Captain Black Regular – recenzja @miro

2 września 2013
By

captain black regular

Moim pierwszym tytoniem był gorąco polecany w trafice Borkum Riff Vanilla. Chciałbym ten specyfik na zawsze wymazać z pamięci – nie udało się, koledzy z krakowskich spotkań potwierdzą, że moja nienawiść trwa. Później wypaliłem jeszcze trzy lub cztery inne mieszanki tego typu: jakieś Mac Bareny i Larsena. Przełomem był zakup Da Vinci: cierpiałem do połowy fajki, zanim zawartość 125-gramowego worka wylądowała w „tułalecie” i spłynęła do Wisły. Następnym zakupem był już SG Balkan Flake, do duńskich aromatów nigdy nie wróciłem – a rzecz się działa w 2007 roku. Pamiętam tylko, że żaden ani trochę nie trafił w mój gust. Pamiętam, że paliły mi się źle. Pojawia się pytanie, po co zgłosiłem się do akcji, skoro Krzyś mniej więcej poinformował, co będzie przedmiotem recenzji. Przede wszystkim ciekawość. Chciałem sprawdzić, czy wypracowanie jakiejś tam techniki palenia zmieni mój odbiór duńczyków – bo jestem prawie pewien, że umiejąc wtedy palić tak, jak teraz, mniej zgrzeszyłbym mową i myślą. Kolejny powód: od jakiegoś czasu próbuję leczyć się z ortodoksji w kwestiach tytoniowo-fajkowych – a spróbowanie duńczyka miało być czymś w rodzaju terapii szokowej. Last but not least: liczyłem na to, że sadystyczne zapędy organizatora skończyły się na Coltach i że do zrecenzowania będzie coś bardziej zjadliwego.

Otwarcie koperty wywołało kilka mało przyjaznych myśli pod adresem Krzysia, Fajkowa i każdego, kto z akcją recenzja numer 12 mógł mieć cokolwiek wspólnego. Walić ciekawość, terapię, leczenie z ortodoksji czy technikę – dawne demony ożyły. Ze strunówki wydobył się mdląco-dusząco-słodki zapach toffi, karmelu, mlecznej czekolady i suszonych owoców. Dłuższe wąchanie pozwoliło zidentyfikować kwaskowe akcenty cytrusów i wiśni. Nie zostało nic z wychwyconej przed otwarciem koperty i dającej jakieś nadzieje odrobinki czarnej herbaty, ziół i kadzidła. Zdjęcie papierowej sukienki i foliowej halki ujawniło z całą mocą niezbyt atrakcyjną goliznę. Po dłuższym wąchaniu nos mówi „do widzenia” i nie czuje się już nic. Ale nawet absolutnie na świeżo nie odkryjemy ani grama naturalnego aromatu Virginii, nic z eleganckiej aromatyzacji w stylu Lakeland – jakkolwiek rozumianej: ani herbal, ani floral, ani soapy. Parafrazując klasyka i zachowując proporcje, jest tutaj wszystko: trawa, flachy, gówna, króliki, stara baba i dziennik telewizyjny – tylko tytoniu brak. Aha – umiaru też zabrakło.

Wizualnie prezentuje się całkiem nieźle: drobna krajanka w kolorach czarnym, brązowym i złocistym. Proporcje czarnego – czyli Cavendisha – do reszty to mniej więcej pół na pół. Ta reszta to najpewniej Virginia – te złote paski – i Burley – trochę brudnobrązowych, nieco szerzej ciętych, grubszych i szorstkich elementów. Śmieci, pyłu, kołków czy innych farfocli nie stwierdzono. Cavendish jest pocięty na 2-3-milimetrowej szerokości wstążki, trochę jest kawałków o nieregularnym kształcie, niecavendishowa reszta jest ciachnięta drobniej. Wstążki są różnej długości. Tytoń jest niezbyt wilgotny, po ściśnięciu w palcach wolno, ale konsekwentnie się rozpręża. O dziwo, mało klei się do palców – wynikałoby z tego, że w syropie wprawdzie wykąpali, ale nie zapomnieli porządnie wykręcić. Prawdopodobnie dostało mu się też sprejowym toppingiem, bo zapach wyraźnie traci na intensywności po piętnastu minutach podsuszania. Po olfaktorycznej porażce na początku jest jakby nieco lepiej.

Podsuszenie 20 minut nie zaszkodzi, można palić i bezpośrednio z opakowania. Po tym czasie jest ciągle elastyczny, ale już zaczyna szeleścić. Warto rozluźnić nieliczne małe „klumpście” Cavendisha. Ładowanie tej formy cięcia do fajki nie stwarza wielkiego pola manewru – ja po swojemu: luźno i delikatne ubicie całości. Jest bardzo miękki, trzeba uważać, żeby nie załadować za dużo; obowiązkowo należy sprawdzić ciąg przed odpaleniem. Odpalenie jest dziecinnie łatwe, metodą klasyczną (na dwa) przebiega wręcz książkowo, pewnie dłuższe na raz też zdałoby egzamin. Paliłem w Kulpińskim numer 8 – klasyczny prince – fajka całkiem przyjemna w paleniu, o przyjaznych proporcjach komina. Paliłem bez filtra, porcja wystarczyła na pięć fajek.

Po pierwszych pufnięciach konsternacja… to miało smakować znacznie gorzej! Miało walić jak obuchem między oczy: buraczanym cukrem, waniliną, odpustowymi landrynami i czekoladopodobnym wyrobem Pani Twardowska. A tak źle nie jest. Owszem, jest słodko, ale w granicach przyzwoitości. Jest aromatycznie, ale nie tak brutalnie, jak mogłoby wynikać po powąchaniu z woreczka. Smakuje jak lody waniliowe z polewą karmelową, czekoladowymi płatkami, z dodatkiem kilku cząstek mandarynki i wiśni. Słodycz jest constans, od czasu do czasu można wyczuć bąbelki wyraźnej owocowej kwaśności. W bardzo dalekim tle delikatna orzechowa cierpkość (Burley…?). Smak nie zmienia się do końca palenia, które przebiega bardzo kulturalnie. Prawie nie ma kondensatu, choć normalne u mnie profilaktyczne amerykańskie wyciorowanie miało miejsce. Nie robi się korek na dnie, bez problemu daje się wypalić do końca. Tongue bite nie występuje, dym wydychany nosem delikatnie szczypie śluzówkę. Umiarkowanej ilości szarego popiołu właściwie nawet nie trzeba odsypywać. Z komina po wygaszeniu pachnie lekko amoniakiem, ale na pewno nie dworcowym WC-tem. Fajkę po paleniu daje się łatwo wyczyścić, choć na ręczniku papierowym i wyciorach zostaje trochę tłustej smoły. Room note jest spójny ze smakiem: karmelowo-waniliowo-owocowy, zakładam, że przyjemny dla niepalących (choć żona po powrocie ze spaceru z psem skwitowała krótko: „ujdzie, ale do balkana (chodzi o SG BF) to się nie umywa”, łatwy do wywietrzenia. Nikotyny ma niewiele. W fajkę włazi mocno.

Po ostatniej fajce, gdy czas był na refleksję, gdy zastanawiałem się, czy wrażenia to rzeczywiście to, co ten tytoń sobą reprezentuje, czy też moje uprzedzenia, przypomniała mi się interesująca rozmowa na APF-ie, poniżej cytuję wybrane fragmenty (pisownia oryginalna):

HOT: Jako ostatnia wielka grupa smakowa, już po drugiej wojnie światowej, powstały najpopularniejsze obecnie mieszanki duńskie. Danish Mixtures połączyły w sobie cechy charakterystyczne angielskich, amerykańskich tytoni, duńskie tradycji smakowe, i tworzyli ich irlandscy blenderzy. Wzięli mieszankę VA’s+Bu (lub Mariland) i długo maturowali pod gniotem z dodatkiem szlachetnych trunków i przypraw korzennych, żeby po pocięciu i rozdrobnieniu zmieszać powstały Modern Cavendish z czystą przednią virginią, oraz doprawić naturalnymi aromatami, jak to Fire Cured Kentucky, Perique, Latakia, pikantne Orient’y, Cigar Leaf (Java, Besoeki, Sumatra, Brazylia..) etc. Oczewiście, że duńskie mieszanki, jako najbardziej zaawansowane i wysoceprzetwarzone, są najbardziej wymagające, co do wyboru fajki, techniki palenia, nawyków i umiejętności fajczarza. Dla fajek ceramicznych, piankówek wybitnie nie pasują. W tym okresie już królowały fajki wrzoścowe.

ROTM: Duńczyk: łagodne i dobrze zrobione Cavendishe z niezłych Va, niestety – permanentnie zalane sosem syropowo-waniliowo-owocowym, brrr! Często z burackim Burleyem (dla wypełnienia i potanienia) + słodzony Black Cavendish. Dobre Duńczyki są doskonałe, ale spróbuj dobry kupić! Reszta świni fajkę, pali się gorąco, szczypie w język, za to ładnie pachnie w towarzystwie. Słodki i waniliowy do obłędu, tytoniu nie czuć, słaba moc (ponad 4/5 rynku, w wersji sprostytuowanej).

HOT: To wyłącznie jak nie umiesz je palić. (…) Najważniejsze – radzę trzymać dystans, jeżeli ktoś wmawia co jest dobre dla ciebie. To co wydaje się komuś najlepszym, za jakiś czas lub do innych fajek może wydać się okropnym. Gusta są zmienne.

Te trzy krótkie wypowiedzi osób zazwyczaj wiedzących co mówią właściwie pokrywają większość tego, co o duńskich mieszankach wiedzieć trzeba. Że są dobre i złe (w teorii i założeniach powinny być dobre, choć w praktyce zdecydowanie łatwiej trafić na te drugie), że są popularne, że wymagają dobrej techniki palenia, że dobrze jest mieć do nich przyzwoitą fajkę. I najważniejsze: że są osoby lubiące duńczyki i takie, które ich nie tkną. Recenzowana próbka to chyba ten dobry duńczyk: pali się łatwo, sucho, smakuje deserowo, nie brudzi nadmiernie fajki. Ale mi jest bliżej do tej drugiej grupy palaczy: po prostu to nie jest moja bajka, duńska szkoła blendowania eliminuje ze smaku tytoniu to, co lubię najbardziej – czyli tytoń właśnie. Tu nie ma za wiele do odkrywania, wszystko widać jak na dłoni od samego początku, nie trzeba wypalić dużo, żeby sobie o nim wyrobić zdanie. Niestety, czwarta i piąta fajka były dla mnie już nudne. Nie, nie było niesmacznie – po prostu jednostajnie i nudno. Najlepiej smakował z kilkoma filiżankami espresso, które nieco łagodziło słodkość i ogólną deserowość tego specyfiku. W takim towarzystwie, raz na pół roku, być może z przyjemnością wypaliłbym niedużą fajkę, nie częściej.

Czy ten tytoń można polecić? Jeśli ktoś oczekuje tego, czego od duńczyków oczekiwać można, czyli równego, słodkiego, deserowego i mało tytoniowego smaku, to tak. Pali się kulturalnie i bezobsługowo, nie mdli kilogramami cukru waniliowego, otoczeniu spodoba się zapach. Do wabienia lachonów w pubie będzie w sam raz, ale raczej tych w białych kozaczkach i futrzanym bolerku w panterkę. Pozostaje bardzo daleko od moich osobistych preferencji, w których aromaty mają swoje miejsce, ale nie te z duńskiej szkoły. Jeśli ktoś lubi duńczyki jako takie, to ten konkretny powinien się spodobać. Trudno mi zgadywać, co paliłem – z prostego powodu: nie mam doświadczenia w paleniu szwarzkawendiszowych aromatów, nie dysponuję bazą punktów odniesienia. Gdybym musiał, to moje wrażenia vs. opisy w sieci, poparte niczym nieuzasadnionym zaufaniem do organizatorów mogłyby wskazywać na GH American Delight, ale to bardzo losowy strzał.

Podsumowanie:

Moc – niewielka, powiedzmy 1.5 w skali 1-5
Aromatyzacja – mocna, zarówno casing, jak i final topping, wanilia, toffi, owoce, czekolada
Smak – intensywnie deserowy, słodki, toffi, karmel, wanilia, czekolada, owoce, zupełnie nietytoniowy
Room note – do zniesienia, patrz opis aromatyzacji, może być przyjemny dla niepalących (to teoria, bo testowany tylko na żonie, która lubi zapach naturali)

Ocena ogólna –  2+ w skali 1-5 (na plus: kultura palenia, na minus: beztytoniowy i nudny smak)

Tags: , , , ,

7 Responses to Captain Black Regular – recenzja @miro

  1. Julian
    2 września 2013 at 20:18

    A ja bym przysiągł, że Captain Black to stary produkt Lane Limited. Oni też masowo robili takie karmele bolesne.

  2. miro
    2 września 2013 at 20:49

    Bo oryginalnie chyba tak właśnie było, patrzę teraz na Fajkowo i widzę, że producentem jest Scandinavian Tobacco. Pisząc „duńczyk” miałem na myśli typ aromatyzacji i myśl blenderską, nie miejsce produkcji, szczerze to nie odróżniam aromatów duńskich od amerykańskich – o ile one w ogóle czymś się różnią (zresztą, nie wiedziałem, co recenzuję).

  3. KrzysT
    KrzysT
    2 września 2013 at 21:04

    Alku – bo tak właśnie było. I chyba nadal (?) jest, bo TR podaje jako producenta Lane Ltd. Ja podejrzewam, że to może być tak, jak z Ashronami, które niezależnie produkuje McCelland i KundK – odpowiednio na rynek amerykański i europejski. Oczywiście mogę się mylić i może się okazać, że marka została przejęta, względnie, ze teraz Lane i ST to jeden koncern, albo wchodzą w skład jakiegoś większego tworu…

  4. Julian
    2 września 2013 at 23:05

    Pamiętam z lat 90. tytoń Don Pablo, można było z niego lepić kulki jak z chleba, tylko bardziej brudzące. To był też produkt Lane, sprzedawany w Polsce. Podobał mi się, chociaż już wtedy podejrzewałem, że permanentne zatykanie komina fajki musi coś znaczyć. Wtedy myślałem, ze widocznie nie umiem dobrze nabijać :-)

  5. Julian
    2 września 2013 at 23:15

    „In 2011 Scandinavian Tobacco Group acquired Lane, Limited, Inc. based in Georgia, USA, which has a leading position on the US market for pipe tobacco and fine-cut tobacco and also manufactures “little cigars”. Lane holds trademarks like Captain Black, Kite and Bugler.”

  6. golf czarny
    3 września 2013 at 09:45

    Ten tytoń do recenzji jest chyba robiony w UE. Trza sprawdzić kod. IMO decydują o tym kwestie celne.

    • Zyrg
      zrg
      3 września 2013 at 10:20

      Mnie się tez tak wydaje. Tym bardziej, że we wszystkich recenzjach z USA przewija się temat kleistości i wręcz zalania syropem. Ten jest dość suchy. Prawie tak jak aromaty SG/GH, choć bardziej kleisto.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


*