czyli na tropie malowanych faj
Że fajka była kiedyś przedmiotem bardzo popularnym, wręcz wszechobecnym, dobrze wiemy. Palili wszyscy i wszędzie, kupując pęki glinianych fajeczek, tak kruchych, ze niemal jednorazowych. Potem palono w porcelankach, wrzoścówkach, fajkach owocowych… Palili młodzi i starzy, mężczyźni oraz kobiety. Coś z tamtych czasów nam zresztą zostało, bo przecież i dziś trudno sobie wyobrazić bez fajki angielskiego lorda (o Sherlocku Holmesie nie wspominając), porcelanowa fajka z długim cybuchem wydaje się też nieodłącznym elementem kiczowatego bawarskiego folkloru.
Każdy obraz można kliknąć, by powiększyć!
W każdym razie wiemy, jak to kiedyś z tymi fajkami było. Wiemy też, że to w ogóle były inne czasy i inny świat: bez fotografii, bez telewizji, a więc jedynymi mediami wizualnymi były malarstwo i grafika – również powszechne i wszechobecne. Wszak o XVII-wiecznej Flandrii mówiono, że obrazów powstaje tam tyle, i są one tak modne, że nawet biedacy obwieszają nimi swoje domy. Obrazy powstawały w celach rozrywkowych, prestiżowych, a wreszcie, jak w XIX-wiecznej Polsce, patriotycznych. No dobrze, ale jak te dwie dziedziny życia się do siebie mają? Czy popularność tytoniu w ostatnich 400 latach znalazła odbicie w ówczesnej sztuce? Ha, jeszcze jak.
A jak to dokładnie było – zaraz opowiem.
Fajka barokowa: prostactwo i prostota; albo: alkoholik i kupiec.
Fajki zdobyły dużą popularność na przełomie XVI/XVII wieku, stając się szybko nieodłącznym elementem codziennego życia. Nic więc dziwnego, że niemal równie szybko pojawiają się w siłą rzeczy odzwierciedlającym aktualne mody malarstwie rodzajowym, w krajach, gdzie gatunek ten był wówczas szczególnie popularny – we Flandrii i Holandii. Już wtedy, w pierwszym, heroicznym okresie rozrywkowego wdychania dymu palono różne rzeczy i w różnych celach. Jedni statecznie pykali tytoń, inni odurzali się dymem z haszyszu. I to wszystko widać na obrazach. Mocne używki szczególnie upodobali sobie bohaterowie niewielkich obrazków Adriaena Brouwera (1605-1638).
Malarz ten, dzielący życie między kalwińską Holandię i katolicką (oraz luźniejszą obyczajowo) Flandrię, nie był może najwybitniejszym artystą, jaki wydał niezwykle bogaty i zróżnicowany niderlandzki barok – ale z pewnością jednym z najbardziej oryginalnych i odważnych. A do tego, jak na artystę-indywidualistę przystało, żył szybko i umarł młodo, do czego przyczyniły się jego upodobania do spędzania wolnego czasu na piciu, paleniu i innych uciechach. Bohaterami płócien Brouwera są chłopi, najpospolitszy niderlandzki gmin, uwieczniony na dodatek w sytuacjach… ogólnie rzecz biorąc rozrywkowych.
Grają więc w karty, wrzeszczą, biją się, a nade wszystko piją i palą. Sądząc po ich wytrzeszczonych oczach i opuchniętych twarzach, raczej haszysz niż tytoń. Palą w niewielkich, białych fajeczkach z glinki kaolinowej – niemal takich samych, jakie można kupić do dziś. A przy tym palą niemal wszyscy i wszędzie – na większości obrazów Brouwera, czy tych przedstawiających wiejskie podwórka, czy wnętrza gospód, można zobaczyć jakąś fajkę – a to zatkniętą za pasek kapelusza, a to właśnie paloną, czy nabijaną. Zdarzają się też obrazki, których głównym tematem są palacze. Rzecz jednak w tym, że jakkolwiek brouwerowe towarzystwo podziela nasze fajczarskie upodobania, trudno czuć do niego sympatię – są to wszystko typy odrażające, obdarte i zepsute, z obleśnymi, przepitymi gębami i tępym wzrokiem, siedzące w brudzie i smrodzie, rzucające się na siebie bez przyczyny – a wszystko to przedstawione już nie tyle realistycznie, co po prostu dosadnie i wulgarnie – a wszechobecne fajki jedynie to wrażenie potęgują. Mimo to nasz malarz zdobył sporą popularność – takie scenki z wiejskich libacji stały się jednym ze specyficznie flamandzkich gatunków malarstwa – np. obok martwych (dosłownie) natur złożonych ze świeżo upolowanej zwierzyny, wieszanych w jadalniach dla pobudzenia apetytu. Bogaci mieszczanie Antwerpii, Brukseli czy Gandawy kupowali takie obrazki dla budowania własnego prestiżu, budowanego niejako na zasadzie kontrastu – kiedy na ścianach ich domów wisiały obrazki z brudnymi, pijanymi chłopami, oni sami wydawali się jeszcze lepsi, porządniejsi i bogatsi.
Nic więc dziwnego, że Adriaen Brouwer zyskał nie tylko popularność, ale też naśladowców. Zaliczyć można do nich Davida Teniersa Starszego (1582-1649) oraz jego znacznie sławniejszego syna – Davida Młodszego (1610-1690). Ich twórczość (zwłaszcza Davida Młodszego) była dość mocno zróżnicowana, obu zdarzały się jednak scenki karczemne, bardzo podobne do brouwerowskich. Podobne, tyle, że znacznie łagodniejsze w wyrazie.
Chłopi Teniersów wciąż są zapijaczeni i brzydcy (i też palą jak smoki), dalecy jednak od karykaturalnej degeneracji swoich kolegów z obrazów prekursora gatunku. Taka nieco wygładzona wersja ludowych zabaw musiała lepiej pasować klientom, w każdym razie David Młodszy został jednym z najbogatszych i najbardziej wpływowych artystów flamandzkich swojego okresu.
Nieco mniej złagodzone sceny chłopskie tworzył jeden z uczniów Brouwera, Joos van Craesbeeck (1604-1662), który wraz z tematyką przejął od swojego mistrza także upodobanie do malowania palaczy, także w ujęciach bardziej portretowych.
Temat podejmowano też za miedzą, w surowej protestanckiej Holandii. Zdecydowanie najbardziej charakterystycznym tamtejszym przedstawicielem interesującego nas nurtu był Adriaen van Ostade (1610-1685). Malarz ten terminował u Fransa Halsa, specjalisty od reprezentacyjnych portretów bogatych mieszczan. Ostade również tworzył takie obrazy, jednak szczególne upodobanie miał do brouwerowskich scenek rodzajowych. Jego chłopi są przy tym równie odrażający, a także, w co trudno uwierzyć, palą chyba jeszcze więcej.
To jednak tylko jedna strona medalu – Ostade malował tez bowiem ludzi palących w nieco mniej oczywistym niż dotąd kontekście – ewidentnie bogatszych, lepiej ubranych, niekoniecznie w stanie całkowitego upojenia. Jest więc pierwszym z omawianych twórców, który pokazywał, że pykać kaolinowe fajeczki lubili też ludzie lepiej sytuowani i kulturalni.
W przedstawianiu codzienności tych ostatnich, przeciętnych holenderskich mieszczan specjalizował się Pieter de Hooch (1629-1684), jeden z najbardziej znanych twórców malarstwa rodzajowego. De Hooch w ciągu swojej dosyć długiej kariery mieszkał kolejno w Rotterdamie, Delft i Amsterdamie, malując mieszkańców tych miast w codziennych, banalnych sytuacjach. Ale jeśli się tym sytuacjom przyjrzymy, dostrzeżemy, że eleganccy holenderscy mieszczanie też palą fajki – z takiej samej białej glinki, tyle, że nieco dłuższe.
Palą spokojnie, siedząc przy stołach i popijając wino, palą rozmawiając z żonami i patrząc na bawiące się na podwórku dzieci. Palą w skromnych, ale przestronnych i eleganckich wnętrzach, zastygli w pół ruchu, pełni charakterystycznego dla de Hoocha spokoju i zadumy, błąkającej się na ich obliczach nawet, kiedy grają w karty albo piją z przyjaciółmi.
Palą, chociaż są przeciwieństwem półdzikich chłopów Brouwera i van Ostade – fajka była po prostu powszechna, nieprzypisana do konkretnego stanu. A że nie była też przypisana do wieku, świadczy intrygujący portret chłopca rozpalającego fajkę, pędzla innego wybitnego Holendra, Jana Lievensa.
Co ciekawe, próżno szukać fajek na obrazach największego piewcy holenderskiej codzienności, Jana Vermeera van Delft. Jest tak może dlatego, że mężczyźni w ogóle pojawiają się na jego płótnach niezbyt często – Holandia była przecież głównie krajem kobiet, jej bogactwo brało się stąd, ze mężczyźni wiele czasu spędzali na morzu, handlując z całym światem. A kobiety, jak wiemy, też paliły, ale niekoniecznie w sytuacjach przedstawianych przez Vermeera. U Brouwera i jego naśladowców fajka jest elementem obrazu degeneracji i złych obyczajów, u de Hoocha czy Lievensa – elementem codzienności. Ale jakiś czas później zaczęła się też rodzić symbolika fajki, która na dobra sprawę zakorzeniona jest do dzisiaj – fajki jako atrybutu stateczności, powagi i umiarkowania.
Wydaje się, że właśnie tak można interpretować fajki pojawiające się na obrazach Jana Chardina (1699-1778). Malarz ten debiutował prawie pół wieku po śmierci de Hoocha, potem długie lata tworzył w okresie, kiedy sztukę francuską opanowało rokoko. Styl frywolny, otwarcie erotyczny, dla którego charakterystycznymi tematami były dworskie zabawy, przygody miłosne czy swobodne obyczajowo sceny mitologiczne. Nic w tym zresztą dziwnego, francuskie rokoko było w końcu sztuką słynnej, libertyńskiej arystokracji, tej, przeciw której dziesięć lat po śmierci Chardina wybuchła Rewolucja. Ale Francja nie ograniczała się tylko do arystokracji, na czym swoją karierę zbudował Chardin. Miast współzawodniczyć z Watteau i Boucherem malował on dla mieszczan – coraz bogatszych, ale de facto pozbawionych praw politycznych, a przy tym wyznających kult pracy i skromności.
Obrazy wyrażające te ideały powstawały dla francuskiego mieszczaństwa już wcześniej, w XVII wieku – są to na przykład wyidealizowane sceny wiejskie malowane przez braci Le Nain, a przede wszystkim martwe natury Lubina Baugina. Najsławniejsza z nich, martwa natura z waflami, przedstawia niewielki stolik wyłaniający się z ciemności nieokreślonego pomieszczenia, na nim zaś talerzyk z kilkoma waflami i kieliszek wina. Bo mieszczanie, mówi ten obraz, są skromni i poważni, a jeśli pozwalają sobie na przyjemności – to właśnie takie, małe, proste, niewyrafinowane. Im więcej do szczęścia nie potrzeba. I to właśnie ten nurt kontynuują martwe natury Chardina. Kieliszek wina, fajeczka, albo jabłka i szklanka wody – ot, wszystko, co uprzyjemnia chwilę wytchnienia człowieka pracy.
Martwa natura z fajką nie jest jednak oryginalnym pomysłem Chardina – w tym gatunku prawie wszystko powiedzieli Niderlandczycy z poprzedniego stulecia. Obrazy takie tworzyli zwłaszcza Holendrzy, na przykład słynny Willem Claesz, ale i Heda (1594-1680).
Tworzył je także Harmen Steenwijk (1612-1656) – tyle, że ich wymowa jest zgoła przeciwna. Jak to w malarstwie holenderskim, Heda i Steenwijk tworzyli martwe natury o wydźwięku wanitatywnym – mamy więc na obrazie fajki, proszę bardzo. Ale w komplecie z wyszczerzoną czaszką, przewróconym kieliszkiem, gasnącą świecą… Memento mori, palenie tytoniu powoduje raka, choroby serca, a może i wieczne potępienie.
A jak było gdzie indziej? No cóż… W Niemczech, Anglii czy Polsce palono wcale nie gorzej niż w Niderlandach i Francji, rzecz jednak w tym, że gorzej malowano. A jeśli nawet nie gorzej, jak we Włoszech i Hiszpanii, to na inny temat. W każdym razie malarstwo rodzajowe nie zdobyło wówczas popularności ogólnoeuropejskiej, a nie są mi znane włoskie czy hiszpańskie martwe natury z fajkami. Zajrzyjmy jeszcze tylko na chwilę do XVIII-wiecznej Anglii, gdzie działał malarz-moralista William Hogarth (1697-1764), specjalizujący się w prześmiewczych, groteskowych scenach z życia wyższych i niższych sfer.
Postawił on sobie bowiem za cel piętnowanie wad i przywar różnych stanów narodu angielskiego. Palenie nie należało chyba do największych z nich, a w każdym razie nie w oczach Hogartha, dość powiedzieć, ze na jego licznych obrazach i rycinach nie ma zbyt wielu palaczy. Ale jak już się pojawiają, są to typy zdecydowanie antypatyczne – zmanierowani arystokraci albo pospolici pijacy.
Fajka XIX-wieczna i nieco późniejsza: codzienność z dymkiem.
Wiek XIX, a zwłaszcza jego ostatnie dekady, i początek następnego stulecia to czas szybkich zmian cywilizacyjnych, społecznych i artystycznych. A także fajkarskich i fajczarskich, bo to przecież właśnie wtedy narodziła się i upowszechniła fajka wrzoścowa. Jeśli zaś chodzi o sztuki piękne, a zwłaszcza malarstwo – w ciągu XIX wieku powstaje mit artysty wyzwolonego i idącego pod prąd wyznaczany przez drętwe akademie i mecenasów-filistrów. Miało to swoje złe i dobre strony: malarze, którzy postanowili ostatecznie zerwać z rzemieślniczą przeszłością swojego fachu klepali biedę i umierali w zapomnieniu, ale to przecież właśnie dzięki temu zjawisku możemy dziś podziwiać twórczość realistów, impresjonistów, postimpresjonistów – awangardowe w swoim czasie ugrupowania można by wyliczać bez końca, równie długo rozwodząc się nad ich nowatorstwem i wpływem na późniejszy rozwój sztuki. Nie jest to odpowiednie miejsce na takie rozważania, ale pod kątem uwieczniania fajek i fajczarzy także będziemy się przyglądać głównie im. Nie od razu jednak, najpierw wróćmy jeszcze do krainy malarstwa rodzajowego, które przeżywało wówczas ponowny rozkwit – co zresztą łączy się ze zjawiskami omówionymi powyżej, jako, że tematy rodzajowe są więc wymarzone dla realistów i im podobnych.
Jednym z takich rodzajowych realistów był Jean-François Millet (1814-1875), niestrudzony piewca codzienności francuskiej wsi, związany z grupą pejzażystów osiadłą w miejscowości Barbizon. Millet w dojrzałym okresie twórczości malował przede wszystkim chłopów przy pracy, zwłaszcza w polu, zbliżając się w sposobie ich przedstawiania do maniery braci Le Nain – chłopi ci są bowiem ubodzy, ale piękni i godni, statecznie koszą zboże, a o zmierzchu pogrążają się w modlitwie. W kontekście fajki szczególnie interesujący jest jednak obraz wyłamujący się z głównego nurtu twórczości Milleta – będący mianowicie portretem niejakiego Armanda Ono.
Ów nieco zniewieściały jegomość (nie udało mi się niestety ustalić, kim był) został przedstawiony w trakcie nabijania fajki – malarz uchwycił go w momencie, gdy ładuje do komina szczyptę tytoniu, zaczerpniętą z leżącego na ustawionym obok stoliku kapciucha. Ale nie jest to, jak by się mogło wydawać po opisie, scena rodzajowa, a typowy, upozowany portret – pan Ono przedstawiony jest w trzech czwartych, w intencjonalnie niedbałej pozie, zdaje się przy tym patrzeć wprost w oczy widza. Tylko skąd właściwie ta fajka, i to dopiero w trakcie przygotowywania do użycia? Cóż, prawdopodobnie model po prostu szczególnie ją lubił, a może uchwycenie go w tej prywatnej sytuacji ma zmniejszyć niejako automatycznie stwarzany przez portret dystans?
Trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi na te pytania, ale sam pomysł portretu z fajką przyjął się całkiem nieźle. Obrazy w tym rodzaju tworzyli już zresztą van Ostade czy van Craesbeeck – im jednak chodziło raczej o anegdotę, uchwycenie barwnego typa widzianego w karczmie, robiącego przy paleniu dziwne miny, niż o stworzenie normalnego portretu – było to więc bardziej malarstwo rodzajowe niż portretowe. Tego rodzaju obrazy w XIX wieku wciąż się zdarzały, czego przykładem może być Mężczyzna z fajką Juliana Fałata (1853-1929), uchwycony, podobnie jak Armand Ono w trakcie ubijania tytoniu w fajce (dla odmiany typu niemieckiego), ale bez śladu kokieterii czy wystudiowania, model całą swoją uwagę poświęca wykonywanej czynności.
W tym czasie wszakże portrety z fajkami w ogóle stały się dość popularne. Najbardziej znanym przedstawieniem tego rodzaju jest zapewne portret Charlesa Baudelaire’a namalowany przez prekursora realizmu i sławnego skandalistę Gustava Courbeta (1819-1877). Sławny poeta-prowokator również został uwieczniony okolicznościach codziennych – siedzi bowiem przy stole, czyta i pali niewielką fajkę, która tutaj już chyba bezspornie może być uznana za element roztaczanej przez modela aury wyszukanej elegancji połączonej w równych proporcjach z niedbałością i nonszalancją, czyli typowego obrazu ówczesnego dandysa.
Większość fajczarskich portretów przedstawia jednak jegomościów tradycyjnie eleganckich i statecznych. Taki jest hrabia Adam Potocki z portretu pędzla Juliusza Kossaka, czy uwiecznieni już w dwudziestoleciu międzywojennym architekt Wasilewski (malował formista Zbigniew Pronaszko) albo anonimowy mężczyzna uwieczniony przez Halinę Dąbrowską.
Z dzisiejszej perspektywy nieco szokujące mogą się wydawać natomiast portrety palących fajki dzieci – jak pamiętamy powstawały już w XVII wieku, w czasach nam bliższych tworzyli je między innymi Eugeniusz Zak czy nawet sławny Pablo Picasso – obaj w pierwszej połowie XX-tego wieku, co dowodzi, świat z czasów naszych dziadków nie we wszystkich aspektach był bardziej surowy i konserwatywny.
A co ze wspomnianym na początku rozdziału malarstwem rodzajowym, rzekomo tak powszechnym? Ano było, nawet miało się nieźle, także w krajach, gdzie wcześniej raczej go nie tworzono – jak Polska czy Rosja. Powstające wówczas w całej Europie obrazki z życia miast i wsi, chłopów, mieszczan i artystów niezbicie dowodzą, jak powszechnym nawykiem było palenie tytoniu. Widzimy więc, na przykład, fajki w ustach górali malowanych przez Aleksandra Kotsisa.
Podziwiamy chłopów uwiecznianych przez Józefa Chełmońskiego czy Teodora Axentowicza.
Mamy okazję spojrzeć na myśliwych z płócien Józefa Brandta, czy wcześniej u Kozaków Aleksandra Orłowskiego.
Docieramy wreszcie do paryskich mieszczan zaludniających rozmigotane obrazy Renoira. Istne zatrzęsienie fajek i fajczarzy, bogatych i biednych, w rozmaitych kontekstach oraz sytuacjach, w zróżnicowanym otoczeniu. Ot, palili wszyscy i wszędzie, a niezatarty ślad złotych dla tytoniu czasów pozostał w ówczesnej sztuce, jako drobny element tego, nie tak znowu odległego, ale bezpowrotnie minionego świata.
Przykłady takie można by mnożyć bez końca, nic ciekawego już do tematu nie wnosząc, dlatego przyjrzyjmy się jeszcze tylko jednemu XIX-wiecznemu obrazowi z fajką – za to być może najlepszemu artystycznie, a w każdym razie najbardziej poruszającemu. Mowa o Trumnie chłopskiej Aleksandra Gierymskiego (1850-1901). Trudno jednoznacznie określić, dlaczego ten obraz robi aż takie wrażenie; kompozycję ma prostą – ot, bielona ściana wiejskiej chałupy, przy niej ławeczka stopiona z pylistym podwórzem, na ławeczce chłop i baba. Bosi, biednie odziani. Niesamowita, nieopisywalna pustka wyzierająca z ich twarzy. I niebieska, dziecięca trumna wsparta o ścianę, zaraz obok ławki.
A chłop pali fajkę, albo jedynie trzyma ją w ustach, już wygasłą, bo nad główką nie widać dymu. Nie patrzy na żonę, ani na trumnę ze zwłokami dziecka, tylko wpatruje się niewidzącymi oczami wprost przed siebie, trzymając w ustach codzienną fajkę. Palił ją zawsze, dla przyjemności albo z uzależnienia – pali i teraz, kiedy dosięgła go tragedia.
Fajka artysty i fajka, która nie jest fajką
Na osobne omówienie zasługują fajczarskie autoportrety – bo wydaje się, że wielu artystów nie tylko paliło fajki, ale też szczególnie chętnie się z nimi malowało, ewentualnie pozwało kolegom po fachu. Przedstawienia malarzy z fajkami w zębach są jednak bardzo zróżnicowane, i trudno się w nich dopatrywać jakiejś wspólnej, jednoznacznej symboliki. Czasami fajeczka ma ewidentnie dodawać modelowi uroku i charakteru, albo po prostu oddawać jego rzeczywiste upodobanie do palenia tytoniu – spełnia więc te same funkcje, co w portretach ludzi ze sztukami pięknymi niezwiązanych. Tak chyba jest w wypadku autoportretu Gustava Courbeta – choć zaczerwieniona twarz i przymknięte powieki mogą sugerować, że genialny realista ćmi w swojej okopconej fajeczce coś mocniejszego niż tytoń, a obraz miał też wzbudzać kontrowersje, co było dla twórczości tego autora typowe.
Takich wątpliwosci nie budzi natomiast fajczarski autoportret Horace’a Verneta (1789-1863). Malarz ten miał nieszczęście być synem sławnego malarza, a także wnukiem malarza jeszcze sławniejszego (kolejno Antoine’a i Josepha) – nic więc dziwnego, że odczuwał potrzebę dodania sobie prestiżu i potwierdzenia własnej wartości. Realizował ją, tworząc w zupełnie innym stylu niż antenaci, a także uwieczniając się na autoportrecie. Stoi na nim, elegancko ubrany, opierając się nonszalancko o charakterystyczny dla pracowni malarskich wolno stojący piec typu koza, i, co najbardziej rzuca się w oczy, paląc niezwykle długą, bo liczącą około metra długości fajkę. Zdecydowanie, to robi wrażenie.
Ceramiczna fajka (tym razem już standardowych rozmiarów) jako atrybut eleganta pojawia się też na portrecie Mojżesza Kislinga pędzla Romana Kramsztyka (1885-1942). Kramsztyk namalował sławniejszego kolegę (obaj to polscy Żydzi wykształceni w Paryżu) w ciemnym płaszczu, białej koszuli i pod krawatem, i właśnie z fajką w dłoni. Jest to więc chyba dość późna kontynuacja tradycji wizerunku artysty-dandysa, u początków której stoi courbetowski portret Baudelaire’a,w której fajka jest nie tylko przedmiotem użytkowym, ale też elementem wystudiowanej elegancji.
Godzi się jednak wspomnieć, że czasami efekt osiągany w fajczarskich autoportretach był zgoła odwrotny, a tkwiąca w kąciku ust bruyerka dodaje postaci charakteru i zawadiackiego rysu. Tak jest na przykład z autoportretem Tadeusza Pruszkowskiego (1888-1942), jednego z przedstawicieli nurtu tradycjonalistycznego w polskim malarstwie międzywojennym.
Na szczególną uwagę zasługuje natomiast cykl autoportretów Vincenta van Gogha (1853-1890), który z fajką w ustach malował się kilkukrotnie. Fajkę w ustach ma także na autoportrecie chyba najbardziej znanym – z głową obandażowaną po samookaleczeniu dokonanym po kłótni z Paulem Gauguinem, które zaowocowało pobytem w szpitalu psychiatrycznym. Obraz powstał więc w Prowansji, gdzie van Gogh pojechał w poszukiwaniu niezwykłego, śródziemnomorskiego światła – znalazł natomiast pasmo nieszczęść i obłęd. Widać to wszystko w jego pełnej rezygnacji, przedwcześnie postarzałej twarzy, kiedy okutany ciężkim płaszczem pali nabitą po sam rimm fajkę.
Na koniec naszej fajkowej podróży przyjrzyjmy się jeszcze chyba najsławniejszej malowanej fajce, która w dodatku ma tę dziwną właściwość, że wcale nie jest fajką. Chodzi rzecz jasna o słynny obraz belgijskiego surrealisty Rene Magritte’a (1898-1967) Zdradliwość rzeczy, namalowany w najlepszym okresie jego kariery, u schyłku lat 20-tych zeszłego wieku.
Obraz ów przedstawia fajkę – nic specjalnego, zwyczajny, namalowany dość realistycznie bent billiard, umieszczony na nieokreślonym, beżowym tle. Fajka jak fajka – tyle, że pod nią znajduje się jeszcze starannie wykaligrafowany napis „Ceci n’est pas une pipe”: „To nie jest fajka”. Zaraz… jak to nie fajka, skoro widać, że fajka? Co to, kiepski żart? Nie, to nie żart, to manifest. W dodatku manifest sztuki współczesnej – zmiany, jaka dokonała się w myśleniu o kreacji dzieła i jego rzeczywistej naturze. Bo wbrew temu, co widzimy, to nie jest fajka, a jedynie jej wyobrażenie, płaskie i nieprawdziwe; coś, co sprawia wrażenie, że wygląda jak doskonale nam znany przedmiot, ale w rzeczywistości ma zupełnie inną naturę i funkcję; sztuka nie jest bowiem, jak chcieli dawniejsi malarze, odtwarzaniem rzeczywistości, ale kreowaniem ułudy, sprawianiem, że widzimy coś, czego nie ma, a Magritte otwarcie się do tego przyznaje. Zaś nośnikiem tych wszystkich treści została na jego obrazie właśnie fajka.
I to już koniec naszej podróży w poszukiwaniu malarskiej fajki. Widzieliśmy, że śmiało i bez kompleksów wkroczyła na artystyczne salony, a potem przebyła długą i pełną przygód drogę. Była uwieczniana jako atrybut opojów i biedaków, źródło przyjemności mieszczan i arystokratów, przedmiot ulubiony przez artystów i elegantów, towarzyszka niedoli – a wreszcie stała się symbolem iluzyjności i niezależności sztuki. Całkiem ładna kariera, prawda?
Serdeczne podziękowania dla Maćka Maciejewskiego za zapoczątkowanie swoim zbiorkiem naszych wspólnych wędrówek przez malarstwo z fajką.
I to jest proszę ja Państwa, mistrzostwo świata! Chylę czoła!
… i ja. Respect.
m.
ŚWIETNE!!! Czytałem z zapartym tchem.
Znakomite. Czytanie takich tekstów to sama przyjemność. Gratulacje dla Autora.
Piękny artykuł, dziękuję.
A wracając do codzienności – czy motyw fajkowy można znaleźć na… nk.pl? ;)
Niskie ukłony dla autora artykułu. Czyta się rewelacyjnie, ale … chciałoby się tego posłuchać, paląc w tym czasie fajkę.
Najlepiej w Narodowym przed słynnym obrazem „Dama z fajiczką” :D
Drogi Jacku, wystarczyłoby przymknąć powieki, smakować dym fajkowy i słuchać, słuchać …
A tutaj dalsze wyniki poszukiwań:
http://www.pijpenkabinet.nl/Pipeclub/BB-E%20schilderijen.html
Też fajne rzeczy, a tych akurat nie znalazłem. Aczkolwiek w pewnym momencie spasowałem, i tak rezygnując z wrzucenia w artykuł wszystkiego, co Ty znalazłeś, i co potem wygrzebałem sam – tekst się rozrastał, niebezpiecznie zbliżając się do granicy przynudzania i mielenia tego samego – starałem się więc dokonać w miarę reprezentatywnego wyboru, okraszając go dodatkowo garścią informacji na temat tła i okoliczności. Mam nadzieję, że chociaż trochę się udało :)
Ja ów tekst przeczytałem baaardzo dokładnie i znudzić mi się nie udało. Mielenia w kółko tego samego też nie zauważyłem ;). Masz fajny, soczysty, ale i lekko „uniwersytecki” styl, co mi się akurat podoba. To właściwie naukowe opracowanie, nawet nie esej. Cieszę się, że coś takiego trafiło na łamy :)
Mój czcigodny redakcyjny kolega chce się niniejszym pochwalić, że to on miał zaszczyt powyższy tekst adiustować, formatować, czyli wprowadzać na łamy. Dyskretnie też daje do zrozumienia, że podoba mu się styl uniwersytecki, ponieważ sam robi na Uniwerku. :D :D
No i słusznie, bo przecież bardzo ładnie wprowadził :P
Ale uniwersyteckość powiadacie… Uniwersyteckości chciałem uniknąć, ale to jest mój pierwszy „popularnonaukowy” tekst o sztuce, poważne i uniwersyteckie chcąc czy nie muszę pisywać na studiach – i pewne rzeczy widać wchodzą w krew.
To Emil napisał :) Dla mnie to była rewelacja bezuniwersytecka, doskonała dziennikarska robota dla działu Kultura. :D
Niesamowicie mnie cieszy, że mamy taki dział i że cieszy się powodzeniem :) Nawiasem mówiąc,”Kultura i fajka” to „wymysł” właśnie Emila.
Ja tam będę teraz milczał. Ja jestem szary „redaktorek”, w cieniu stać powinienem. Wszystko jest zasługą Koriata, jemu hołdy, wino i kobiety ;)
Szsz kurna chata, dzień dobroci dla koriata :D
Dzięki chłopaki :)
Nie jestem palaczem, ale historykiem sztuki i przypadkiem trafiłam na ten artykuł. Bardzo piękny,zawodowo poprawny. Dzięki, miło było poczytać.
Czesc.
O Soutine zapomniałeś. ? Pełno fajek na jego szalonych martwych naturach.
Swoja droga , mało popularny geniusz , nowy Rembrandt. Szkoda ..
Ps/ da sie czytac ale dupy nie urywa. Popracuj jeszcze
Pozdro.
Art
Niby złota łopata, a w sumie fajnie, że ktoś skomentował, może paru świeższych użytkowników się zapozna z ciekawym tekstem.
PS. Spacja zawsze po, nie przed znakiem przestankowym.
Sznowny kolego Arturze, by nam pokazać,że Twój wpis, to nie zwykły Troll, to zamiast krytykować tekst, może sam byś „popracował”?
A ja koledze Arturowi jestem niejako wdzięczny, bo nie wiem czy sam bym się dokopał do tego, wg mnie, znakomitego tekstu :)
Tak jak napisałem wyżej – z archeologii są korzyści ;)
(tak, to jest wielopiętrowa podpucha, mająca na celu wywabienie spod kamienia Naczelnej Archeolog Fajkanetu ;))
Oraz – baca, wiesz, ja cię lubię, ale ty nad nami zmiłowania nie masz. Zwizualizuj sobie łaskawie, ile czasu taki tekst trzeba by poprawiać, żeby zaczął przypominać polszczyznę :>
W sensie, gdyby go ten no Artur napisał?
Byłby pewnie krótki i nijaki (jak jego wpis), więc i roboty wiela by nie było.