Tytoń przywędrował w saszetce, która kryła w sobie tytoń, ale…wcale nie kryła nazwy, bo uprzejmi pakujący włożyli do niej karteczkę oznajmiającą, że oto palić będę Petersona Xmas 2012.
Że będzie to aromat – wiedziałem przystępując do tej edycji akcji-recenzji. Oraz jeszcze przed otwarciem saszetki. No to ją otworzyłem. Otoczyła mnie woń jak z bukietu panny młodej wbrew przesądom biorącej ślub w maju. No ale bez złośliwości. Zapach rzeczywiście kwiatowy, świeży, bez śladu chemii. Ale też i tytoni. No, ale miało być bez złośliwości.
Tytoń składa się z grubo ciętych wstążek tytoni jasnych, trochę ciemniejszych oraz zwitków wstążek tytoni całkiem ciemnych. Wśród jasnych zdarzają się łodyżki, ale w zakresie dopuszczalnym.
Pierwszą porcję postanowiłem porządnie podsuszyć. Gdy już trochę zapachy wywietrzały, tytoń nadawał sie do roztarcia i napełnienia nim dziewiczej fajki glinianej. Mimo podsuszenia konieczne jest odpalanie na dwa razy. Pierwszy dym i… wrażenie w ustach pozytywne. Tytoń leciutki, świeży, lekko kwaskowaty, ale tylko o tyle, by podtrzymać wrażenie świeżości. Dodać także należy: wytrawny, bo trudno wychwycić nutki słodyczy. Odchodząc od kwiatowych analogii, można tytoń porównać do wytrawnego szampana. Dalsze palenie podtrzymuje to wrażenie i utrzymuje do samego końca. Nie mogę zawrzeć sakramentalnego: „spala się do kupki jasnego popiołu”, bo mimo podsuszenia i roztarcia po paleniu pozostają fragmenty tych łodyżek, które zostały drobniej pocięte.
Do drugiego palenia zasiadłem sobotniego wieczora w domu. A w domu mam ostatnio początkującego fajczarza, a dokładniej fajczarkę: moja żona Ania dołączyła do mojego hobby. Gdyby próbować określić jakieś tytonie jako „damskie”, to ten recenzowany na pewno mieściłby się w centrum tej kategorii.
A więc zasiedliśmy. Ania dostała pewnego odnowionego przeze mnie albańskiego małego billiarda, ja sięgnąłem po przeznaczonego pod aromaty, rzadko palonego Stanwella Brass Band. Tym razem tytoń nie był podsuszany, tylko nieco rozdrobniony. Palimy.
– I jak, Aniu?
Ania nie czyta opisów tytoni, nie zgłębia tematu palenia fajki teoretycznie, więc operuje swoją własną, naturalną terminologią.
– Ciepły. Wytrawny. Kwaśny. Słony (!! – może to od ustnika fajki, która trochę poleżała? Ale też odnalazłem taką nutę). Lekki. Przyjemny. Nic złego o nim nie można powiedzieć.
Słony posmak szybko zniknął, ale pozostałe określenia pozostały aktualne do końca. Nie pali się łatwo, a przynajmniej nieuważne palenie zmusza do ponownego odpalania co jakiś czas. Porównanie do wytrawnego szampana oboje uznaliśmy za trafne i tym razem.
Została mi porcja na ostatnią fajkę, ale po tych dwóch paleniach nie sądzę, bym miał być czymś zaskoczonym, więc pokuszę się o podsumowanie. Do tego potrzebne jest pewne wytłumaczenie, może wyjaśniające moją małą uszczypliwość z początku tej recenzji. Od dłuższego czasu palę na zmianę Virginie i tytonie angielskie, w tym te z Latakią, sięgając czasem też po tytonie typu SG Balkan Flake. Są to więc tytonie zdecydowanie niearomatyzowane. I w tym towarzystwie Peterson Xmas 2012 to zjawisko z zupełnie innej bajki. Jest to mieszanka bardzo lekka, o małej mocy w sensie zawartości nikotyny, przy tym wytrawna w znaczeniu bardzo słabo wyczuwalnej słodyczy. Nie wiem w jaki sposób osiągnięto aromatyzację, ale nie powodowała ona wystąpienia nieprzyjemnych zjawisk na dnie paleniska. W ostatniej fazie palenia tytoń zachowuje swój pierwotny charakter i nie ujawnia istnienia chemicznych dodatków. Pali się dobrze, ale nie można o nim zapomnieć na dłużej. Room note pozostawia przyjemny, postronny obserwator porównał zapach do słodkich jabłek, doprecyzowując: szisza jabłkowa. W ustach nie pozostawia wyraźnego smaku, ale ogólne odświeżające wrażenie…i ochotę na zapalenie czegoś bardziej konkretnego.
Pozdrawiam tradycyjnym: Chladny kur!
To ostatnie było do redaktora Akcji-Recenzji – ale PT Czytelników Fajkanetu pozdrawiam równie serdecznie. Zaczerpnięte z newslettera etrafika.cz.
Ten chladny kur był tak piękny, że nie mogliśmy tego nie umieścić. Sam rozumiesz :)
Dokładnie szisza jabłkowa! Wiedziałem że coś mi ulatuje ale nie byłem w stanie tego złapać.