Piąta klasa podstawówki. Dzień nauczyciela. Wychodząc do szkoły dostałem od matki dużą bombonierkę, aby oddać ją kurtuazyjnie w ręce pani belfer. Wykoncypowałem wtedy szybko, że nie będą ponadindywidualne kody kulturowe pluły mi w twarz. A już napewno nie w podniebienie. Moje i mojego kumpla. Szacunek dla własnych afektów zwyciężył nad szacunkiem dla ludzi pracy i w drodzę na pierwszą lekcję spałaszowaliśmy wspólnie całą baterię czekoladek. Jak mawiał sędziwy Hegel – nim złożyła go cholera – daną epokę, wydarzenie można zrozumieć tylko ex post, wtedy gdy przeminie. Dlatego też opisany wybryk z przed lat uzyskuje sens w ramach tej mikro-recenzji.
Glen Piper to mieszanka virginii i czarnego cavendisha. Przyprawiona ponoć perigue. Zawartość puszki to brudnozłocisto-czarny mix, dość grubo ciosany, bardziej broken flake niż ready rubbed. Gdy włożyłem mój krzywy nochal do środka od razu nasunęło mi się jedno skojarzenie: bombonierka. Niektórzy czują tam podobno jakieś popsute owoce. Natomiast przede mną ewidentnie roztacza się woń czekoladek z alkoholem (pewnie stąd skojarzenie z fermentacją). Ponoć rum – jak wieść gminna niesie.
Tytoń nie jest ekstremalnie wilgotny, jednak w placach się klei. Stare wilki od razu mogą go pchać w komin. Ja dla bezpieczeństwa podsuszam. Choć jestem fajczarski niechluj i amator, mieszanka spala mi się bez większych zgrzytów. Nie gryzie przy szybszym kopceniu. Najlepiej smakuje mi w kukurydziance-papajówce (nie pytajcie mnie jednak jak komponuje się ze szpinakiem). Nic tak bardzo jak Glen Piper nie oddaje obiegowej prawdy, że znaczącą składową smaku jest zapach. Bowiem w paleniu ma ten sam charakter co „na surowo”. Znów bombonierka. I to naprawdę dobrej klasy. Nie jakiś tam spirol z kakao. Niektórzy twierdzą, iż jest to bardzo delikatna aromatyzacja. Jestem innego zdania. Słodkość virgini i cavendisha doskonale współgra z czekoladowo-rumowym nadzieniem, jednak nie dominuje nad nim. Jest to raczej współpraca na braterskich warunkach. Z tej miłej gry jednak wypada perique. Praktycznie w ogóle go nie czuć. Ani w smaku, ani w mocy. Z tego drugiego aspektu nikotyniści nie będą zadowoleni, ja natomiast się cieszę.
Glen Piper zachowuje swój charakter do końca, a nie jestem osobą która pali ekstremalnie wolno. A jest to smak gładki, bardzo słodki, bez większych sinusoid i nagłych niespodzianek. Solidny. Równostajny jak ruch prostoliniowy. Ale bez nudy. Ów smakiem – z uwagi na cenę 100g puszki – możemy cieszyć się naprawdę długo.
Na dzień nauczyciela możecie kupić McConnella dla wychowawcy Waszych pociech. Tylko upewnijcie się, że dotarł.
Za spirol w kakao masz u mnie plusa ;)
Co prawda jest „z” a nie „w”, no ale każdy czyta jak uzna za stosowne, mamy w końcu postmodernizm ;)
Iście freudowska pomyłka :D
Kolejny tyton ktory bede musial kupic. Przez wzglad na w podobny sposob spalaszowana bombonierke. Za to moj znajomy w ramach zakladu pozarl roze.
Sto lat temu miałem puszkę tego. Wtedy wydał mi się dziwny, faktycznie dominował zapach kawy lub czekolady, co wtedy nie zgodziło się z moim poglądem na tytoń, którym rządziła wówczas Amphora Regular. Ciekawe jak spodobałby się dzisiaj. Inna sprawa, że teraz to zdaje się jest produkt KuK, a więc też inny niż przed 20 laty.