Budzik nie zdążył dzisiaj nawet zadzwonić – uprzedził go grad wielkości pieprzu bębniący o okna dachowe. Wstałem jednak rześki mimo tego, że dzień wcześniej zabalowałem ze znajomymi, a kryształ z aroniową nalewką mamy mojego dobrego kolegi wysuszyłem praktycznie sam. Jako że palę sporadycznie i głównie na dworze, w ostatnich tygodniach miałem fajkę w zębach może ze dwa razy i nic nie zapowiadało, że dzisiaj przełamię tę kiepską passę.
Nie mam jakichś konkretnych preferencji co do tytoniu. Przede wszystkim gustuję w angielskich mieszankach, gdyż tam łatwiej dla mnie o jakiś stały motyw, którego jestem w stanie się chwycić. Brakuje mi w nich często słodyczy, w mieszankach z Orientalami i Latakią czuję przede wszystkim męski, gęsty, tytoniowy zapach. Mam też niekiedy skłonności do traktowania się słodkościami typu Petersony czy inne perfumowane zupy. Jeśli chodzi o Va – nie mogę się przekonać, zrzucam to na karb mojego niewyćwiczonego podniebienia oraz nieregularnego popalania. Ubzdurałem sobie w mojej rozczochranej łepetynie, że muszę przeznaczyć sobie czas na pełną sesję z fajką i mogę to robić tylko w określonych okolicznościach – ma być ładnie, spokojnie i nic, absolutnie nic nie może mi przerwać w lekturze okadzanej tytoniowym dymem (prawie zawsze palę przy książce), jednak i to nie zawsze pomaga.
Zachwycam się pochlebnymi opiniami na temat czystej Virginii, sam chciałbym uszczknąć coś z tego rogu obfitości, ale zwyczajnie nie potrafię jej odkrywać. Może to kwestia pechowej serii zdarzeń, a ja sam jestem drobnym Słoneczkiem Lemony’ego Snicketa, które ze zgryzoty zgryza kolejne ustniki…
Mimo okropnej pogody o poranku, z biegiem dnia chmury ustąpiły, robiąc miejsce pięknemu, czerwonemu słońcu. Wiatr, który psuł moje osiedlowe połączenie, przestał giąć drzewa, a temperatura nieco się podniosła. Nawet nie myślałem o dymku, jednak ptactwo domagało się jedzenia i świeżej wody, a mnie przez myśl przeszedł akurat mój billiardo–lovat Hardcastle (nietypowe proporcje między ustnikiem a szyjką) i postanowiłem go nabić jednym płatkiem Full Virginia Flake, którą kupiłem z ciekawości. Kilkakrotnie do niej podchodziłem, ale zawsze zamiast przyjemności z palenia odczuwałem tylko płaski smak połączony z konkretną mocą. Wziąłem tylko kołeczek, zapalniczkę, dwa wyciorki i wyszedłem na zewnątrz.
Gdy już wyszedłem z klatki, usiadłem na stołku przymocowanym w takim miejscu, aby wygodnie i z przyjemnością admirować piękno egzotycznej fauny. Patrząc jak te pocieszne ptaszyska rozgrzebują ziarno wyjąłem swoją fajeczkę, liznąłem płomieniem tytoń, roztarłem kołeczkiem, liznąłem jeszcze raz i próbowałem z uwagą „spijać” dym, który z wolna wyciekał z komina. Bezwietrzny wieczór, ciepłe słońce, które ostatnimi promieniami odbija się od wierzbowych gałęzi – można się zakochać. Mój wzrok (zapewne w tym momencie zezowaty) skoncentrowany był jednak na główce fajki oraz obłoczkach dymu, które wychodziły z moich ust. Co kilka pyknięć delikatnie pociągałem nosem, aby wyniuchać te wszystkie niuanse, o których pisze się na wielu portalach i forach. Nie odpuszczałem mimo uszczypnięć, nieprzyjemnego dla mnie posmaku czy przygasania.
Wtedy właśnie nastąpił przełomowy moment, który sprawił, że ten tekst został napisany. Gdzieś w tle, poza wszystkimi przykrymi czynnikami składającymi się na moje uprzedzenie do czystej Virginii, zdołałem wyłowić – choć z trudem – coś nowego, co zaczęło mi się podobać. Poczułem mianowicie słodycz. Kiedy złapałem odpowiedni rytm „spijania” dymu, coraz bardziej nasilały się słodkie niuanse, raz po raz pieszczące moje chamskie, niewybredne kubki smakowe. Aromat zaczął się rozbijać na drobniejsze segmenty, które po kilku minutach dalszego palenia mogłem swobodnie rozdzielić na te bardziej tytoniowe i owocowe, przede wszystkim nawiązujące do jakichś cytrusów.
Było to coś całkowicie odmiennego niż słodycz syropowatego aromatu czy orientalne, oleiste „języczki u wagi”. Ta złożoność była tak ulotna, tak delikatna – mimo z wolna mieszającej w głowie mocy – że mimowolnie zacząłem się uśmiechać pod nosem, wygrywając ciężką dla mnie walkę z tą wymagającą porządnego warsztatu fajczarskiego pozycją. Pozwalałem się odważniej rozgrzać fajce, zgęstnieć chmurkom dymu w poszukiwaniu kolejnych tajemnic, lecz gdy wszystko zaczynało zlewać się w nieprzyjemną dla mnie papkę zwalniałem, by wrócić do stanu uprzedniego.
Tak przesiedziałem niepełne trzy kwadranse, kiedy fajka zatliła się po raz ostatni. Moje ptaki niecierpliwiły się, patrząc na mnie z nieufnością, jak gdybym zbierał się do kociego skoku w ich stronę. Wystukałem główkę o otwartą dłoń w celu wysypania popiołu i zacząłem zmierzać w stronę domu, gdyż moje dłonie odczuły dłuższy czas poza konkretnym źródłem ciepła. Szedłem krokiem typowym dla człowieka spełnionego, usatysfakcjonowanego takim przebiegiem palenia. Obiecuję sobie poprawę, jeżeli chodzi o cierpliwość, bo wiem, co dostaje się w zamian i wiem już, którędy droga.
Mogę teraz z czystym sumieniem napisać pod słowami zachwytu dla czystej Va – credo!
Dziękuję Alanowi za przejrzenie tekstu przed publikacją. :)
Niezły tekst.
PS. Te języczki to są „języczki u wagi”. Wagi uchylne miały rzeczone języczki ;)
Mea culpa, to tak samo jak z zasypywaniem, a nie zasypianiem gruszek w popiele. Przyznaję się bez bicia do błędu. :)
Tekst jest nie tylko, moim zdaniem, bardzo sympatyczny, ale i o wielkich wartościach dydaktycznych. Bardzo cenne refleksje na temat naturalnej słodyczy Virginii w porównaniu do takich innych tytoni. Autor słusznie podaje, że do tej naturalnej słodyczy Va trzeba się „dokopać”. Potem nasz organizm/zmysł smaku już „wie”, czego „szukać”. Moim zdaniem ten tekst to bez mala lektura obowiązkowa dla Osób motywowanych, wchodzących w świat fajki.
W pełni zgadzam się tak z autorem jak i z komentarzem Pana Jacka. Ja również całkiem niedawno odkryłem pełnię słodyczy i bukietu FVF. Do tego tytoniu potrzeba cierpliwości i czasu, kiedy mu się go poświęci odwdzięczy się sowicie.
Ciesząc się z wpisu Miłego Przedmówcy pragnę dodać, iż dotyczy to palenia nie tylko FVF a wszystkich Va. Być może brak takiego „dokopania się” do odczucia tej narturalnej słodyczy powoduje iż np. BBF jest dla wielu blendem kontrowersyjnym a nie przedstawicielem super smacznych naturalną wyrażną słodyczą blendów Virginii. Czasem to, co nazywam „dokopaniem się” do tego „super” smaku Va trwa dość długi czas. Niedaleko szukając – przerabiałem to na własnym przykładzie. Co prawda palę fajkę od ca. 50 lat, ale miałem dość długą przerwę, kiedy to paliłem ok. jedną fajkę tygodniowo, porzucając fajkę na rzecz papierosów. Powróciłem do fajki „serio” dopiero ok. 5 lat temu i z pomocą fajkowych Przyjaciół (dzięki, Marcinie !) odnajdowalem się w świecie dostępnych współcześnie blendów. I tak dojście do odczucia tej słodyczy Va w FVF zajęło mi…prawie rok podczas którego wypaliłem ca pół kilograma FVF.
Świetny tekst:) Chciałoby się rzec, że wszystkie drogi prowadzą do Virginii:) ale każda jest inna i pełna niespodzianek. U mnie FVF zaskoczyło po którejś z kolei puszcze, a BBF to orzechowa miłość od pierwszego wejrzenia.
Rzeczywiście świetny artykuł i potrzebny :D Właściwie to powinien być w „zestawie początkującego”.
Zdradzisz może czy fajka jest opalona?
I jeszcze mnie ciekawi, co masz za ptaki?
Fajeczka jest w trakcie opalania, próbowałem jej ok 7-8 razy. Docelowo przygotowuję ją pod angliki.
Natomiast co do ptaków to fajna historia. Zawsze gdzieś w domu albo na podwórku znajdzie się kąt, który jest całkowicie niezagospodarowany i – cytując ponownie mojego dziadka – robi się tam po jakimś czasie „pierdolnik”. Jak nie wiadomo, co zrobić z kawałkiem deski, pustakiem, metalowym prętem to wrzuca się go właśnie tam.
Na moim podwórku kątem takim było ok 25 m2 w rogu posesji, gdzie kiedyś swój kojec miał pies. Pies zdechł, kojec zarósł i zrobił się tam ów rzeczony… Pewnego ciepłego lata postanowiłem przemienić to brzydkie miejsce w takie, gdzie nie wstydziłbym się zaprowadzić gości. Pomysłów było ogrom, jednak mnie i mojemu dziadkowi najbardziej spodobał się pomysł z ptaszarnią, gdyż od razu obok jest pomieszczenie gospodarcze razem z gołębnikiem, mamy więc swoje „ptasie zagłębie”. Gdy dom był podwyższany długie belki z modrzewia oraz ogrom desek zalegało nam po garażach albo pod plandeką na dworze. Nikt nie miał na to pomysłu, więc zebrałem się do kupy, posiedziałem z kuzynem, zaprojektowaliśmy sporą klatkę (zajmuje całą powierzchnię tego kącika i wysoka jest na ok 3 m, cała pokryta drobną siatką), pooglądaliśmy w 3d i od razu wzięliśmy się do roboty. Budowa trwała ok. miesiąca, wnętrze zaprojektowane jest bardzo estetycznie, a konstrukcja wyjątkowo stabilna…
..natomiast pomysłów co do lokatorów było jak na lekarstwo.
Chciałem czegoś spektakularnego, nietypowego i padło na (tak uważam) kandydata idealnego – bażant diamentowy. Ptak o ubarwieniu niezwykle egzotycznym, bardzo ciekawy jeśli chodzi o toki – niesamowite frygi-mrygi wyprawia. Warunki są idealne, a całe przedsięwzięcie tak estetycznie skonstruowane, że dzieciaki gości, którzy do nas przyjeżdżają właściwie stamtąd nie odchodzą. :)
Podrzucam zdjęcia do wglądu, są identyczne jak moje:
http://woliera.bierun.w.interia.pl/grafika/bazant-diamentowy.jpg
http://www.ptakiozdobne.pl/Photos/bazant-diamentowy.jpg
Palenie fajki jest jak słuchanie jazzu, kiedy nawałnica dymu przypomina spiętrzenie w głośniejszym fragmencie odbiorcy uważnie słuchają i czekają na rozwój sytuacji, zaraz potem gdy muzycy niemal milkną ukontentowana publiczność klaszcze i woła brawo, zupełnie jak fajczarz który wychwyci te najgłębsze pokłady smaku i zapachu odpowiednie dla dobrego tytoniu :) FVF jest doskonały :)