Zapowiadał się bardzo miły wieczór. Po równie mile, bo na paleniu fajki spędzonym po południu wróciłem do hotelu z „pola palaczy” po dwudziestej pierwszej. Szybko to poszło, biorąc pod uwagę, że dziś strefa dla palących, choć jak zwykle po zawietrznej stronie Brukseli, wyznaczona została na zachodzie, a z zachodu wjazd do centrum zawsze oznaczał czekanie w korkach. Nie lubiłem Brukseli. Nie tylko dlatego, że wyznaczano strefę dla palących bardzo daleko poza miastem. Władze robiły to wszędzie z niejakim ociąganiem, niechęcią, dając znać na każdym kroku kto tu jest ważny i kto ustala prawa, i kto dba o zdrowie niepalących. Lokalizację strefy ogłaszano codziennie o dwunastej w południe, więc i zaplanowanie wieczoru graniczyło z cudem. Wybór był żaden – albo paliłeś tylko w strefie, albo spędzałeś wieczór na komendzie policji środowiskowej, a potem kontemplowałeś mandat w wysokości sześciomiesięcznej pensji. Do tego dochodziło przymusowe oglądanie filmów dydaktycznych dla palaczy ze scenami żywcem wyjętych z obrazów Boscha.
Postanowiłem nie psuć sobie reszty dnia jałowymi rozważaniami nad marnym życiem fajczarza. Portier jak zwykle zapytał o numer pokoju.
– Jest przesyłka dla pana, profesorze Adams – powiedział podając mi szarą kopertę. Pomacałem ją i uśmiechnąłem się szeroko – w środku wyraźnie wyczuwalny był szew torebki strunowej. Jutro będę miał co palić w strefie. A może nawet dzisiaj? W pokoju? Podziękowałem, a portier w odpowiedzi wykrzywił usta jakimś miejscowym odpowiednikiem uśmiechu, a może też poczuł dym fajkowy i zastanawiał się czy nie zameldować policji nielegalnego? A może oczekiwał banknotu lub chociaż monety? Kto go tam wie! W większości tutejszych hoteli tylko ceny były na światowym poziomie.
„Cholera z nim!” – jeszcze tylko jeden dzień wykładów i już mnie nie ma.
W pokoju od razu nalałem sobie wina bezalkoholowego z nad podziw dobrze zaopatrzonego barku hotelowego. Było wyborne. Zapewne pochodziło z winnic szklarniowych położonych w północnej Islandii. Były te islandzkie winnice „darem”, który ostatecznie przekonał ogryzających owcze głowy wyspiarzy do przystąpienia do „naszej” mikrokapuścianej Unii. Dotacje jednak czynią cuda. Weźmy taki Instytut Egzobiologii. Kiedy obejmowałem stanowisko dyrektora dwadzieścia lat temu, pracowało w nim stu naukowców i pięćdziesiąt osób na stanowiskach administracyjnych. A dzisiaj? Dzisiaj w samym tylko dziale controllingu pracuje siedemdziesiąt pięć osób. Dział zajmujący się pozyskiwaniem dotacji to kolejne dwieście stanowisk pracy. Księgowość to ponad trzysta osób. A wydajność? Ho ho! Właśnie dzięki dotacjom z Unii Mikrokapusty, bo tak właśnie prześmiewcy nazywali Unię Brukselską, dotacje na stałe podnoszenie konkurencyjności doprowadziły do zmniejszenia ilości potrzebnych naukowców do pięciu osób. Pięciu! Rozumiecie co to znaczy? Tylko pięciu naukowców wykonuje pracę do jakiej dwadzieścia lat temu potrzebowano stu wysokiej klasy specjalistów, chemików, biologów zwykłych i molekularnych, o genetykach nie wspominając. Wzrost wydajności i konkurencyjności był zaiste godny podziwu. A weźmy takie warunki pracy. Kiedyś Instytut był dwupiętrowy. A dziś? Jedna dyrektywa unijna i gwarantowany kredyt bankowy na sumę gugola euro na 999 lat i powstał stupiętrowy budynek Instytutu. Aż chciało się chodzić do pracy. Fakt faktem, że już dawno nie wolno było palić fajki w pracy. To trochę przeszkadzało ale z drugiej strony jakież wspaniałe osiągaliśmy wyniki w nauce. Już dawno porzuciliśmy badania nad poszukiwaniem życia w kosmosie, no trochę przesadziłem, w naszej galaktyce. Zdaniem euro-unijnej komisji do spraw egzobiologii, badania te nie były wystarczająco konkurencyjne, a ich innowacyjność po prostu „leżała i kwiczała”. Rozbudowaliśmy zatem dział dotacji i po zaakceptowaniu naszych projektów pieniądze ruszyły lawiną. Z kopyta ruszyły też prace badawcze. Historyczne dzieła egzobiologii takie jak „O hodowli pomidorów nad brzegiem strumienia Hamiltonianu” czy „Konstrukcja i utrzymanie w ruchu szklarni ogórkowych w górnych warstwach atmosfery Jowisza” były właśnie autorstwa pracowników instytutu, którym kierowałem tak dzielnie, zważając nie tyle na to żeby nigdy nie palić w pracy fajki. O tym w ogóle nie było mowy. Oficjalnie musiałem mieć status „niepalący od urodzenia” aby w ogóle zająć jakiekolwiek stanowisko wyższe od woźnego.
Seria moich wykładów na corocznym brukselskim kongresie egzobiologów była jednym wielkim pasmem sukcesów. Dziś na przykład ogłosiliśmy wstęp do naszej, to znaczy instytutu, pracy pod tytułem „Pieprzenie czarnej dziury”. Wiecie zapewne, bo to już wiedzą wszyscy, że czarną dziurę opisują kompletnie trzy tylko parametry: masa, ładunek elektryczny i moment pędu. W Instytucie odkryliśmy jednak, że to nie wszystko. Odkryliśmy, że czarne dziury, niezależnie od tego czy leżą w centrum galaktyki, czy też na jakichś zapyziałych jej peryferiach poddają się pieprzeniu. Rok trwające obliczenia udowodniły, że ziarenko pieprzu rzucone z prędkością przyświetlną w kierunku horyzontu zdarzeń czarnej dziury, nim osiągnie osobliwość i zostanie zmielone w grawitacyjnym młynie, nie tylko zniekształca na chwilę horyzont zdarzeń. Nadaje też czarnej dziurze swoistego pieprzowego zapachu, który unoszony strumieniem cząstek i promieniowania roznosi się po całej galaktyce. Ten zapach to właśnie słynny czwarty parametr Adamsa opisujący czarną dziurę. Ogłosiliśmy, na razie, tylko wstęp do tej pracy ponieważ udało się udowodnić teoretycznie istnienie parametru Adamsa tylko w odniesieniu do młodych, peryferyjnych czarnych dziur o masie kilku mas Słońca. Supermasywne i stare czarne dziury o masie milionów Słońc jak na razie opierały się badaniom i pieprzeniu. Niemniej jednak wierzyłem wtedy, że i takie stare czarne dziury uda nam się popieprzyć. Badania nasze z natury rzeczy były li tylko teoretyczne. Z realną i empiryczną penetracją czarnych dziur celem zbadania siedzącej w nich osobliwości woleliśmy poczekać, aż do przyznania na ten cel specjalnych dopłat. Może się i doczekamy, kto wie? Sięgnąłem po książkę z zamiarem czytania do samego rana.
Po godzinnej lekturze z błogich i miłych mojemu ego rozważań wyrwał mnie dźwięk telefonu.
Dzyyyyyyyyńńńńńńńń Dzyyyyyyyyńńńńńńńń Dzyyyyyyyyńńńńńńńń trilililiiliiiiliiiiiii pip! (czytaj z akcentem na drugie „dzyń”).
– Adams, słucham!
– Profesorze! – to był Timur, młody doktorant z Instytutu, niezbyt mądry, ale bardzo pracowity – czy byłby pan łaskaw spojrzeć na księżyc? Tak mniej więcej na brzeg tarczy Luny na godzinie trzeciej?
– Timur, wiem że jest pełnia i raczej nie pośpię dzisiejszej nocy, nie musisz mi o tym przypominać.
– Przepraszam profesorze, ale to nie o pełnię mi chodzi. Po prostu proszę wyjść na balkon i rzucić na to okiem.
– Ale o co ci chodzi Timur? Mógłbyś łaskawie nie robić kawałów?
– Proszę po prostu wyjść na balkon i sam pan zobaczy – tym razem już całkiem stanowczo i o pół tonu głośniej powiedział Timur
– Dobrze, zaraz do ciebie oddzwonię. Timur chciał jeszcze coś powiedzieć ale przerwałem już połączenie.
Mówiąc szczerze nie miałem ochoty ruszać się z fotela. Wcale a wcale. Zamierzałem kontynuować lekturę „Prawdziwej historii podboju Nowej Hiszpanii” Bernala Diaza Del Castillo. Mocna rzecz o tym jak kilkudziesięciu facetów systematycznie morduje falującą wokół nich jak morze armię Indian. Indianie trzęsą się ze strachu, bo faceci siedzą na koniach, które to zwierzęta Indianom są nieznane, a faceci mają na głowie żelazne garnki, więc Indianie myślą, że to jakieś nieziemskie stwory ich napadły. Wnioskowanie Indian o niezwyciężoności facetów w garnkach było proste, acz głupie i dla Indian ostatecznie zabójcze. Dopiero wtedy, gdy jednego z konkwistadorów ugodzono strzałą na śmierć, Indianie przekonali się, że koń i facet nie stanowią całości. Po oddzieleniu martwego już faceta w garnku na głowie od konia Indianie poznali kolejny swój błąd: duże jaja należały do konia! Facet w garnku też miał jaja i fiutka ale znacznie, znacznie mniejsze. W te pędy zapakowano faceta, konia plus jaja obu, już oddzielone od ciał i wysłano to wszystko umyślnymi do Montezumy celem dalszych analiz. I w takim momencie lektury Timur każe mi spoglądać na księżyc w pełni!?
No dobra – niech mu będzie, ale jak to będzie jego kolejny dowcip to może zapomnieć o obronie swoich wypocin w tym roku, przetrzymam go jeszcze rok.
Wyszedłem na balkon, spojrzałem w górę uprzednio wyszperawszy w pamięci wszystko co wiedziałem o trabancie naszej planety. Nic nie widziałem, ani na godzinie trzeciej ani na czwartej.
– Co to za numery, nic nie widzę Timurze – powiedziałem nieco zirytowanym już tonem po ponownym nawiązaniu połączenia.
– Spokojnie, proszę się przyjrzeć, to tam jest. Na granicy widoczności, ledwo widoczny punkcik, żółty. Proszę jeszcze raz spróbować – zachęcał mnie Timur wyraźnie podekscytowany.
Wytężyłem wzrok, no i faktycznie coś tam było. W niewielkiej odległości od tarczy Luny coś się przesuwało. Niezbyt jasne ale też nie na tyle ciemne, żeby odbite światło księżycowego gruntu było w stanie przyćmić ten malutki punkcik. I wyraźnie się poruszał.
Resztka komety? W tym miejscu? Kawałek skały? Satelita? Raczej nie satelita, bo orbita jakaś taka dziwna. Z braku czegoś lepszego, jak lornetka albo teleskop zwinąłem dłoń w kułak i patrzę przez mini-dziurkę jeszcze raz: jest! Żółty, nie miga, jakiś taki podługowaty. Leci. Szybko leci. Jak na satelitę porusza się o wiele za szybko. I jaki by to miał być satelita? Po co komu satelita w tym miejscu? Pytań miałem więcej.
– Timur, co to jest?
– Nie wiemy co to jest. Sztuczny satelita Luny. Chyba.
– Sztuczny, jakim sensie sztuczny? Chyba? Wiesz jakie rozmiary musiałby mieć satelita księżyca aby był widoczny z Ziemi? Ilu was tam jest w Instytucie? Tylko ty masz problemy ze snem?
– Jesteśmy wszyscy co do jednego. Wszyscy obstawiają satelitę.
– Jak to „obstawiają”? Co to, jakieś kasyno? Zadzwońcie gdzieś, nie wiem, do Mount Keck na Hawaje, gdziekolwiek. W końcu mamy teleskopy o takiej rozdzielczości, że można czytać gazetę na Neptunie siedząc w fotelu na Ziemi. Ja mam wam mówić co robić? A co na to wojsko, może to ich kolejny pomysł na zbędne setki miliardów dolarów?
Sprawdziliśmy, to nic od trepów. Wstępne pomiary dały wynik taki: około 20 kilometrów długości, dwa w najszerszym miejscu, świeci własnym, prawie monochromatycznym światłem, analiza spektralna w toku.
– Dobra Timur, mów co wiesz, a nie cykaj mi wiadomościami – teraz dopiero pojąłem, że chce się wykazać daleko posuniętą delikatnością. W końcu informacja była raczej z tych niezwykłych.
– Nie wiem wiele więcej, wszyscy biegają i robią swoje. Aha, okres obiegu 94 minuty, na razie zrobił coś ze trzy okrążenia, trzyma kurs tak, żeby z punktu widzenia obserwatora ziemskiego naszej pozycji geograficznej być ciągle na tej samej wysokości nad powierzchnią Luny, nie chowając się jednocześnie za horyzontem. Koryguje kurs w okolicy biegunów, dwa razy na jeden okres obiegu. Gdyby w ten sposób poruszał się wokół Ziemi to grawitacja pływowa migiem rozerwałaby go na strzępy. Wygląda na to, że ktoś dobrze wie co robi.
– Dobra, poobserwuję i zdzwonimy się. I tak chcę zostać tu jeszcze dzień. Jak wrócę to może już będzie wiadomo co to za numer.
Na tym nasza rozmowa się zakończyła. Sprawa była co najmniej dziwna. Zaczynałem mieć jakieś niejasne na razie, mgliste i ledwo co mamroczące na brzegu podświadomości przeczucie. Spojrzałem na książkę. A co jeśli to To? Jeśli ten niby satelita to jest, no właśnie, co jeżeli to jest pojazd nie nasz, no wiecie, jeżeli to statek skądś, z daleka, jeżeli to ONI? Co wtedy?
Mijały minuty, a po nich godziny a ja siedziałem w fotelu i spoglądałem w okno, na które powoli wpłynął księżyc. Nie musiałem już wystawać na balkonie, ale to niczego też nie zmieniało. Żółty punkcik jak wesz lazł wokół tarczy księżyca. Jak jakiś kosmiczny sekundnik. W telewizji ani słowa. Zwykłe tragedie i nieszczęścia z ramówki, gospodarskie wizyty premierów w zakładach pracy dotowanej.
Do tego palić mi się chciało jak rzadko kiedy. Postanowiłem jednak nie jechać do strefy o tak późnej porze. Zatkałem otwory klimatyzacji starymi gazetami, zamknąłem okno i zaciągnąłem zasłony. Zgasiłem światło i jeszcze raz sprawdziłem czy nic nie widać z zewnątrz. Aha, jeszcze skarpetka na kamerę w telewizorze i druga na komputer, ręcznik pod szparę w drzwiach i gotowe. Wreszcie mogłem zapalić.
Nabiłem fajkę do połowy tym co odebrałem od portiera. Całkiem miły tytoń, Cavendish, Virginia. Wilgotne, długo cięte wiórki o śliwkowym aromacie. Trochę podobny do Timm No Name ale to nie Timm. Aromatyzowany ale delikatnie, jeśli wziąć pod uwagę ile można dodać aromatu do tytoniu. Z nutką owocową i jakby trochę scotcha. Zapalił się łatwo. W powietrzu rozszedł się przyjemny aromat tytoniowo-owocowy. Jakby waniliowy, ale nie do końca. Trudno powiedzieć jaki dokładnie, ale na pewno miły. I tak sobie puszczałem dymki patrząc w okno, aż tytoń spalił się do końca na drobny popiół. Nie był mocny, raczej słaby. Ogólna nuta zbliżona do Timm No Name z dodatkiem whisky, pod koniec palenia zepsuła się popiołowym posmakiem. Wyraźnie popiół był tak drobny, że przenikał do filtra i na podniebienie. Gdyby nie to, byłoby całkiem dobrze. Niewiele kondensatu, spróbowałem przeciągnąć i niestety dało się to zrobić. W sumie dałem mu czwórkę z minusem.
Teraz musiałem tylko wpuścić moje wrażenia do sieci, uruchomić TOR-a z cebulą, firewalla i wasserfalla, podać siedem loginów, no i hasło z kitu i pięćset-dwunastu bitów, a już mogłem się zalogować do tajnego forum palaczy fajki. Jako recenzent tego hiper-nielegalnego i maxi-konspiracyjnego forum miałem swoje obowiązki. W tych czasach nikt nikomu nie daje tytoniu za darmo. Konspiracjusze-fajczarze unijni czekali na moje zdanie. Funkcjonariusze unijni czekali natomiast na mój błąd. W pisaniu recenzji jednak nikt mi nie przeszkadzał, połączenie było doskonałe. Widać „odpowiednie służby” były zajęte czymś innym. Kliknąłem „send”, tekst poszedł w świat, a ja ponownie włączyłem telewizor. Programu telewizyjnego już nie było. Na wszystkich kanałach leciało w kółko to samo. Zamiast paplających reporterów zobaczyłem głowę dinozaurowatą raczej niż ludzką, w każdym razie gadzią. Głowa wypełniała jedną połowę ekranu, mrugała tymi swoimi trzecimi powiekami i szczerzyła zęby. W łapsku trzymało toto zielonego wiechcia, z grubsza podobnego do krzaczka nikotyny i lekko nim pomachując patrzyło na mnie szczerym spojrzeniem dawno wymarłych drapieżców. Przez druga połowę ekranu bezdźwięcznie szedł tekst.
„Witajcie galaretowato żyworodni ziemniacy!
W ramach galaktycznego programu operacyjnego wspierającego taksonomię gatunków galaktyki klasyfikujemy kultury sektorów peryferyjnych. Przygotujcie do kontroli próbki wszystkich gatunków Nicotiana jakie udało wam się wyhodować razem z próbkami wszystkich waszych wytworów zawierających ziele Nicotiany. Obowiązuje standardowa waga próbek: jeden galktogram na próbkę, na wasze to będzie jakieś sto ton. Czas na dostarczenie nam próbek to trzy obroty waszej planety. Przypominamy, że brak reakcji w wyznaczonym przez komisję taksonomiczną terminie spowoduje sankcje z bombardowaniem nagimi osobliwościami włącznie. Podpisano: Fajkodzierżca Zjednoczonych Planet Wiecznej Opozycji VaLa. Miłego dnia”
Proponuję przenieść do sekcji „Mistrzowie” lub stworzyć kącik „Literatura”.
Tekst wyborny. Tytoń już nie.
Po prostu SUPERB!!! Wspaniała wyobraźnia połączona z wiedzą i ubrana w lekkie pióro. Więcej próbek dać Adamowi! Niech człowiek pali i pisze! Przy nastepnym powrocie wyślę Ci kilka próbek miejscowych „specyjałów”. Będę oczekiwał recenzji.
Pozdrawiam.
Powyższy komentarz powinien zaczynać się lub kończyć zwrotem grzecznościowym: Profesorze Adams. Proszę wybaczyć brak ogłady.
Nie wiem czy zapaliłbym ten tytoń, ale na pewno chciałbym poznać dalsze losy profesora Adamsa.
Chciałem poczytać recenzje tytoniu, który jako jeden z nielicznych sprawił mi przyjemność w moich starych fajkach z gruchy, a tu takie coś. Świetna opowieść.