Virginia z Brazylii i Argentyny jest wyselekcjonowanym składnikiem wielu wykwintnych mieszanek z najwyższej półki, pochodzących od najlepszych producentów tytoni fajkowych. Z tego też względu przeciętny fajczarz Amerykę Południową kojarzy jako dostawcę raczej pojedynczego dodatku do fajkowych mikstur, niż gotowych mieszanek. Szkoda, bo w Argentynie produkowane są bardzo przyzwoite tytonie fajkowe, sprzedawane po jeszcze bardziej przyzwoitej cenie.
Opisując argentyński tytoń, za tło muzyczne powinienem zaserwować argentyńskie tango Astora Piazzolli, znane bardziej jako Libertango (Grace Jones oparła na nim wałkowany po dziś dzień w radiu „Strange”, wykorzystane przy słynnej scenie tańca we „Franticu” Romana Polańskiego). Choć melodia ta pasuje do tajemniczego zapachu opisywanego tytoniu, to dzisiejszy nastrój bardziej skłania do równie sławnego „Nie płacz za mną, Argentyno”. Pisząc te słowa upływają dosłownie ostatnie już godziny możliwości nabywania tytoni na odległość – jutro wejdzie w życie ustawa, która wyjątkowo złośliwie utrudni byt fajczarzy w Polsce. Pamiętam 15 listopada 2010, kiedy to ostatni już raz mogliśmy zapalić fajkę w lokalu jak cywilizowani ludzie. Za kilka godzin zakończy się kolejny okres epoki fajczenia. Będę wtedy ćmił pożegnalne Argento Latakia.
Co do samego Argento Latakia, jest to bardzo przyjemna i niezobowiązująca mieszanka typu angielskiego. Co ciekawe, koperta tytoniu jest szczelnie zalakowana dodatkową przezroczystą folią. Wydawać by się mogło, że w zakładzie z Buenos Aires podchodzą poważniej do kwestii hermetycznego zabezpieczenia tytoni, niż europejscy producenci. Niestety, wątpliwości te rozwiewa samo opakowanie, luźno związane zieloną, argentyńską banderolą i pozbawione samoprzylepnego zamknięcia. Sama zaś koperta zapieczętowana jest… kawałkiem biurowej taśmy klejącej (!).
Hiszpańska inskrypcja producenta obiecuje nam „klasyczną angielską mieszankę złożoną ze słodkiej i złotej Virginii z dodatkiem Burleya oraz specjalnie wyselekcjonowaną sporą dawką Latakii”. Choć do tej „sporej dawki” przydałoby się owej Latakii nieco więcej, to jednak kłamu producentowi Fiamma Importadora zarzucać nie sposób. Paląc bez filtra wychwycimy lepiej jej smak. Argento Latakia nie jest wytworną damą dworu, próbującą stawać w szranki z dunhillowymi koleżankami, jednak dobrze się prowadzi: nie gaśnie w towarzystwie, nie szczypie przesadnie w język, choć jeśli spróbujemy pospiesznego palenia to na takie gorętsze zaloty odpowie nam lekko pikantnym policzkiem. Argentyńczycy to dumny naród, choć nie opływa w bogactwo i tak też należy postrzegać Argento Latakia. Fajkowy snob mógłby patrzeć nań z góry kierując się wyjątkowo niską ceną – w Argentynie za 50 g. opakowanie zapłacimy ok. 70 pesos (kilkanaście złotych). Niech to nikogo nie zmyli, to porządny tytoń po bardzo przystępnej cenie, na każdy portfel. Można się pokusić o porównanie niełatwych relacji politycznych pomiędzy Buenos Aires i Londynem, z zestawieniem omawianej mieszanki i tytoni brytyjskich, gatunkowo wszak A.L. również traktowany jest jako english blend. Argento Latakia to taki kopciuszek w brzydkiej sukience, obok odzianych z przepychem aroganckich złych sióstr z Anglii. Jak dobrze pamiętamy z bajki, to jednak kopciuszek zdobywa serce księcia. Ze mnie żaden książę, ani też nie pokochałem Argento Latakia, jednak zasłużenie zdobyła moje uznanie. Jakąż wspaniałą szkocką mieszanką byłaby po dodaniu szczypty cavendisha i orientali.
Paliłbym.