Ogłoszony 14 lipca zlot fajkanetowiczów mianowany jako I Fajkowy Plener Wymiany Twarzy i Fotografii, a po drodze przeobrażony w I Przemyślne Święto Fajki, mimo iż się odbył, to nie w pierwotnie zaplanowanej formie. Można powiedzieć, że z początkowego planu niezmienna pozostała jedynie data, czyli 28 sierpnia 2010 roku. Co wcale nie oznacza, że nie ma czego wspominać!
Początkowo miała to być fajczarsko-jajcarska sesja fotograficzna w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym w Otwocku – miejscu doskonale oddającym ducha naszej fajkowej manii. Nieco ponad tydzień przed zlotem, do programu spotkania doszedł jeden ważny punkt – I Prawdziwy Konkurs Palenia Fajki Na Czas, co (wraz z informacją o przybyciu kilku osób spoza stolicy) przeobraziło plener fotograficzny we wspomniane wcześniej fajkowe święto.
Niestety, im bliżej było do spotkania, tym więcej czarnych chmur zbierało się nad naszą inicjatywą. Od razu po ogłoszeniu wstępnej listy osób, trzeba było wykreślić z niej Pawła (yopas), który w dniu pleneru miał być na rodzinnych wczasach. Później (co dla mnie osobiście było dużą stratą) wyłamał się Emil (Rheged) z towarzyszką oraz Jarek (Heretico), również z partnerką. Skomplikowało to pierwotny plan, gdyż para ta miała pomóc kilku osobom przemieścić się ze stolicy do Otwocka. Sytuację nieco poprawił Bartek (Ben), który w ostatnich dniach, na przekór poprzednikom, dopisał się do listy.
Niestety, tydzień przed zlotem niezapowiedzianie ubyło nam głównego organizatora naszego przedsięwzięcia – Jacka (jalens). Podejrzenia padły na zdrowie, bo chyba nic innego nie mogło w stanie odciągnąć prowodyra imprezy od jej opuszczenia… Pewność o prawidłowym przebiegu naszej inicjatywy została mocno zachwiana…
Niemal jak owce bez pasterza siedzieliśmy i nie wiedzieliśmy, co robić. Wraz z Bartkiem miałem nocować u Jacka (gdyż przybywaliśmy tam z miast odległych o ponad 400 kilometrów), co w obecnej chwili stawiało na włosku również naszą obecność. Na szczęście z pomocą przybył Jan (JSG) deklarując, że gdzieś nas upchnie na dwie noce w swoim mieszkaniu. Sprawa samego Pleneru wciąż jednak pozostawała pod znakiem zapytania i tak w sumie pozostało do właściwego dnia…
27 sierpnia, czyli w dzień poprzedzający nasz zjazd, wyruszyłem pociągiem TLK z Wrocławia ku Warszawie. W tym samym momencie i tym samym środkiem lokomocji, lecz już ze Szczecina, wyruszał Bartek. Odległość to nic dla telefonu, jak się okazało. Dzięki rozmowom, czas zleciał.
Na miejscu znalazłem się dokładnie o godzinie 17:58 – trzy minuty spóźnienia, czyli łączny czas podróży wyniósł 6 godzin i 12 minut. Wysiadłem z pociągu prosto w tabun pasażerów. Jakoś przecisnąłem się przez tłumy w poszukiwaniu holu głównego, w którym miałem zamiar znaleźć informacje o numerze peronu, na którym miał wysiąść Bartek (który poinformował mnie wcześniej, że jego pociąg będzie opóźniony o pół godziny – w rzeczywistości było to zaledwie 15 minut). Zaraz po przywitaniu poczęliśmy zabijać czas poprzez szwendanie się po dworcu i okolicy, by ostatecznie wylądować w McDonaldzie i, pochłaniając parę burgerów, czekaliśmy na przyjazd Janka, który miał przybyć lada moment.
Po jego przybyciu, wieczór spędziliśmy w przytulnej knajpie, niejako należącej do kibiców warszawskiej drużyny futbolowej, ustalając (wraz z pozaforumowiczami: Fidelem i Gosią) plany na następny dzień. Stanęło na tym, że jeśli pogoda dopisze, to Plener się odbędzie. W przeciwnym wypadku dojdzie do zwykłego spotkania w którejś z warszawskich knajp.
Zanim się stamtąd ulotniliśmy, załapaliśmy się na dwa utwory szantowego zespołu Fidela, którego nazwy ni cholery nie mogę sobie przypomnieć…
Janek zabrał mnie i Bartka do siebie (po drodze zahaczyliśmy o trafikę na Wólczyńskiej, gdzie zaopatrzyłem się w dwie gliniane fajki). Mniej więcej do godziny trzeciej w nocy, spędziliśmy we trójkę czas na rozmowach.
Nadszedł właściwy dzień, a zaczął się on od pytania, które jeszcze wiele razy miało paść – co teraz? Jedno było pewne – pogoda nie dopisywała, trzeba było więc wymyślić nowe miejsce spotkania. Żeby nie siedzieć bezczynnie, ruszyliśmy w miasto. Janek zorganizował nam mały rekonesans po Warszawie – po śniadaniu w barze mlecznym spędziliśmy około dwie godziny na ukulturalnianiu się w Muzeum Narodowym, po czym spacerkiem doszliśmy do znanej kawiarenki-antykwariatu „Czuły Barbarzyńca”, gdzie miło spędziliśmy czas nad fajką i herbatą. Janek był w ciągłym kontakcie z innymi uczestnikami zaplanowanego spotkania. Wciąż jednak nie wiedzieliśmy, gdzie ono ma się odbyć…
Gorąca herbata zaczęła mnie rozleniwiać, więc ruszyliśmy w miasto. Spacer przez Rynek Mariensztatu, ulicę Podwale, która biegnie wzdłuż murów Starego Miasta, potem przez Nowe Miasto, park Traugutta (gdzie widzieliśmy fort tegoż). Kawałek dalej minęliśmy zaplecze stadionu Polonii Warszawa, a stamtąd już krótką drogą doszliśmy do dworca Warszawa Gdańska, gdzie czekał na nas Krzysztof (KrzyśT). Po paru minutach dołączył kolega Janka, Dziki. Było nas już zatem pięciu. Po drodze Janek dowiedział się, że w okolicach godziny osiemnastej obecny w stolicy będzie Tomek (tomasz_z).
Wylądowaliśmy w „Gnieździe Piratów”.
Na rozgrzewkę skręt z shagowego Mac Barena American Blend, by potem rozpocząć właściwy maraton fajkowy. Balkan Flake wkręcony w gliniankę. Krzysztof zaoferował SG Black Pigtail do spróbowania – tylko Jan się odważył. Teraz żałuję że i ja się nie skusiłem, choć tamtego wieczoru zupełnie nie miałem ochoty na mordowanie błędnika i zwracanie zjedzonego wcześniej kebabu.
Niedługo po tym dołączył do nas Fidel z Gosią, a po nich Tomasz z kompanem. Tomek, tak jak obiecał, przyniósł ze sobą swoją fajkową kolekcję. Mimo iż nie miał ze sobą wszystkich fajek, to i tak było na co popatrzeć i co pomacać. Chociażby opisywany na tym portalu Baldo Baldi – kawał wrzośca, cudownie usłojony, zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Przewinął się również przez moje ręce poker autorstwa Toma Eltanga – niesamowicie lekki, głęboko piaskowany, z bambusową wstawką. Najbardziej jednak spodobał mi się canadian Ashtona, bodajże Pebble Grain, jeśli mnie pamięć nie myli.
Wraz z fajkami z kolekcji, Tomek przyniósł ze sobą niektóre fajki własnego autorstwa, wśród których był między innymi ogromny chimney (który wg Janka był po prostu wielgachnym bilardem) oraz autograf. Ten drugi wywarł szczególne wrażenie na Fidelu i jego towarzyszce, co później zaowocowało zakupem.
Kolekcję Tomka przeglądaliśmy około godziny, a przynajmniej niemal tyle zajęło mi cieszenie oczu wspomnianym Ashtonem. Ciekawił mnie również jego bulldog Tsuge, ale niefortunnie był akurat w użyciu. Nie miałem sumienia przerywać Tomkowi palenia.
Rozmowy toczyły się nieustannie. W międzyczasie przenieśliśmy się na koniec głównej sali, koło drzwi sali bilardowej, gdyż obecne miejsce było dość blisko sceny, na której tego wieczoru miał grać jakiś zespół – stwierdziliśmy, że mogą skutecznie nas zagłuszać.
Co mnie trochę zaskoczyło w tych rozmowach? Rzadko padały tematy pozafajkowe. A gdy już się takie nam na język nawinęły, to prędko wracaliśmy do dysput o naszym hobby/nałogu/pasji. A fajki paliliśmy jak opętani. Gdyby to było możliwe, odpalalibyśmy jedną od drugiej. Pod koniec spotkania Janek przyznał się, że tego wieczoru puścił z dymem siedem nabić. Ja niewiele gorzej, bo sześć – glinianki kupione poprzedniego dnia były dość zajechane, gdyż paliłem w nich po dwa razy w odstępach może dwugodzinnych. Nie wiem czy taki wynik jest normą na takich spotkaniach – wszak to było pierwsze tego typu w moim życiu. I na pewno pozostanie niezapomniane – atmosfera wspaniała, towarzystwo wyborne… Ogólnie żałuję, że mieszkam tak daleko, bo na pewno starałbym się o kolejne spotkania przy fajce.
Jakoś po północy, wraz z Jankiem i Bartkiem opuściliśmy lokal i wróciliśmy do mieszkania. Wciąż byłem przepełniony pozytywnymi wrażeniami, które nie pozwalały mi potem zasnąć. Po powiedzeniu sobie dobranoc, rozmawiałem jeszcze przez chwilę z Bartkiem i… zapaliłem jeszcze jednego skręta z Mac Barena.
Za tych, którym nie udało się przybyć.
P.S. Konkurs w paleniu fajki na czas zmienił zasady: każdy nabił dowolną swoją fajkę i palił jak chciał – wygrywał każdy, któremu smakowało.
„Później wyłamał się Emil (Rheged) z towarzyszką (co dla mnie osobiście było dużą stratą i pozostawiło spory niedosyt)”
Przekażę towarzyszce ;)
Teraz to Ty mnie zabiłeś :P Poprawiłem nieco, cobyś sobie nie myślał za wiele.
I tak mi kobietę rozradowałeś ;)
Było mówić, że chcesz Pigtaila, wysłałbym ;)
No i nie napisałeś, że Tomek pysznościami częstował – przez niego moja siostra robi teraz rundy w Amsterdamie i szuka Glengarry Flake :)
A poza tym fajna relacja.
No ja to jakos inaczej pamietam,knajpa byla rugbistow, raczej graczy niz kibicow, zespol Fidela to jakos Zespol Dnia Poprzedniego (chyba) czuly to ksiegarnia, antykwariaty byly w BUW, nie chcieliscie ogladac krzyza, starowka to frazes, fort widzielismy bo kiedys byla tam fajna knajpa, ale zamknieta.
Siedem to all day long, bo ja pani kierowniczko pale non stop. A ten swinski ogon nie byl taki znowu mocny.
Smutno bedzie moim fajkom ze nie zrobily na was wrazenia, moze nie sa tak wysmienitych producentow jak Tomka, ale kazda ma swoja historie.
Jak juz pisalem gdzie indziej, bylo fajnie, nieobecni maja czego zalowac.
Specjalnie dla Ciebie mogę napisać artykuł o tym, jak to widok Twojej kolekcji wpłynął na moją :)
Tak zobaczylem fragment tej odpowiedzi na glownej i pierwsze co mi przyszlo do glowy:
„specjalnie dla ciebie moge napisac artykul o tym jak to bylo na prawde”
Aż takiej konspiry tu nie urządzam ;)
Mój nowy nabytek niech będzie dowodem na wyzbycie się fragmentów owej. Tak czułem Alan, że chcesz „ujednolicić” czy uszlachetnić swój zbiór, innego wytłumaczenia nie potrafiłem znaleźć.
Inaczej – ja dalej nie mam jakiegoś ścisłego kierunku swojej kolekcji. Po prostu u Janka zobaczyłem parę kształtów na żywo, które bardzo mi się spodobały – stąd zmiany.
Veto! Bez „was” mi tu, panie dziejku, Alan nie konsultował ze mną swego sprawozdania, jeśli nie liczyć upewniającego zapytania o kilka imion, które i tak dobrze zapamiętał. ;)
Na mnie zrobiły jak najlepsze wrażenie – zwłaszcza, że mówiłeś o nich więcej i jakoś cieplej, niż Tomek, no i okoliczności były kameralnie sprzyjające.
A gdyby Alan pytał mnie o wrażenia, to nie pominąłby ścieżki narratorskiej, którą zapewniłeś nam w Muzeum Narodowym – nawet jeśli wewnętrznie targały Tobą nudności, bo tam kiedyś nieledwie mieszkałeś. ;) No i dowiedziałem się, że chore topole w pobliżu mojego domu (bo mieszkałem kiedyś na ulicy Topolowej, która zwała się tak nie od parady) były bardziej interesujące, niż mógłbym przypuszczać. Poznaliśmy też nowe zastosowanie rurek termokurczliwych, które bardzo sobie chwalę.
A, co mi tam, niech stracę.,, polubiłem też lokale szantowe. :)
Czyżby rurki termokurczliwe będące alternatywą dla amerykańskiego „rubber pipe bits”? Jeżeli tak, proszę o więcej danych, jak jest z trwałością i jak to „zgrzać” nie posiadając specjalnej suszarki, a nie ryzykując zapalniczką? Jeżeli to nie o takie rurki się rozchodzi, to przepraszam. :)
Nie do końca, chodzi o łagodzenie końcówek w gliniankach.
A co do twojego problemu w jednym z filmików, nasz szwedzki kolega:
http://www.youtube.com/user/Flieger671
podaje bardzo proste i praktyczne rozwiązanie, nie pamiętam w którym, musisz poszukać na własną rękę.
Dzięki Janku, kolejny pozytywnie zakręcony youtube-owicz dodany do listy :) a’propo rurek termokurczliwych, bezpośredni odnośnik: http://www.youtube.com/watch?v=mSCCBd_djI4 W zbiorze filmów Fliegera znaleźć można też patent z grubą przeźroczystą izolacją, ten jednak wydaje się ciekawszy, wygodniejszy i wyglądający dużo lepiej. Przetestowałem wczoraj nad kuchenką gazową, dzięki większej powierzchni grzewczej rurka pięknie się dopasowała i wygląda niczym fabryczny patent ;) Faktycznie, początkowo nie jest zupełnie obojętna smakowo, ale po potraktowaniu wódką daje radę. Polecam fajczarzom lubiącym palić bez użycia rąk, ale mającym problem z „nie zagryzaniem” świeżo odrestaurowanych ustników :)
Ja myślałem raczej o tym z przewodem paliwowym, czy rurką do gąsiora, nie pamiętam co on tam pokazywał. Wydaje mi się że lepiej spełnia swoje zadnie bo jest od rurki termokurczliwej bardziej miękka, elastyczna.
Rurki termokurczliwe móżna zaciskać we wrzątku, To chyba najbezpieczniejszy dla ustników sposób. chyba ze sie utlenią, trzeba by przetestować.
Przetestowałem rurki termokurczliwe na kilku fajkach, komfort, spasowanie – rewelacja, po uprzednim wypłukaniu w zimnej wodzie nie dają żadnego obcego smaku. Chciałoby się powiedzieć: ideał, niestety nie. W zasadzie jest daleko od ideału, z ciekawości zdjąłem jedną rurkę po ok 5 paleniach. Pomimo szczelnego dopasowania pod rurką zebrała się wilgoć (2 dni od ostatniego palenia). Domyślam się, że dla ebonitu może być to zabójcze. Z jednej strony brak narażenia na promienie UV, z drugiej ponadprzeciętna wilgotność. W tym momencie skłaniam się ku patentowi, który po paleniu można zdjąć, wyczyścić i założyć przed następnym. Ba! skłaniam się do braku patentów i potraktowania raz w miesiącu ustnika pastą Savinelli do ebonitu, która w walce z małymi ryskami czyni cuda.