Tak jak daleko pamięcią jestem w stanie sięgnąć, atmosfera świąteczna zaczyna obowiązywać od pewnego magicznego dnia, który można nazwać świętem ruchomym. Mowa oczywiście o zmianie wystroju w super- i hipermarketach czy pierwszych choinkach w centrach handlowych. W ramach cyklicznego projektu fajkanetu Akcja Recenzja, wspomniana wcześniej atmosfera zapukała do moich drzwi. Nie dosłownie oczywiście, bo sam tytoń dostarczył kurier.
Pierwsze wrażenie pozostaje w pamięci. Otumanione zmysły, z węchem ze względów oczywistych na czele nie dawały wytchnienia rozumowi. Miał być tytoń – a napchali tam chyba zmielonego ciasta! Skołowany wrażeniami zapachowymi postanowiłem wyprawić siebie samego w delegację do członków rodziny, racząc ich wonią tajemnego woreczka. Biegając, jak to zwykło się mówić w mym domu, jak Żyd po pustym sklepie, wysłuchiwałem uważnie uwag każdej z odwiedzonych osób. Matka-rodzicielka winną za przyjemny zapach uznała śliwkę, suszoną. Ojciec natomiast wiśnię, zdecydowanie słodką wiśnię. Dopełnieniem do tej nowej wojny postu z karnawałem były moje własne przemyślenia. Poszlaki prowadziły mnie od ojcowskiej wiśni, przez porzeczki i jabłuszka aż do miodu, rodzynek, karmelu i lekkich nut czekoladowych. Nie mogąc pozbyć się z głowy nękającego mnie skojarzenia z zapachem słodkiego ciasta albo keksu, uznałem to za całkiem znośną wersję oficjalną. Tak, więc tytoń ten pachnie bardzo przyjemnie, dobrym ciastem. Świątecznym oczywiście.
Miałem w pamięci założenia recenzji, tj. pisać w ciemno. Nic nie wiesz, masz tytoń i bądź tu człowieku recenzent. Czar prysł, kiedy wewnątrz woreczka odnalazłem karteczkę (jak się potem okazało, omyłkowo dodaną przy wysyłce). Zdemaskowanym agentem okazał się Pan Peterson Xmas Special rocznik 2012. Skończył się głupiego rebusik, co przywitałem z zadowoleniem. W końcu zweryfikowało to moje najwcześniejsze, zapachowe osądy – przysłowiowy kamień z serca spadł.
Oko wyłapało jasne i ciemne pasemka, pierwsze zdecydowanie dominują, zapewne Virginia. Uznałem to za dobry znak. Cała reszta – połyskujących odcieni czerni i brązów stanowi z pewnością jedną trzecią, może 40 procent. Uznałem to za rozsądną równowagę dla pierwszego składnika. Cięte grubo, sporo badyli, tytoń wilgotny. Trzeba popracować nad formą, żeby wydobyć, z założenia, wartościową treść.
Przyszła kryska na Matyska, pora przygotować pierwszą fajkę. Dyżurną gliniankę nabiłem tytoniem prosto z woreczka, więc dosyć wilgotnym. Pierwsze rozpalenie, trochę dymu. Przytarcie kołkiem, pyknięcie kontrolne. Tytoń chwycił żar dopiero przy trzecim rozpaleniu, produkując obfite porcje dymu. Przy pierwszym rozpaleniu czuć mocno Va, jest tu zdecydowanie dominujące. Spróbowałem pykać regularnie, obłaskawić tego mitycznego kąsającego demona chowającego się w jasnych liściach. Pierwsze minuty zeszły na przejadaniu dymu, nic konkretniejszego nie czułem. Było znośnie, tak sobie, ergo – byle jak. Spróbowałem sprawdzić tolerancję tego Petersona na chełpliwe, mokre i gorące palenie. Tutaj stało się to, czego zasadniczo oczekiwałem – kawendisze stały się kulą u nogi, smrodząc troszkę swoimi poukrywanymi smaczkami. Pojawiły się nuty orzechowe, osadzające się na tylniej ścianie podniebienia, drapiące lekko gardło. Niekoniecznie w nieprzyjemny sposób, przeciwnie – spodobało mi się to. Tytoń ten jednak mocno podgrzany jest trudny w paleniu. Sesja zakończyła się lekkim kapciem. Oraz koreczkiem.
Druga próba w odstępie tygodnia. Zdążyłem zapomnieć jak smakuje, jak się pali. Uznałem to za rzecz pożądaną. Tym razem do zadania smakowania wykorzystałem fajkę wrzoścową – Chevaliera z 2011 roku, w kształcie prince. Przyjemna i lekka, a także świeżo opalona, służy mi od niedawna do wypalania dyżurnego aromatu (Savinelli Aroma). Powtórka z rozrywki – siadam tym razem w kuchni, dzień słoneczny, samopoczucie znośne. Z uczuciem najbliższym radości nabijam fajkę podsuszonym wcześniej tytoniem, rozpalam zapałkami. Rozpalenie było niewiele mniej kłopotliwe niż za pierwszym razem. Żar jednak lubił gdzieś uciekać, fajka przygasała mimo manewrów kołeczkiem. Uznałem to za część żywota człowieka pozbawionego warsztatu oraz doświadczenia, po czym próbowałem dalej. Po rozpaleniu, dymu było troszkę mniej, jednak zapach dało się wreszcie poczuć. Z zapachu pierwotnego, przed rozpaleniem, tytoniowy dym najwięcej zachował aromatu karmelu o łagodnej, jednak nadal słodkiej woni. W smaku progres. Tytoń lubi sobie przygrzać (daje popalić – fajce). Ale idą pierwsze przymrozki, ręce grabieją jak diabli, więc dla dobra naszych rąk uznajmy to za zaletę. Podczas fajkowej sesji odezwały się pierwsze słodkie i kwaskowe przełamania orzechowych nut. Słodycz pojawiła się wraz ze wzrostem temperatury w kominie. Wnioskuję więc, że sprawcą jest Va. Na pierwszym planie pojawiały się kwaski, której najlepiej można przyrównać do lekko kwaśnych, zielonych jabłek. Takie akurat bardzo lubię. Nie wykrzywiają ust w grymasie cierpienia, tylko poprawiają mieszankę.
Podejście trzecie i ostatnie. Pochwyciłem Worobca 150, nabiłem prawie po brzegi. Trochę luźniej i zdecydowanie mocniej poduszonym tytoniem. Cel, jaki mi przyświecał: palić jak najspokojniej i delikatnie jak się da. Fajka zatrzymała żar w środku przy trzeciej próbie rozpalenia, produkując ładną ilość dymu. Zapach zdecydowanie zyskał, może bardziej owocowy, nadal jednak z karmelem w tle. Początkowo powtarzał się schemat z poprzednich sesji fajkowych – delikatne smaczki, kwaski, potem trochę więcej ciepła w kominie. Tutaj było już spokojnie, znośnie. Raczony byłem ciepłym dymem, delikatnym, o karmelowej nucie, którą na początku czuć wyraźnie wypuszczając dym nosem. Im bliżej dna żar wypalał tytoń, tym mocniejsze akcenty od strony Va dawały o sobie znać. Pojawiał się znowu orzechowy posmak, ciepłe powietrze zyskiwało na słodyczy, tracąc jednak lekkość i puszystość karmelu. Niby brutalniej, a jednak nadal przyjemnie. Tak radośnie popalając, fajka nagle przygasła. Spojrzałem smutnie w komin, tytoniu było niewiele. Osadził się na samym dnie. Po dwóch stuknięciach, pierwotne podejrzenia zostały zweryfikowane. Zrobił się ładny koreczek, gładziutki, mokry. Najwidoczniej taki urok Petersonowego aromatu.
Podsumowując, pierwsze wrażenie nastawiło mnie bardzo optymistycznie. Zaznaczyć muszę, że recenzowałem tytoń będąc zagorzałym zwolennikiem La i innych śmierdzieli oraz czystej Va. Chciałoby się rzec – ortodoks albo konserwatysta uzbrojony w klawiaturę wyrusza na świętą wojnę. Jakkolwiek trudno pozbyć się starych nawyków i oceniać z umysłem czystym albo otwartym na nowe, tak starałem się dojrzeć coś, co w tym tytoniu może być warte uwagi. Zapach samego tytoniu z puszki jest wyjątkowy. W smaku karmel, orzechy, jabłuszka czy cytrusy, gdzieś daleko na horyzoncie czekolada albo trudne do określenia słodycze. Moc tytoniu najwyżej średnia. Spodobało mi się, to prawda. Jeśli mowa o świątecznym aromacie, Peterson jest bardzo świąteczny. Mamy tutaj słodycz jak rodzinną atmosferę, orzechowe nuty drapiące w gardło jak grzane wino. Ale czasami kwaski przymrużające oczy jak uwagi ukochanej teściowej. Moim skromnym zdaniem brakuje przełamania tych składników. Gdy jedyną frajdą są kwaski płynące z Va, poprzedzone falą słodyczy i ciepłego powietrza, człowiek najzwyczajniej w świecie przysypia z nudy. Mimo tego wszystkiego tytoń wydaje się więc świetnym wyborem dla ustawionych tatusiów po czterdziestce, którzy nie chcą drażnić otoczenia albo palaczy ceniących zrównoważone, delikatne aromaty. Mi pozostaje przecież cała reszta.
Najnowsze komentarze