Roboczo nazwałem ten tytoń „Złota polska jesień”. Wiem wiem, brzmi pretensjonalnie, wręcz naiwnie, ale co pocznę, kiedy pierwszym, co przychodzi mi na myśl kiedy palę ten tytoń, jest jesień. Polska jesień, dodajmy, i to ta złota. Nie wiem, czy on rzeczywiście taki jest, czy zasugerowałem się aromatem z torebki – a może to pogoda za oknem? – ale mam nieodparte skojarzenia związane z parkiem w słoneczną pogodę, dymem unoszącym się nad polami, wiatrem zrzucającym drzewom liście.
Ciekawa to mieszanka, w której Latakia nie wgniata receptorów węchu w najdalsze zakątki nosa. Pięknie się łączy z ogólnym aromatem, podbudowuje go, ale nienachalnie. Tylko czeka żeby pojawić się znienacka, na krótko, a potem wrócić na z góry upatrzone pozycje, by podtrzymywać kompozycję i patrzyć na zdumiony, błogi uśmieszek palacza, zaskoczonego, że można tak wdzięcznie latakiować. Przyznam się, że zacząłem się zaprzyjaźniać z tą panną, choć zaserwowana próbka jest stanowczo za mała. Ten tytoń na początku znajomości jest ciut kapryśny. Wymyka się, drażni, prowokuje. Warto jednak zabiegać o jej względy. Potraktowana z należytą delikatnością odpłaca pięknym, lekkim, może i niesycącym, ale bardzo smacznym dymem. Jedno jest pewne: wolne miejsce na liście prezentów gwiazdkowych zostawiam dla niej.
Podczas testowego wąchania ostrożność jest niepotrzebna. To absolutnie nie takie atrakcje, jakich można się spodziewać wiedząc, że będzie się palić tytoń z Latakią. To, co się czuje na dzień dobry, to wędzona śliwka i ona tu rządzi, dopiero gdzieś dalej suszone owoce, ale raczej te cierpkie w rodzaju czarnych porzeczek, podwędzana czarna herbata, a jeśli powdycha się dłużej i nos znieczuli się na silne bodźce, pokazuje się sielankowy, siankowy, przyjemny zapaszek suchych liści. Kiedy resztka tytoniu wyschła w torebce strunowej i aromat rozcieńczył się, dało się wyczuć także pomarańczę i niezwykle przyjemny zapach, jaki czuje się kiedy ktoś wejdzie do pomieszczenia z wiatru i mrozu.
W dotyku chłód. Duże płachty mięciutkich, jasnych, cienkich liści połyskują spomiędzy prawie czarnych, drobniej ciętych, ale także miękkich. Są bardzo delikatne, atłasowe, przyjazne. Podsuszanie tych listków na kartce papieru sprawia przyjemność. Można przebierać w nich palcami i błądzić myślami w niekoniecznie przyziemnych rejonach.
Room note, czyli to, co trudno ocenić samemu. Żona, okadzona słuszną porcją dymu, po złapaniu oddechu uznała, że zapach jest przyjemny i nienachalny (ale Jej się podoba nawet kadzidlany Bill Bailey’s Balkan Blend).
– Dym z ogniska. – rozmarzyła się.
– Zanotowałem. Co poza tym?
– A co więcej potrzeba? – chwyciła gitarę i odśpiewała „Płonie ognisko i szumią knieje” na trzy głosy [cenzura małżeńska on] (to taki eufemizm jak się nie chce powiedzieć wprost, że ktoś fałszuje) [cenzura małżeńska off].
Opisywana mieszanka to doskonała propozycja dla początkujących (czyli takich jak ja) fajczarzy, którzy mogą nie tylko bezboleśnie zapoznać się z nie tak przecież oczywistym, a czasami wręcz agresywnym smakiem Latakii, ale też poczuć dumę z wypalenia całej fajki od jednej zapałki („co, jeszcze mi nie zgasło? żadnych bulgotów? nie nagrzewa się? no, ja to jestem po prostu gość!”). Paliła się sama, zapalniczka leżała bezużyteczna. No i paliła się sucho. Ja, który mógłbym otworzyć wytwórnię kondensatu, na tym tytoniu bym się nie dorobił. Nie syci przy tym zanadto, smak w ustach delikatny i – mimo że odrobinę papierosowy – ulatnia się szybko pozostawiając chęć na więcej. Dym z tych rzadszych, zadziwiająco lekki i chłodny, nie oblepiający języka. Na nic zdały się próby sprowokowania tej dzierlatki żeby zdradziła, co się stanie kiedy się zapamiętam w delektowaniu się. Minutowe ostre dorzucanie do pieca pozostawiło cienkościenną fajkę ledwo lekko ciepłą, nie wydzieliła się nawet kropla kondensatu, a dym prawie nie zmienił smaku, tylko skarcił mnie amoniakowym klapsem.
Wspomniana papierosowość może być uznana za największy mankament tego tytoniu. O ile w smaku nie jest drażniąca, o tyle w fajce zostawia po sobie ślad. Na czas testów recenzowana dostała na wyłączność fajkę, w której na co dzień palę Latakie. Nie tylko zniknął charakterystyczny aromacik Latakii, ale z komina zaczął dobiegać zapach rodem z popielniczki z petami, mimo że nie zaniedbywałem starannego czyszczenia. Cóż, przyjdzie przeznaczyć specjalną fajkę do tego tytoniu. Dopóki smakuje tak, jak smakuje, nie mam pretensji.
Solidnie podsuszony i luźno ułożony w kominie fajki tytoń powitał mnie jak starego druha, częstując łagodnym aromatem, delikatną słodyczą, miękką i maślaną jak w MB Va No 1, szczawiowym kwaskiem po bokach języka, posmakiem suszonych owoców (śliwką na pewno, ale czymś jeszcze, bardziej garbnikowym, może porzeczką?), a nawet łagodną goryczką w tyle podniebienia. Latakiowe, kojarzące się orientalnie nuty, choć obecne przez cały seans, nie były agresywne, od czasu do czasu tylko dobitniej dawały o sobie znać (i to w bardzo przyjazny sposób). Podczas pierwszego palenia była też pewna ostrość, która jednak nie powtórzyła się już więcej i teraz nie wiem, czy to niewprawne podniebienie, czy może w międzyczasie sparzyłem sobie język i znieczuliłem na leciutkie szczypanie. Zdecydowanie wolałbym czuć tę pikantność, bo dodawała mieszance… no, pikanterii. Lekki, prawie niewyczuwalny, cierpkawy posmak chrzanu czułem natomiast za każdym razem kiedy siadałem, aby podelektować się sprezentowaną próbką.
Myślę, że ten tytoń przypadnie do gustu yerbopijcom. Mimo swojej delikatności (nawet bez uwzględnienia, że Latakia jednak w nim jest) pasuje do mocnych w smaku, podpalanych albo naturalnie ziołowych gatunków yerba mate, na przykład La Merced Barbacua czy Canarias. Po krótkiej walce o kubki smakowe następuje rozejm i przyjemna współpraca międzygatunkowa podnosząca walory i napoju, i dymu, swoista symbioza dwóch smakowych światów.
Przed paleniem koniecznie trzeba tę złośnicę porządnie wysuszyć. Fajka nabita nierozdrobnionym tytoniem prosto z torebki obraziła się na mnie i odmówiła współpracy, bulgocząc jak garnek z gotującymi się ziemniakami. Było kwaśśśno, cierrrpko, bez smaku, tylko dzika Latakia hulała niczym tuchajbejowa orda po akermańskich stepach. Smakowało to jak yerba mate zalana wrzątkiem, czyli paskudnie. Okrutna zemsta za brak czułości. Gdyby nie Akcja Recenzja, być może zniechęciłbym się do tej mikstury, ale co było robić, słowo się rzekło, próbka pobrana, zatem powoli, drobnymi kroczkami i z coraz większą przyjemnością uczyłem się obchodzić z tą łagodną, choć grymaśną kokietką. Opłaciło się.
Dziś ostatnie palenie. W torebce zostały jedynie resztki pyłu. Tym razem tytoń wysuszony na pieprz i solidnie rozdrobniony. Przypalam, pykam powoli, z szacunkiem i… przyszły maślano-orzechowe, lekko słodkie smaczki. Latakia rozkosznie rozleniwia; początkowo wycofana, po jakimś czasie bardziej zdecydowanie bierze sprawy w swoje listki. Jest dym z ogniska podsycanego łętami ziemniaczanymi, jest mgła snująca się nisko o poranku… W pewnym momencie tytoń w fajce układa się tak, że rozlega się całkiem wyraźny odgłos, jakby świst wiatru przeciskającego się przez szczeliny okienne w jesienny wieczór. Tęskny, zawodzący. Staram się go utrzymać pykając miarowo, ale dźwięk wkrótce cichnie i zalega przytulna cisza. Parzę herbatę z suszonymi malinami, siedzę, sączę, palę i czuję, że jestem gotowy na przyjście jesieni.
Świetna recenzja.