Nie wiem czy to wina wpływu planet czy też może nawyki starego dziada, ale raz w miesiącu (chyba o nowiu) czuję imperatyw siedzenia na kanapie i oglądania telewizji. Zwykle załatwiam taka potrzebę przy pomocy Viasat History albo Planete +. Godzinka, może półtorej i po krzyku. Otrzepuję intelekt i jestem sobie dalej sobą atelewizyjnym (jakby nic się nie stało).
Tak się złożyło, że ostatnio na pierwszym z wymienionych kanałów holocaust, na drugim gułagi. Sprawy nieprzemijalnie tragiczne, acz poprzez nieustanne kołowrotkowanie, spowszedniałe. A zatem pstryk – kanał Discovery (?) – gdzie mamy doczynienia z odkryciem przez parę przymulonych Jankesów, że kupili ponoć niezwykle cenny egzemplarz płyty gdzie nie ma płyty. No to pstryk, pstryk, pstryk i… Oto jest coś:
„Czeeeeść. Jestem Monia”.
Przypuśćmy, że widzę chyba kogoś prawdopodobnie płci żeńskiej. Pewność w tym względzie zakłóca telewizyjny androgynizm. Ale przecież Monia – wobec czego, raczej, samica.
Pobieżnie opiszę : T-shirt, wojskowe portki . Fryzura wygląda na świadome odrosty. Bowiem tleniony blond zaczyna się gdzieś w połowie ogólnego błędu w mysiej, naturalnej barwie. Na twarzy z kolei znaczna ilość różnych uchwytów, wihajstrów i dżyngsów. Cera tej pani kojarzy się z pancerzem transportera piechoty i mimowolnie, spoglądając w jej oblicze, planuje się: tu saperka, tam ogniwo gąsienicy, a na tym czymś koło oka może da się powiesić szperacz. Właściwie to nie istotne, bowiem jest to program o głębokiej metamorfozie, której za chwilę dostąpi bohaterka. Bohaterka dwojga znaczeń, ponieważ w celu zmiany takiego wizerunku bez palnika, przecinaka i obcęgów się nie obejdzie. Fachowcy z K-5 dadzą jednak radę . Bądźmy dobrej myśli. Ale nie mi krytykować współczesne „formaty” urody. Tym bardziej kiedy z ekranu wylata muza ma i niejako sowa Minerwy (o zmierzchu). Bowiem Monia –rockendrolowa dziewczyna (tak ją określa narrator) rzecze : „Pragnę żeby mnie każdy widział . Chcę być… taką wisienką na torcie!”
„Skromność dziewczęcia skarbem” – jak mawiała dobrodziejka Dulska. Ale co tam!
Ha! Ja swoje mam i nie puszczę! Pstryk! Zamykam „pudło”, bo zupełnie zbędne. Do Moni ślę mentalnie kosz herbacianych róż… i czym prędzej za wrażeń opisanie się zabieram. Otrzymałem bowiem pół roku temu w ramach wymiany blend aromatyczny o nazwie „Hobbit’s Weed” wyprodukowany w USA przez Tewksbury & Company. Tytoń posiadający obłędne „3.7” na 40 recenzji na tabaccoreviews, którego przez 6 miesięcy obawiałem się zapalić tylko dlatego, że potężny, sodomiczny miazmat zdawał się trwale zmieniać zachowania domowej populacji muszki owocówki. Poczęły zatem owady żywiej oscylować przy nagraniach popu królowej Madonny tworząc korowód niczem paradę jakąś by w końcu osiąść w San Francisco liberalnym. Woń tęczowej landryny potrafi namieszać we łbie nawet z natury rozsądnym muchom.
Nie tylko zapach był niepokojący. Blend składał się bowiem z naprawdę sporych płatów brązowych liści (mniemam: Burley) oraz mniejszych nieco brunatnych kawałków (przypuszczam: Black Cavendish) oraz był totalnie mokry. Sądziłem zatem, że jest zupełnie niepalnym, a Kolegów z TR począłem uważać za mało rozsądnych.
Niemniej jednak nadszedł ten dzień, kiedy horoskop dla znaku mego jasno wskazywał, to jest twój czereśni czas, ładuj fajkę raz… Naszykowałem tedy ”słonia”- wielkiego, szerokiego i głębokiego mastodonta Amboseli. Dzień suszyłem dla niego „paszę”. Potem mokrego domieszałem. Nabiłem na raz niemalże garść. Zapaliłem… i ogarnęło mnie zdumienie. Paliło się. I wcale nie gasło . Komfortowo wydzielało nawet gęsty dym o smaku… No właśnie… Początkowo dopóki na mej drodze nie stanęła powyżej wspomniana Monia zupełnie nie potrafiłem określić co to jest. Nie była to z pewnością wiśnia, ani wiśniówka, ani wiśniowy bełt, ani nawet Kijafa – uwodzicielka. Może czereśnia? Taka ciemna i maksymalnie słodka. Też nie. Nie była to nawet rzeczona landryna. Począłem się martwić, że to smak jeszcze ludzkości nie znany i stąd moje trudności w kojarzeniu. Ale wtedy pojawiła się Monia i wszystko w trzech słowach wyjaśniła . „Wisienka na torcie” jak załączona na fotografii:
Taka kulka w ulepku, którą dekorują ciasta, ubite śmietany etc. Ów wyrób nie cieszy się moja kulinarną sympatią. Swego czasu, przez swój powabny wygląd, obiecywał nie wiadomo co, a smakował nie wiadomo czym- syropowato, z odległa nutą niesprecyzowanego owocowego kwasku.
Należy pamiętać, że taką bezkompromisową słodycz podano w tytoniu. Do głównego smaku j.w. przyłączają się nuty ziemiste, a przez syntezę chemii spożywczej oraz naturalnego ziela powstaje smak dziwny… bo ja wiem jaki?… karmelizowanej marchwi?
To jednak nie wszystkie osobliwości .
Czy Szanowni Państwo płyn do ust – Colgate Plax – znają? Dlaczego pytam? Ponieważ w „HW” plączą się także zmutowane bodźce żelazistej mięty w onej cieczy, powyżej wymienionej także występujące .
Zrobiło się nieco dziwnie. Jak w nazistowskiej wytwórni zielonej galarety z żółtej benzyny. Ale przecież mniej więcej od końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku nic nie smakuje jak smakować powinno. Wszędy panoszy się koszelina, burak, aspartam, olej palmowy, glutamian . Dlaczego spodziewać się, że aromat w aromacie będzie prawdziwy. Oczywiście mi owe zaskakujące wrażenia nie za bardzo do gustu przemawiają z drugiej strony muszę przyznać, że „Hobbit’s Weed” jako jeden z niewielu aromatów pykał mi się beztrosko. Łatwość, szybkość, względna wyrazistość. Te wielkie płaty paliły się jednak wzorowo.
W mojej opinii, oparcie aromatu w większości na Burleyu, to z zasady lepszy pomysł niż na Black Cavendish. Nawet zacząłem pojmować owe „3,7”. Przecież jest na tym świecie ciżba okrutna fajczarzy nowoczesnych, którzy chcą szybko, dużo, wyraźnie oraz tylko w niedzielę. A wszystko, co wymieniłem znajdują właśnie w opisywanym tytoniu, przy czym niedziela jest zazwyczaj raz w tygodniu. Samo „HW” niestety znajduje się za wielka wodą oraz za urzędu celnego bramą. I moim skromnym zdaniem nie ma sensu się naprężać, żeby zdobywać. Perła to bowiem jest, ale wśród klejnotów smakowego kiczu.
Za zdecydowanie smaczniejszy oraz posiadający inne niezbędne moderne i niedzielne przymioty uważam GH „Ultimum’.
Fajny tekst Golfie. Ten posmak z plaxa to jednak może być aspartam. Nie zdziwiłbym się…
Dobry tekst, uśmiałem się jak zwykle.
Hobbit’s Weed miałem okazję powąchać. I na tym poprzestałem, bo mam chyba jednak jakieś skrzywnienie psychiczne i nie jestem się w stanie przekonać do aromatów o zapachu „zgodnym z naturalnym” ;)
Tewksbury & Co – błąd tekście. Tak poza tym to ja do HW nic nie mam, bardzo lubię, ale ostatnio mi się skończył :(
Zadałem sobie trochę trudu aby sprawdzić . No cóż nie mam wiadomości z ichniego KRS-u ale http://co.foodmarketmaker.com/business/421487-tewksbury-and-company.
Powszechnie używane są podobnie jak u nas skróty.
Kuba, tam był czeski błąd, który poprawiliśmy.
Stąd nieporozumienie.
UkłonY,
Przepraszam . Dziękuje za całą poprawę. Teraz wygląda świetnie.:)
Nie ma za co przepraszać. Ja bym sobie życzył, żebym musiał poprawiać literówki wyłącznie w tak napisanych tekstach (jest maniera, jest jajo, jest swada, jest (auto)ironia).
Dobra, nie chwalę więcej, bo popadniesz w stan buty i samozachwytu i przestaniesz się tu publikować, tylko wyłącznie w prestiżowych/zachodnich periodykach. A tego byśmy sobie nie wybaczyli. Bo polski fajcasz, jaki by nie był, również zasługuje na wisienkę na torcie.
UkłonY,
Świetna recenzja jak zwykle. Bardzo podoba mi się koncówka, a zwłaszcza określenie „perła wśród klejnotów smakowego kiczu” :)
Świetna recenzja! Tak gwoli uściślenia: koszenila to barwnik a nie aromat ( co nie zmienia faktu jego świńskości i ohydności), którego kiedyś używano w malarstwie olejnym z wyśmienitymi rezultatami. W jogurcie wyciąg z roztartych pluskwiaków uważam za coś ohydnego. W wódce zresztą też, i w soczku dla dzieci zdrowym i kolorowym też można go znaleźć pod nazwą uwaga, uwaga! „naturalne karminy”. Faktem jest, że tytonie aromatyczne naturalne, nienaturalne i inne dają coś co nazywam „inflacją smaku”. W miarę palenia przestaje się odczuwać cokolwiek, to co miesiąc temu było super wanilią lub wiśnią nie smakuje już na nic. Zaczyna się szukanie nowego aromatu, ten przestaje się odbierać kubkami smakowymi już po tygodniu, więc znowu szuka się innego, mocniejszego i tak dalej. W końcu już nie wiesz co palisz i czy to na cokolwiek smakuje. Ostatecznie nie można rozróżnić Virginii od Burleya, a Cavendisha od starej szmaty. Skutek? Zero przyjemności i durne recenzje jak moja o Amforze. Lekarstwo jest jedno: palenie tylko jednego tytoniu przez kilka tygodni, najlepiej niearomatyzowanego. Ciekawe czy ktoś jeszcze ma takie doświadczenia z aromatami?
Adam, recenzją się nie przejmuj. To był prima-aprilis.
UkłonY,
Ps. Ja bym pewnie napisał superlatywy o Poszlu.
A może ta Amphora nie jest taka znowu strasznie zła :P
No, wyszło nam, że nie jest.
Nie jest zła. Rzecz w tym , że są lepsze. Kupiłem ją rok temu i było dno. Dostałem do recenzowania i hmm siem pomyliłem. Więc coś się rusza w tej Amforze. Wierzyć mi się nie chciało, że to Amphora więc dwa tygodnie temu kupiłem sobie paczkę i znowu co innego w paczce. Nie do końca to samo co dostałem do recenzji, i nie to samo co kupiłem rok temu. To co kupiłem było lepsze od kupionego rok temu a gorsze od recenzowanego. A zresztą: czniam to. Byle się dymiło w kominku i nie czadziło nadmiernie.
„Ta” Amphora naprawdę zaczyna wracać do gry IMHO. Ostatnio miałem okazję otworzyć zasłoikowaną rok temu (bo do pykania w trakcie kładzenia gładzi szpachlowej szkoda mi było GH) i…całkiem,całkiem!
A recenzja pyszna! Więcej,więcej pisz Waszmość!