„Wszystko płynie” – pomyślał Pan Tarej i zaczął odpalać fajeczkę. Przyłożył płonący koniec fidibusa do powierzchni tytoniu i pociągnął z wyczuciem. Zatliło się. W powietrze uniosła się chmurka dymu. Nie była kulą, sześcianem, stożkiem. Była białą, rozpraszającą się w powietrzu, chmurką dymu, z wszystkimi tego konsekwencjami. Pan Tarej mlasnął. Jego usta wypełniała słodycz. Niejednostajna. Złożona. Mózg rozpoczął analizę porównawczą. Wyczuwał figi, cukier trzcinowy… każdy kolejny składnik rozmywał Pana Tareja w rzeczywistości, podobnie jak wydmuchiwane chmury dymu, które absorbowało powietrze.
Fajka. Fontanna kontemplacji, źródło przyjemności, towarzysz mędrca. Przedmiot tak niedzisiejszy, że zdumiewającym jest fakt, że wciąż posiada swoich amatorów, adoratorów, adeptów. Szczególnie, gdy weźmie się pod uwagę wszystkie zmiany, jakie zaszły od momentu, gdy pierwszy człowiek włożył pierwszą klumpść tytoniu do pierwszej fajki.
O ewolucji jaką fajka przeszła od tamtego momentu napisano i powiedziano już wiele. Podobnie, jak o ewolucji wszystkiego, co z konsumpcją tytoniu jest związane. Począwszy od samych metod spożycia, a skończywszy na sposobie postrzegania. Postrzegania tak w charakterze jednostkowym jak i społecznym. A wnioski, które się przy tym nasuwają, nie wymagają jakichś specjalnych, nadludzkich umiejętności dedukcyjnych, otóż: Tytoń truje, a palenie fajki zupełnie nie przystaje do współczesności.
Ponieważ z trującą naturą konsumowanych spalin tytoniowych dyskutować trudno, pozostaje pochylić się nad samą czynnością palenia fajki, która już dawno zatraciła swój pierwotny charakter i przestała występować jedynie w pozycji sposobu zażywania nikotyny. Wynaturzyła się do statusu hobby, stylu życia, lub bardziej cynicznie: stała się pewnego rodzaju snobizmem, pozą, zmanierowaniem, a może nawet dziwactwem. Szczególnie, że od czasów pierwszej klumpści w pierwszej fajce (a może i wcześniej) człowiek opracował co najmniej kilka, prostszych metod upajania się nikotyną. W tym i takich, gdzie tytoń nie występuje w ogóle.
A mimo to ciągle pojawiają się kolejni amatorzy. Zanęceni kinematografią, (lepiej) książką, legendą. Próbujący wyeksponować siebie w ten właśnie sposób. Choć wydający się zupełnie nie zdawać sobie sprawy z tego, że tytoń truje, a palenia fajki zupełnie nie przystaje do współczesności. Bo współczesność zdaje się być łatwa – mówisz i masz. W dobie internetu wiedza (ale również i jej zaprzeczenie) jest tak łatwo chwytalna, że wystarczy odnaleźć odpowiedni kanał (portal, forum) tematyczny, zapoznać się z tutorialem i… do dzieła. Pół biedy, jeśli nie wiedząc nic, próbujesz bezrefleksyjnie realizować nakreślone tam strategie. Gorzej jeśli najpierw nabiłeś fajkę, potem zacząłeś nabijać głowę. Najgorzej, jeśli zdaje ci się, że i tak wiesz lepiej. Ten ostatni przypadek, jako beznadziejny nie będzie rozpatrywany. Przedostatni kiedyś zamieni się w pierwszy. A pierwszy… cóż, zazwyczaj są dwie możliwości. I jeśli ci się udało – witaj w archaicznym świecie, nawet jeśli to już zupełnie inny świat niż wtedy. Nawet jeśli odbiega znacząco od twoich o nim wyobrażeń, opisów – wygrałeś. Co wygrałeś? Sam sobie zgadnij, cwaniaczku.
A co jeśli tutorial nie działa? Żaden? Współczesny człowiek wpada w popłoch. Inteligentniejszy zaczyna dociekać, szukać (jeszcze inteligentniejszy rzuca fajkę w cholerę i za przedmiot zainteresowania obiera sobie np. hodowlę trzody chlewnej w warunkach dwupokojowego mieszkania z wielkiej płyty, na siódmym piętrze), jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że niedzisiejsza fajka (nawet po wiekach zmian) wciąż rządzi się swoimi niedzisiejszymi prawami, których nie sposób zalgorytmizować, zunifikować. Niestety. Fajka to nie jest paltynowo-irydowy wzorzec metra przechowywany w Sevres pod Paryżem. Każda ma swoją formę, historię, twórcę. Podobnie zresztą jak fajczarz. Każdy ma swoją formę, historię i twórcę. A tytoń? No tytoń, oczywiście też. Ma swoją formę, historię i twórcę.
Nakładając na to, dodatkowo, wszystkie czynniki zewnętrzne oraz wewnętrzne (o których autorzy manuali zwykli nie pisać, bo są zbyt oczywiste lub zbyt osobnicze) nie trudno wysnuć wniosek, że szanse dokładnego powtórzenia opisywanego przez autora tutoriala sposobu na cokolwiek w zakresie fajki są praktycznie żadne. Nawet gdyby to była ta sama fajka, z tym samym tytoniem, na tym samym balkonie. Należy pogodzić się z faktem, że prawdopodobieństwo uzyskania efektu identycznego z opisywanym wynosi 0. Słownie: ZERO. Nawet dla autora opisującego swoje doświadczenie. (Disclaimer: oczywiście implikacja mówiąca o tym, że jeżeli prawdopodobieństwo zdarzenia wynosi 0, to zdarzenie jest niemożliwe jest fałszywa. Jak to się ma w kontekście gier losowych? Mało kto z nas jest milionerem, chociaż prawdopodobieństwo trafienia szóstki w totolotka jest dużo, dużo większe od zera).
Co zatem opisuje autor danego, fajczanego tutoriala? Powiedziałbym, że zbiór czynności, których rezultatem jest (zdaniem piszącego) efekt zadowalający. Cokolwiek to znaczy. Nie zgasła mi fajka. Nie wypaliłem dziury. Poczułem wreszcie te kwaski. Tu niestety suchy tekst, napisany najlepiej i przez najbardziej ulubionego guru może nie wystarczyć. To należy zdefiniować sobie samemu. Albo lepiej wyjść do ludzi. Popatrzeć, pokazać, przekonać się. To pomaga.
Archaiczny świat, z którego pochodzi fajka, miał pewną bardzo istotną przypadłość. Ludzie wiedzieli mniej. I nie chodzi mi o to, że byli bandą niedouczonych ignorantów (udział ignorantów w społeczeństwie zapewne utrzymuje się na stałym poziomie niezależnie od momentu badania), tylko o ograniczony dostęp do informacji. Każdej. Aktualnie, jeśli dziś, wieczorową porą, czasu lokalnego, w USA znana trendsetterka wyjdzie na ulicę bez majtek, to ja o tym wydarzeniu z pewnością przeczytam w jutrzejszych serwisach (kocham wszystkie pudelki!). W czasach świetności fajki byłoby to zupełnie nie do pomyślenia (o formach współczesnych majtek nie wspominając). Z drugiej strony, nie zastanawialiście się kiedyś, po co wam wiedza o braku majtek na tyłku jakiejś Maryni z Nowego Yorku? Dlaczego musimy to wiedzieć? Nie mam pojęcia. Natomiast wyobrażam sobie, że o wiele łatwiej i trafniej jest przekazać pewne technikalia drogą bezpośrednią niż poprzez tekst. I tak działo się to w czasach, które dawno za nami. Albo robił to, chcący lub zupełnie niechcący, podpatrywany rodzic, ciotek, straszny kuzyn… zresztą można to było zobaczyć zupełnie gdziekolwiek. Mój Ojciec podczas jednego meczu polskiej reprezentacji piłki kopanej w latach osiemdziesiątych potrafił wypalać conajmniej paczkę papierosów (i pewnie nie był odosobnionym przypadkiem). A ja siedziałem tam obok niego. I dokładnie wiedziałem, co i jak się robi. Ba, mając lat 6 zapoznałem się nawet z domowymi metodami skręcania papierosów, bo taki był kryzys, że każdy element dało się pozyskać wyłącznie osobno. I pewnie podobnie było w erze, kiedy na świecie królowała fajka.
Po co to wszystko napisałem? Bo z czasem zacząłem uważać, że rozpaczliwe posty na stronach internetowych, pisane pod fajczanymi tutorialami, są zazwyczaj niepotrzebną stratą czasu i energii. Że nie pasują one zupełnie do fajki, takiej jaka ona jest. Że kolejne odpowiedzi na nie i tak nie wnoszą zbyt wiele. Że tak naprawdę, aby dobrze palić fajkę należy przede wszystkim ją palić (najważniejsze w paleniu fajki jest oczywiście by jej nie palić). Ewentualnie spotykać tych, którzy palą. Chociażby po to, by przekonać się, że czasem pewne rzeczy robi się lepiej od wyimaginowanych internetowych guru. Fajka jest rzeczywista. Nie internetowa. I żaden, nawet najlepszy opis, nigdy nie zastąpi własnego, realnego doświadczenia.
Pan Tarej nagle zmaterializował się na fotelu. „Cholera!” – wrzasnął – „Znowu zgasła i teraz będzie gorzka w chuj!” Nie mam dziś do tego już siły. Ze złością wystukał spory, wilgotny tytoniowy korek, do swojej zielonej popielniczki i zabrał się za skrupulatne czyszczenie fajki. „Nie chcę o tym teraz myśleć. Pomyślę o tym jutro” – dobiegło do niego z pokoju. „Bardzo dobra myśl, Pani Scarlett. Jutro też jest dzień… jutro… albo za chwilę…”
Czy dałoby się ten tekst jakoś przypiąć w przewodnikach po lewej stronie, jeszcze przed „wprowadzeniem”? Dużo tu fajnych wątków poruszonych i zasygnalizowanych, sporo się w tym odnajduję.
Trochę rozumiem jednak też narzekania i „rozpaczliwe posty na stronach internetowych, pisane pod fajczanymi tutorialami”. Sam z fajką miałem długo bardzo duży problem. Początkowo chciałem ją palić dla jakiegoś szpanu, dla pewnego wyobrażenia na temat samego siebie i tego, co temu wyobrażonemu mnie ta fajka dodaje. Oczywiście z początku nie smakowało tak, jak wyobrażałem sobie że powinno, i trudno wtedy nie szukać gdzieś porad i odpowiedzi na pytanie „czy aby na pewno robię to tak, jak powinienem”. I trudno się dziwić, że w pierwszej chwili szuka się tych porad na forach i stronach, jeśli pierwsza fajka najczęściej jest wciąż sprzedawana ze skserowaną karteczką piszącą o trzystopniowym opalaniu, co sugeruje, że słowo pisane jest tu w jakiś sposób wystarczające. Oczywiście nie jest, bo z jednej strony zawiłości samego palenia, o których pisze autor artykułu, a z drugiej niewydolność samego języka pisanego i tego, na ile ktoś-tam piszący jakieś porady czy poradniki jest w stanie swoje doświadczenie w te słowa w ogóle w sensowny sposób ubrać, i na jakie wyobrażenie tego doświadczenia potem czytelnik przekłada to w swojej głowie (ukłony dla Wittgensteina). Paradoksalnie te powtarzane od pokoleń regułki i kartki z powielacza mają i jakiś tam sens, łapią jakąś esencję techniki palenia, ale pewnie częściej niż rzadziej trzeba najpierw przejść swoją drogę przez błędy i potknięcia, by na samym końcu wrócić do tej karteczki i stwierdzić – „a, to o to chodziło!”
Do tego wszystkiego dochodzą progi doświadczenia i finansowy. Tu trochę podobnie jak z instrumentami – droższy czy tańszy? Dopiero zaczynam moją przygodę z X, nie wiem czy mi się spodoba, jest sens inwestować w coś lepszego? Wchodzi taki nowicjusz na fora, czyta co lepiej kupić, na co zwrócić uwagę, i zanim się zorientuje wypłakuje oczy na wątkach o tym czy w gitarze akustycznej lepsza będzie podstrunnica z mahoniu czy z dębu, i czy lepiej Martin czy Gibson – podczas gdy nawet akordu e-moll nie potrafi jeszcze złapać. Cóż, złe wieści: musisz pograć kilka miesięcy, żeby się przekonać i nauczyć, co jest dobre dla ciebie. Równie dobrze możesz wybrać po kształcie i kolorze, i na ucho po brzmieniu jak ekspedient zagra. Dopiero gdy zdobędziesz pierwsze doświadczenie, będziesz mógł odpowiedzieć sobie na pytanie – co mi nie pasuje? Co bym wolał? Co jest lepsze – nie tak ogólnie, tylko dla mnie? Co mnie lepiej leży pod ręką, co bardziej smakuje? Z gitarą jednak łatwiej – jakiej by nie wybrać, prawie wszystko można na niej zagrać, a i są stwory zupełnie uniwersalne (akustyk z przystawką). Gdzieś tam potem z jakimiś już umiejętnościami można się zastanowić, czy może dokupić jednak elektryka, albo czy do jaśniejszego (w dźwięku) Martina dokupić mroczniejszego Taylora. I jakże często jednak brak fizycznego miejsca jest zbawiennym ograniczeniem. A z fajką lipa – tu ludzie piszą, że do każdego tytoniu najlepiej inna fajka. I że trzeba dać fajce odpocząć, a jak tu pogodzić odpoczywanie fajki z na tyle częstym paleniem, żeby w ogóle czegokolwiek się nauczyć, jakiekolwiek prawidłowości wyłapać?
Było ostatnio na pogadywaczce o tym, że mało się dzieje na portalu, że ludzie nie chcą pisać, bo tylko recenzje jakichś virginia spice’ów czy crumble cake’ów, czyli rzeczy co do zasady w Polsce niedostępnych. I skleja mi się to trochę z tym wątkiem – bo to własnie takie opisy, takie recenzje mocno fajkę mitologizują, nowym osobom dając pożywkę dla wyobrażeń na temat cudownych (bo i niedostępnych) doznań czekających na nich jak już znajdą i kupią właściwą fajkę, opalą ją (koniecznie trzystopniowo), nauczą się ją palić bez gaśnięcia, i znajdą właściwy tytoń… Jako osoba czytająca niegdyś takie recenzje, jeszcze na alt.pl.fajka, mogę wszystkim początkującym powiedzieć: to wszystko prawda, ale po drodze jest dużo innych rzeczy, od odkrycia jak poparzyć sobie język, poprzez naukę życia z porannym niesmakiem po wieczornej fajce, aż po kręcącą nosem żonę, o lekarzu nie wspominając. Z kolei jako osoba, która jedną z tych recenzji napisała mogę natomiast stwierdzić, że cieszyłem się jak małe dziecko, gdy dotarła do mnie puszka Blockade Runnera i mogłem się tym pochwalić i podzielić, a nie dokładać kolejną nic nie wnoszącą recenzję BBF czy GG, mając poczucie, że tyle osób przede mną już przecież dawno wyczerpało temat, i materiału i spostrzeżeń miałbym co najwyżej na komentarz, który i tak pewnie zostanie niezuważony.
Ostatnio obudził się we mnie mały de-fetyszysta. De-fetyszyzuję sobię tę całą fajkę. Mam tych wrzośców bodaj pięć, mam więc też pewien komfort wyboru i tytoniu, i palenia w miarę często. Palę jednak zazwyczaj raz na tydzień, tak wychodzi. Na spacerze z rodziną, u teściów na działce, na ławce – w domu nie bo żona kręci nosem, zresztą ciężarna. Po ponad 10 latach rzucania i podnoszenia mniej więcej w końcu nauczyłem się, co mi leży (Grousemoor, Ennerdale, Blockade Runner, Palace Gate, Kentucky Bird, Golden Glow), co mniej (orientale i latakie, a także syropy i wszelcy skandynawowie). Wiem, co bardziej mnie trzepie nikotyną po głowie, co mniej, i to też uwzględniam. W zależności od szczęścia odpalam po drodze raz do trzech razy, ale już coraz rzadziej cztery lub pięć. Wiem, że szalenie przystojnie wyglądam z bentem, ale wiem też, że szczęka mnie od niego boli i nie udaję, że jest inaczej. Nie jestem może jeszcze tak daleko, żeby niedopalone resztki wypukiwać o krawężnik lub inne elementy otoczenia, jak zdaje się sądząc po uszkodzeniach wrzośca robił poprzedni właściciel jednej mojej fajki, ale to przynajmniej mamy wspólne, że fajka wreszcie stała się dla mnie czymś zwyczajnym. Nie wyobrażam sobie, że paląc staję się Aragornem, Gandalfem czy Hemingwayem, tylko palę, gdy mam na to ochotę lub taką potrzebę – tak jak zapewne oni to robili. Fajka jest rzeczywista. Nie internetowa, i nie wyimaginowana. Tekst o fajce nie jest fajką, parafrazując klasyka.
I tak – to chyba najważniejszy fragment tekstu powyżej, stwierdzam popierając doświadczeniem własnego wciąż powtarzanego błędu: idź, spotkaj innych ludzi, którzy palą. Nie wstydź się, że nie umisz. Choćby dlatego, że będzie ci łatwiej powąchać paloną przez kogoś latakię i dojść do wniosku, że to zupełnie nie twoja bajka, zanim wydasz 60 zeta na puszkę, którą będziesz musiał potem wymienić. Podpatrzeć jak ktoś inny nabija i że wbrew pozorom też jest człowiekiem i mu gaśnie, i musi odpalić. Zobaczyć na własne oczy co to znaczy „lekko ubić komin”. Jak łatwo bluza łapie dym i zapach, i jak trudno się ich potem pozbyć. Jak wygląda codzienność, rzeczywistość fajki – fajnego, dobrze leżącego w rękach przedmiotu, służącemu konkretnemu celowi, i mimo wszystkim mankamentom (i z pełną ich świadomością) mogącemu umilić czas lub dać chwilę wytchnienia. Inaczej pali się swoje wyobrażenie o fajce, co w większości przypadków kończy się w jedyny możliwy sposób – rozczarowaniem. Been there, done that, got a t-shirt.
Za dobry tekst na literówki, poprawić mię tu zaraz!
A tak serio: to prawda, nic – absolutnie nic – nie zastąpi własnego doświadczenia i doświadczania takiego rytuału, jakim jest palenie fajki. Yopas – szacunek i dzięki. Pisz więcej…
Yopasie – niech Ci bogi sprzyjają za powyższe słowa.
Dawno już twierdziłem, że wszelkie tutoriale mają się jak lektura „Ars amandi” do żywego doświadczenia. I fajka – wbrew pozorom – jest „żywa” i „wsad” jest „żywy” – a doznania uzależnione nie tylko od znajomości technik czy wyposażenia, ale i od kontekstu – także np. miejsca czy pory. Takoż i ostatnio – uzupełniając niedostępny nad Wisłą asortyment „wsadu” skusiłem się (w zaułku przy Zadarskiej 3 w Splicie, polecam) na macbarenowe ciastko ze śliwką, i o świcie, kiedy jeszcze słońce nie wychynęło, po raz pierwszy po latach odkryłem, że kurczę pieczone, tam NAPRAWDĘ jest szczypta latakii… Niuansowa, cieniowata, efemeryczna – ale, dalibóg, jest!
A na latakię jestem wyczulony, bo ją po prostu – lubię. Taki sam tytoń, z tej samej puszki w tej samej fajce, ale w innej porze i w innym otoczeniu – ni du du, ni za szczyptę, ni za cholerę – nigdy wcześniej nie wyłapałem tejże latakiowej nutki.
Tutoriale – mój Boże, kiedy zaczynałem u progu lat 80 jedynym tutorialem były teksty Zbigniewa Turka w „Przekroju”, wyposażenie w większości z manufaktury mistrza Walata, wszechwładne były Amphory (te Douwe Egberts jeszcze), Clan, Prince Albert – Mac Bareny nie w każdym Pewexie, a rzadkie Dunhille były na ogół poza zasięgiem finansowym. Na bazie prób i błędów, przepalonych fajek, przy akompaniamencie świstów i bulgotów z parzących główek powoli, mozolnie budowałem własny tutorial, odkrywając nowe smaki, aromaty, doznania. Graala nie znalazłem, choć mam swoje ulubione fajki (billiard@bent), ulubione blendy – i po latach utwierdziłem się w przekonaniu, że dobre jest to, co mi smakuje, na co mam ochotę i co spełnia moje hic et nunc oczekiwania – czy to będzie coś latakiowo-orientalnego, czy to będzie burley czy to będzie wreszcie jakiś smolisty cavendish. Aha – gwoli uczciwości – pomimo zaleceń i propagandy – nie dojrzałem jeszcze po trzydziestu sześciu latach życia z fajką do odkrycia rozkoszy obcowania z czystą Virginią…
A mój prywatny ranking – osobliwy:
– Irish flake Petersona
– Nightcup Dunhilla
– Navy flake MacBarena
– Dark Twist MacBarena
– a na osłodę – czy raczej – dosłodę – czasem zmieszane brązowa Amphora (Bu!) z Vanilią MacBarena i szczyptą czystej latakii… De gustibus…
Reasumując – Yopas, dzięki za tekst, potrzebny i adekwatny.
„Dobry tekst poznać po komentarzach jego” Biblia Internetu, AD 1994, r. 9, ust. 6, wers 13.
;)
Z uciechą i niejako z satysfakcją popieram tezy Kolegi Yopasa, ale z małym zastrzeżeniem, o czym na końcu.
Problemu rozedrgania, będący pochodną przecież wcześniejszej ekscytacji, nie należy rozpatrywać w kategorii przedmiotu (tutaj fajka) ale ogólnie medium (internetu) i dolegliwości psychicznych, które za sobą niesie (obsesje, histerie) . Gdyby tak zbadać użytkowników pod kątem zachowań hobbystycznych w Internecie to diagnoza u co najmniej połowy brzmi epizod maniakalno-depresyjny przynajmniej w początkowej fazie zainteresowania. I stąd zespół „niedziałającego tutka” lub inne ”błagam , pomóżcie…”. Inna rzecz, że użytkownik (człowiek + Internet) to już nie człowiek z jego ograniczeniami a jakiś pół-bóg, świetlista istota, superbohater dla którego droga i czas nie istnieją . Dlatego „tutek” który porównać można do drogowskazu umieszczonego w Gdańsku z napisem „Łódź” dla przeciętnego internauty oznacza, że stoi właśnie na Piotrkowskiej (albo przynajmniej wydaje mu się, że powinien tam stać ). Stąd sens, jakkolwiek wydawałoby się racjonalny, „podręcznika” nie wytrzymuje konfrontacji z medium powodującym wariactwo u ludzi. Szczęśliwie u większości zaburzenia powoli przemijają a wtedy następuje powrót do tutoriala i kolejna o wiele bardziej wnikliwa refleksja.
To jest jakby jedna strona medalu. I apel do „nowych” nie róbcie z siebie idiotów, a dyskomforty próbujcie oceniać także przez pryzmat publiki przed, którą się wywnętrzacie.
A teraz o rewersiku. I tu na początek wielki ukłon zarówno dla Fajkanetu jak i FMS bo w zestawieniu z innymi portalami, forami hobbystycznymi są tu ludzie (właśnie nie użytkownicy, a ludzie) o wielkiej kulturze, cierpliwości i otwartości. Niektórzy nawet lekko nie pasujący do formatu Internetu ponieważ większość życia spędzający poza nim. A to jest właśnie moim zdaniem powód do tym większego respektu.
W porównaniu z innymi forami hobbystycznymi nowy Fajknetowicz dostaje nieporównanie więcej empatii i pomocy jak dostałby gdzie indziej. To jest różnica rzędu: białoruska izba wytrzeźwień a klinika w Szwajcarii.
Szczęśliwie unika się zjawisk:
hermetycznych grup wzajemnej adoracji,
wszystko a nic wiedzących nadużytkowników,
autorytetów budowanych tylko na ironii i zaprzeczaniu,
… no i także tego, czego nie lubię najbardziej… skąpstwa informacyjnego, tego „wiem ale nie powiem”, „dojdź do tego sam” itp.
Wierzcie mi, że sens niektórych innych forów opiera się o „ideę ptactwa ozdobnego”. Pieją ,stroszą a jaja nie znoszą. Zupełny przerost tak ego jak i prostaty.
Tekst Pawła daje bardzo dobrą wskazówkę dla internetowej metawiedzy pt.„chłopie , ogarnij się w temacie postrzegania” ale niestety odczuwam ten esej jako swojego rodzaju oświadczenie (ostrzeżenie). Takie „mam lekko dosyć”.I tu apeluję aby nie tracić jednak empatii. O ile tak nie jest to z góry Autora przepraszam.
Nasze pozytywne nastawienie powoduje, że lgną do nas ludzie (a nie tylko użytkownicy), którzy ten pozytyw podzielają oraz amplifikują, a w rezultacie poczucia bezpieczeństwa, wielu po sobie coś merytorycznie pozostawia. Właśnie dlatego jest na Fajkanecie tak fajnie a nawet fajowo.