Szukałem orientali po bazarach na Wschodzie i zamawiałem małe przemyty u muzułmańskich przyjaciół. Na dodatek trafiła do mnie dość przypadkowo puszka Pure Lousiana Perique od McClellanda i kiedyś Pure Latakia od McConnels, a ja nie pomyślałem o tym, by wejść do internetu i na jakieś drobne kwoty odświeżyć swojego Paypala…
U Historyka było wszystko. Wszystko przywozili mu byli uczniowie – głównie z Londynu.
Dzień skończyłem nad kolacją, która rosła mi w gębie. Jak w Damaszku. W nocy budziły mnie kołatania serca i zgaga, a dziś rano miałem nikotynowe suchoty, galopujące zresztą. Jakoś je ugasiłem. A potem siedziałem z nosem w falconowych główkach i przypominałem sobie wczorajsze spotkanie z Orientami. I jak widać po tym artykuliku – nie tylko wczorajsze…
Przez kilka godzin spaliłem kilkanaście próbek prawdziwych orientów i latakii, choć pod koniec czułem się jak po znieczuleniu u dentysty. Mam zaproszenie na kolejne spotkania. Z aparatem fotograficznym. I notatnikiem.
***
Z dysput na Suk al-Hamidijja pamiętam jeszcze, jak dziwiłem się, że surowy tytoń może tak świetnie się palić w fajce czy w bletce… I tak znakomicie smakować. Mój rozmówca spojrzał na mnie jak na chorego na głowę. Przecież żaden plantator, prawdziwy plantator tytoniu, nie zawiezie do skupu tytoniu w stanie surowym. Co prawda nie ma w szopach do suszenia liści wyszukanych urządzeń, ale tytonie orientalne – także latakię – można podsuszyć na słońcu, a potem dosuszyć i przeprowadzić odpowiednią dla odmiany fermentację w pomieszczeniach.
Tytonie orientalne nie potrzebują pras, silosów ani dogrzewania. Znakomicie nabierają smaku i siły podczas lekkiej fermentacji w przerzucanych stosach. Nawet suszona na gorąco w dymie drewna i ziół latakia podlega takiemu procesowi w warunkach gospodarskich.
– Jaki surowy tytoń?! – Dziwił się kupiec. – Taka opinia uwłacza profesjonalizmowi każdego, kto tytoniem u nas się zajmuje…
No to nakupowałem ile wlezie torebek z orientalami i skrzętnie poupychałem je po zakamarkach bagażu. Foliowe woreczki zawsze wydają się wszystkim służbom podejrzane. Większość straciłem na lotnisku w Damaszku, a w Istambule celnik zaglądał mi nawet do tyłka. Skonfiskowano mi wszystkie fajeczki z pianki – nieważne, że kupiłem je w Syrii, z Turcji ich nie wywiozę, jeśli nie mam paragonu ze sklepu. Pyskowałem, stąd ta rewizja osobista. I, rzecz jasna niechcący, skasowanie zawartości 16 Gb karty pamięci w aparacie.
Celnicy nie przejawiali jednak specjalnej zawziętości, ukarany zostałem edukacyjnie i zapobiegawczo. Kiedy rozpakowywałem w domu przetrząśnięty bagaż, z którejś sztuki odzieży wyleciało mi kilka dwuuncjowych woreczków orientali i funtowa torebka z syryjską latakią. Wymieszałem wszystko i poupychałem w słoikach. Jeszcze troszkę mi zostało. Pycha!
Kilku kolegów z Fajkanetu paliło ten mix. W najbliższej przyszłości powstanie kolejny – jeden z moich znajomych właśnie pojechał do Syrii i dostał kartkę z nazwami. Obiecał, że odwiedzi to źródło rozkoszy, czyli Suk al-Hamidijja. Celnicy mogą mu naskoczyć, bo ma w kieszeni paszport dyplomatyczny. Nie zamawiałem zresztą wielkich ilości – znam umiar.
Mam zaproszenie na kolejne spotkania. Z aparatem fotograficznym. I notatnikiem.
Zatem liczę na kolejne częśći „Historii orientalnych”. Wspaniała lektura! Aż chyba pojadę do Warszawy cobym mógł Cię na żywo słuchać :D
= po prostu pragnę bardzo serdecznie podziekować Panu, Panie Jacku, za ten tekst. W sposób szczególny ujął mnie on za serce z racji nie tylko całej historii, ale i dwóch drobiazgów:
– wspomniany jest tytoń Diubek/Diobek. Tytoń jest mi duchowo bardzo bliski i to od wielu generacji, był to bowiem jeden z ulubionych tytoni generała Jana Tomickiego – uczestnika Powstania Listopadowego, opisanego m.inn. przez Wojciecha Goczałkowskiego w Jego książce „WSpomnienia lat ubiegłych” (Kraków, 1862)
Pozwalam sobie załączyć link do miejsca gdzie cytuję odpowiedni ustęp z Goczałkowskiego i Diobek jest tam wymieniony
http://fajczarze.pl/forum/viewtopic.php?f=11&t=2645&sid=045c0c73216998caaca5983892493ec4
Drugą sprawą mi bliską jest sposób pozyskiwania tytoni z Wysp przez Profesora…szczęśliwi ci, którzy nadal cieszą się przyjaźnią i wsparciem swych pamiętających Uczni.
Dziękuję :) Rzecz jasna fragment znam. I Bakun też w puszkach u Historyka leży, choć tylko służy do dosypki. To w ogóle człowiek pełen wykluczeń – był opiekunem ZMS w szkole i nosił, bywało, organizacyjne krawaty. Ale historii tak nauczał, że potem nikogo z nas nie zaskakiwały wydawnictwa paryskiej Kultury przenikające do Polski. Mógłby facet uczyć dzisiaj gości z IPN.
Ksywę nadaliśmy mu paskudną, ale jak się okazuje, ceniliśmy go bardzo.
Takich rzeczy się nie zapomina, kiedy kursa licealne zaczynało się w 1972 – sądzę więc, że nie zabraknie mu tego tytoniu, który lubi najbardziej.
Jalens jesteś boski. Bez komentarza!!!!!!!!!!!
Najpierw się zarumieniłem, a potem przypomniałem sobie, że jesteś facetem. I zarumieniłem się jeszcze mocniej.
Za komplement jednak szczerze dziękuję.
He he faktycznie dziwnie to zabrzmiało…nie tak to miało wyjść – lecz artykuł na medal. Miej to na uwadze i głowa do góry!!!!!
Dzięki za miłe słowo. Jeśli profesor otworzy witrynkę, to obiecuję zrobić relację.
Co do rynku – latakia, którą kupiłem i ktorej się spodziewam, z pewnością była b. wysokiej jakości. Ale bardzo cenię eseje Pease’a i jego wiedzę oraz zdrowy rozsądek, jaki prezentuje na kilku forach internetowych. Kwiecistą opinię spod turbanu przytoczyłem, bo wydała mi się, w zestawieniu z ogólnodostępnymi wypowiedziami blenderskich „wszystkich świętych”, po prostu ciekawa.
Obawiam się jednak, że mamy do czynienia z samospełniającą się złą przepowiednią – lokalni producenci podnieśli ceny ponad granicę negocjacji, a kiedy europejskie mości na nią się zgodziły było już za późno na zakup drogiego drewna dębowego, tych wszystkich pinii i wonnych krzaków… Rynek się załamał.
Peace pisał też nie jeden raz o niezbyt życzliwym dla fajki rynku tytoni orientalnych. Konkurencja papierochowa kupuje wszystko na pniu – syryjscy chłopi nie zawracają sobie głowy wędzeniem latakii, skoro mogą otrzymywać pieniądze na zasadzie opcji – maję je, zanim w glebę wsadzą pierwszą sadzonkę tytoniu.
Latakia bez fire cured jest zwyczajnych orientalem. Podobno na areały przeznaczane na ziele latakiowe coraz częściej wsadza się szybciej rosnące krzewy rodem z Grecji. Na dodatek, choć Unia jest gotowa płacić greckim plantatorom (także na Cyprze) ogromne dotacje w ramach rolniczych dopłat, aby ratować rejony, w których uprawia się cenione na całym świecie, ale niszowe odmiany – rząd grecki nie dopilnował formalności i sprawa poszła się je.ać.
Reakcja blenderów z Europy ekonomicznie wydaje się oczywista. Tworzą mieszanki oparte na nie podlegających kryzysowi odmianach znad Morza Kaspijskiego oraz z gór Gruzji. A skoro do sprawy właczyli się Chińczycy – włącznie z utworzeniem uniwersyteckiego wydiału tytoni orientalnych, to prawdopodobnie o syryjskich latakiach możemy zapomnieć. A jak rząd grecki będzie nadal tak niesprawny przy ogromnych roszczeniach nawykłego do dobrobytu społeczeństwa, to i cypryjskie latakie trafi szlag. Pod tym względem w pełni zgadzam się z G. Pease. Stare już nie wróci, trzeba więc myśleć o nowych blendach. O Renesansie i o Kruczych Skrzydłach można zapomnieć. Żaden potrafiący liczyć producent nie będzie wytwarzał tytoniu za cenę Białych Kruków.
Jak widać, problem nie znajduje się gdzieś po drodze, to globalna tendencja. Pewnie niedługo będziemy chwalić latakię z Baoshen, niedługo będzie obowiązywał jeden sposób dosmaczania i aromatyzowania tytoniu opisywany ostatnio przez Belliniego. Po tzw. stare smaki będziemy musieli fatygować się pod meczet Ummajadów lub pod Haja Sofię. I może pod Szczebrzeszyn…
A może pomyślisz o jakiejś książce? Było by miło przeczytać kilka . . .parę stron Twojego autorstwa.
Wspaniale się czyta (to nie wazeliniarstwo)
pozdrawiam
Franz
Panie Jalens, też kocham latakie i orientale, studiuję historię… Nie przywoziłem jej nigdy z Bliskiego Wschodu, ale czekam na pańską książkę z fajkowymi gawędami. Wydanie takiej książki w małym nakładzie na prawdę nie jest skomplikowane, myślę, że fajczarze z forum będą Pana wspierać.
Niski pokłon za miłe słowo.
Dość dokładnie wiem, jak się wydaje książkę :) I w małym i w całkiem sporym nakładzie. Jest jednakże jeden szkopuł – trzeba mieć jeszcze parcie na pisanie. Wolę sobie tak na ludzie „popierdutkować” z Szanownymi Panami.
No to „popierdutkuj” jak najczęściej :-)
Chyba, że złożymy książkę wspólnie, z co ciekawszych artykułów fajkanetowych? Myślałem o tym niedawno. Nie sprzeda się, ale może byłaby komuś pomocna.
Emilu, książka to słowo poważne i odpowiedzialne. Książka, która ma pomagać – zwłaszcza. To bardzo miłe i pochlebiające, jak komplementują nas koledzy. Można się co najwyżej skromnie zarumienić. Ale warto znać proporcje i swoje rzeczywiste zasługi.
Na tych łamach nie ma i jeszcze bardzo długo nie będzie materiału nawet na słabiutki poradnik. Ot, półroczna internetowa igraszka kilku niespecjalnie doświadczonych fajczarzy bez liczącego się autorytetu.
No , to „znaj proporcją , mocium panie” i zbierz to na razie w jakiś zbiorek , którego kolejne części wydawać można periodycznie np. co pół roku…Emil ma rację , Jacku , nie ma się co czaić…a taki periodyk byłby pomocny i chętnie czytany nie tylko przeze mnie , zapewniam.
Krzysztof, jeśli chodzi o hobbystyczną „działalność wydawniczą”, to ja jestem zawodowcem i znam wszystkie jej etapy a także przesłanki do tego, aby się za coś takiego zabierać…
Takich przesłanek nie ma. One mogą zaistnieć, jeśli większej liczbie osób będzie zależeć na przedsięwzięciu na tyle, by przeznaczać na nie swój czas i swoją pracę. Zaistnieją, kiedy publikacja na naszych łamach będzie dla publikujących ważna. Także dla tych, którzy w miniaturowej społeczności fajczarzy są autorytetami.
Jeśli masz ochotę o tym porozmawiać, to może wyjdźmy spod tego literackiego reportażyku. Załóż w Zamiast Forum wątek, powiedzmy w rodzaju – czym na dzień dzisiejszy jest fajka.net.pl i spróbujmy sobie na to odpowiedzieć. Szczerze.
A może jeszcze lepiej postaw najpierw to pytanie sobie samemu i spróbuj na nie odpowiedzieć.
Coś Ci podpowiem – fajkanetowi regularnie poświęca swój czas 3 bardzo początkujących fajczarzy. Zaciekawionych fajką. Rozwijających się w pewnym sensie. Opowiadających o tym. Ja sam przez ostatnie miesiące, poza okresem obłożnej choroby, zajmuję się nim przez wiele godzin dziennie. Nie zmienia to jednak faktu, że te same kilka miesięcy temu pisałem na FMS takie pierdoły, że wolałbym o nich zapomnieć.
Od podobnych pierdoł, niestety, roi się cała moja radosna twórczość na tych dostojnych łamach. Gdybym miał to zobaczyć na papierze – chyba bym się ze wstydu spalił.
Więc może e-book? Robi się o wiele mniejszym nakładem sił i środków :)
Niestety nadal potrzeba sporego wysiłku, materiałów (tekstów) i kilku osób które naprawdę chcą go stworzyć. Osobiście mam dosyć niemiłe wrażenia po rocznym ściganiu ludzi o teksty itp. itd.
Pytanie czy po prostu mamy tyle chęci, wolnego czasu i oczywiście tekstów do stworzenia czegoś więcej niż 10 stron standaryzowanego tekstu.
Dla jednych pierdoły , dla innych wiedza…przecież to relatywne.
Fajka to nie reguła , aksjomat , a kto twierdzi inaczej…
Jacku ,Twoja skromność równa jest Twej wiedzy o fajczarstwie…
Zbiorek fajnych felietonów mógłbyś z Kolegami wydać…
Nie mam zapędów literackich ,są lepsi.
Ja Tobie powiem tutaj in expressis verbis , czym jest dla mnie nasz portalik.
Jest nauką i rozrywką , odskocznią od szarej codzienności.
Nie szukam tu regułek , wiedzy kompletnej,twierdzeń…czytam i wyciągam dla siebie wnioski.
Nie szukam tu poradnictwa sensu stricte…po prostu lubię tutaj być , czytać , dowiadywać się nowych rzeczy , poznawać fajnych ludzi.
Chcesz tu założyć oddział Pipedii?
Niech mi to tutaj uczy nie poucza , niech będzie lekkie i mądre…
…jak do tej pory…
Szacun dla Ciebie , Jacku , dla Kolegow też…dajecie nam radość i tzw. zielone pojęcie…
We no need no education…
Pozdrawiam
Krzysztof
miało być WE DON’T NEED NO EDUCATION…ale mi się rypło…
…sorry…
Kontynuując, ale i odpowiadając lgatto: pouczymy się jeszcze trochę, my, jako zespół, może ktoś do nas dołączy, ale tak naprawdę… Pipedię szanuję i chętnie z niej korzystam, ale nie jest ona ani wzorcem, ani skończonym autorytetem dla tego przedsięwzięcia. Dla mnie o wiele większymi autorytetami jest co najmniej kilkanaście osób udzielających się na FMS. Przez swoją wiedzę i doświadczenie, ale także i przez to, że przy okazji pisania o swojej pasji nie sypią gruntu pod nowy, korporacyjny porządek fajczarskiego świata, pod te wszystkie przekształcenia, koncentracje kapitałów i rynków oraz pod „nowe myślenie o nowych tytoniach”. Tak jak to czyni rzeczona Pipedia.
Co do ew. e-zina – naprawdę jesteśmy jeszcze za ciency. I to nie kokieteria. Energia, jaką trzeba było by włożyć w przyzwoite przygotowanie e-zina, jest skórką nie wartą wyprawki. Lepiej ją włożyć w rozwój fajkanetu, tej społeczności i tego środka wyrazu.
I tak a’propos – Wprowadzenie do Fajka.net.pl jest datowane na 28 grudnia ub. r. Dopiero od 6 miesięcy odważam się napisać do różnych osób e-maile ze „ściganiem” o jakikolwiek tekst. Pozytywnie, z życzliwością i twórczo reaguje znikomy procent. I to jest jedna z najważniejszych miar znaczenia tego portaliku.
To uczy skromności, Krzysztofie. I pozwala nie wystrzelić nosem wodzie sodowej.
Obaj mamy doświadczenie w gazetowej robocie. Jeśli zaś chodzi o media elektroniczne to byłem dwa i pół roku naczelnym jednego e-zinu literackiego, teraz, od blisko trzech lat jestem zastępcą naczelnego. To nie wymaga dużo wkładu, jeśli jest non-profit, a takim przedsięwzięciem jest fajkanet. Nie wymaga też dużej ilości piszących, pod warunkiem, że byłby to nieregularnik. Ot, jak się tekstów nazbiera zasiądzie sobie kolegium i wybierze kształt całości, dopisując kilka tekstów, aby czymś zaskoczyć czytelnika.
Nie chodzi tu o pokorę, ta jest w pisaniu jak mniemam zupełnie niepotrzebna (jest potrzebna w ocenianiu), ale o próbę, a nuż? Bez napinania się, bez robienia almanachów, pipedii, czy czegokolwiek innego. Kulturalna rzecz dla kulturalnych ludzi po prostu.
No widzisz, a ja naczelnym e-zinu nie byłem, a w domenie literacko-artystycznej nawet nie śmiałem antyszambrować. Wiem jednak, że e-zin i plik *.pdf, to już sfera druku i inne pole eksploatacji niż internet – paradoksalnie, nawet jak wyłącznie w internecie jest rozpowszechniane.
Nie widzę przeszkód, abyś został redaktorem naczelnym fajkowego e-zinu, jeśli tylko dogadasz się z autorami, znajdziesz ilustracje do wykorzystania, zorganizujesz skład i łamanie oraz wyprowadzenie pdfów.
Skoro uznałeś, że tę rozmowę powinniśmy wieść publicznie – zanim jeszcze pomyślimy o prawnej i technicznej stronie przedsięwzięcia w ograniczonym gronie – to powiem Ci w publicznej formule, że uważam swoje teksty z Fajkanetu za niedojrzałe i nieprzygotowane do druku. Jak sądzę, to moje przeświadczenie ma pewne znaczenie.
Zapewne nie zdążę ich do takiej formuły przygotować, ale wolę przeznaczyć tę energię, którą mam, na kolejne teksty niż cyzelowanie poprzednich. Czuję się wówczas jakoś bardziej potrzebny innym.
Siłą każdego autora jest to, jak wyszedł mu ostatni tekst. Też kilka rzeczy, które tu poszły chętnie bym cofnął, ale czuję się odpowiedzialny za słowa i nie mam zamiaru tego uczynić. Moje teksty (przynajmniej niektóre) również nie nadają się do druku. Nie musimy jednak bawić się w ISSN, sformalizowane zadęcie, etc. Dziś składanie pdfa to nie problem. Chodzi mi o coś fanowskiego, coś podsumowującego pewien czas fajkanetowy. Dziś zbiorczo z poprzedniego pół roku, za rok zbiorczo z kolejnego roku. Tu potrzebny raczej sprawny organizator, bo przecież nie celujemy w fachowość, ja, Ty, ktokolwiek tutaj piszący.
Chodziło mi bardziej o sferę fani-fanom.
Rzucam taką ideę nie z myślą, aby rozstrząsać brudy publicznie. My nie mamy brudów, Jacek. Uznałem, że warto podzielić się przemyśleniami, ot tyle. Bez parcia na realizację, jeśli się nie spodoba. To, co robimy, jest dobre, nie trzeba nic dodawać na siłę. Ale można spróbować podyskutować.
Realizacja takiego przedsięwzięcia nie wiązałaby z molestowaniem ludzi o deadline’y, teksty, etc. Ja też mam o wiele ważniejsze rzeczy do roboty, więc wiem, jak jest. Po prostu jeśli kiedyś nadażyłaby się okazja, gdy na fajkanecie uzbiera się dość materiału dostatecznie dobrego do publikacji w formie pdf, można by skompilować, nadać jakiś ogólny rys, puścić w obieg.
Nie chcę tutaj się mądrzyć, wiesz dobrze Jacku sam, jak to wygląda. To nie jest wiedza tajemna. Nie namawiam, po prostu mówię, że jest taka możliwość. Nie zaperzajmy się na siebie bez sensu.
Zgoda w całej rozciągłości.
Poprzednią wiadomość pisałem podczas pracy, więc może nie do końca zawarłem w niej to, co chciałem przekazać.
Po prostu fajka.net ma za mało osób które by się w to włączyły, a IMO Jacek ma o wiele ciekawsze rzeczy do robienia, niż molestowanie ludzi o teksty czy siedzenie i pisanie o wszystkim samemu.
Ta platforma którą się teraz posługujemy wydaje mi się najlepsza bo jest odrobinę formalniejsza od FMSu, ale pozwala na rozwinięcie wielowątkowego dialogu między doświadczonymi palaczami a neofitami/początkującymi jak ja :)
Ale oczywiście to tylko moja postronna opinia, także a tle przemyśleń wobec słów Jacka z innego tekstu. Posługując się licentia poetica „Mierzmy zamiary na siły” ;)
Co to formuły i platformy – większym jestem specjalistą od projektów internetowych, niż od fajki. Tutaj nie ma granicy, co do możliwości. Przekonany do tego, że potrzebny nam jest onet, twitter czy nasza klasa, jestem w stanie wśród wolnego oprogramowania poszukać potrzebnych skryptów i je skompilować.
Jedyną granicą jest zdrowy rozsądek oraz koszty serwera, jaki funduje nam Fajkowo. Przede wszystkim zaś to, co damy radę fizycznie udźwignąć.
Cóż nie będę zatem namawiał…Twoja wiedza , Jacku , zarówno fajczarska , jak i wydawnicza jest tysiąckroć większa od mojej , przeto z namów rezygnuję.
Jednego jednakże pewien jestem niezbicie: Sodówa na pewno Ci nie grozi , Jacku
Pozdrawiam
Krzysztof
Dziś przechodziłem obok liceum, w którym zaczynałem szkołę średnią. Na murku wisiała klepsydra. Bohater tego reportażu zmarł. Pogrzeb był w poniedziałek. Nie zdążyłem go odwiedzić.
Kapitalny artykul! Szkoda wielka, ze ciagu dalszego nie bedzie…