Dużo czasu zajęło mi oswojenie się z myślą, że, prędzej czy później, będę musiał wypełnić daną wcześniej obietnicę i napisać coś o tytoniu, który mi podarowano. Czytając raczej sceptyczne wypowiedzi na jego temat doszedłem do wniosku, że przecież aż tak źle być nie może, bo nawet najtańszy, najpaskudniejszy, ociekający lepkim syropem aromat jest “jakiś”. Tymczasem pod adresem Stokkebye Cherry raz po raz padały określenia “nijaki” i “bez smaku”. Nieświadomy tego co robię, być może przez resztkę buntowniczości, która jeszcze czasami przeze mnie przemawia, stwierdziłem, że coś z Szanownymi Fajczarzami musi być nie tak i ich wysublimowane podniebienia siłą rzeczy nie będą w stanie wyczuć nic interesującego w “wiśniowej aromatówce”. W odpowiedzi, co mnie nieco zaskoczyło, nie zostałem zrugany i zgnieciony jak pet w popielniczce. Przeciwnie, zaproponowano mi resztkę resztki próbki, z której kilka osób przede mną próbowało wycisnąć coś niezwykłego. Tutaj moje podziękowania należą się @zrg, który, jak to ładnie ujął, “nakręcił mi bobków” i posłał wspomnianą wisienkę wraz z kilkoma innymi ciekawostkami.
I tak tytoń ten przeleżał u mnie czas jakiś, zamknięty w nieszczelnej puszce po Ennerdale, zawinięty jednak w szczelnego “bobka” z folii, aż doczekał się, na moje nieszczęście, pierwszego dziś nabicia. Dlaczego nieszczęście? Ano dlatego, że zupełnie nie wiem co odkrywczego mógłbym na jego temat napisać. Ale po kolei.
Jak nam powtarzały matki, a im ich matki, a ich matkom – ich matki, najważniejsze jest pierwsze wrażenie. Od niego zależy, czy będziemy w ogóle mieli ochotę nawiązywać jakąkolwiek głębszą znajomość. I tutaj pierwsze wrażenie okazało się całkiem pozytywne. Nie będę udawał, że umiem odróżnić Burleya od Virginii, Latakię od Black Cavendisha i Orientala z Turcji od tego, hodowanego kątem przez Łysego w garażu, jedynie patrząc na nie. Nie twierdzę bynajmniej, że zupełnie nie interesuje mnie co palę, przeciwnie. Moje krótkie doświadczenie mówi jednak stanowcze “nie” rozpoznawaniu i nazywaniu przeze mnie odmian tytoniu przy kierowaniu się jedynie wzrokiem. Jest to więc “Tytoń” (tobaccoreviews podpowiada, że Cavendish), w kolorach od żółtobrązowego, do ciemnobrązowego, przybrany w formę ready rubbed.
Następne, co niejako zbadało się samo, to zapach. Kwaśnawy, owocowy, który nazwałbym wiśnią tylko dlatego, że przypomniał mi zapach cukierków w kształcie wisienek, na plastikowych łodyżkach, przywożonych z Niemiec przez mojego wujka, kiedy ja nie wiedziałem nawet, gdzie taki kraj leży – zresztą i tak liczyły się wtedy tylko “kirśbonbony”. Zapach więc, choć całkiem przyjemny, odrobinę jednak daje cukierkowatością.
Do nabicia wybrałem maleńką wrzoścówkę, przeznaczoną do aromatów. Uznałem również, że testowana przeze mnie ostatnimi czasy metoda “grawitacyjna” nabijania tychże będzie najskuteczniejsza. Bez upychania, bez wkręcania – wsypuję po sam rim i lekko stukam palcem, aż się samo ułoży – i zabieg ten powtarzam, aż do skutku.
Pierwsze odpalenie – długo, dokładnie, kilka głębokich pyknięć, później chwila przerwy, przytarcie kołeczkiem tego, co wystaje i “odpalenie właściwe” – również długo i dokładnie. W tym momencie zaczęło we mnie narastać pewne uczucie, które pogłębiało się z każdym kolejnym pociągnięciem. Doszedłem mianowicie do wniosku, że się wygłupiłem. Niezależnie od tego jak wolno, szybko, delikatnie, czy mocno bym nie ciągnął, ten tytoń naprawdę okazywał się być nijaki. W dodatku gasnąc raz po raz, jedynie utwierdzał mnie w moim wcześniejszym przekonaniu. To gaśnięcie na pewno było spowodowane brakiem wprawy z mojej strony. Sprawiało jednak, że delikatna z początku frustracja przerodziła się w coś, co nazwałbym przemożną chęcią udowodnienia samemu sobie, w jak wielkim jestem błędzie. Nic z tego. Choć, przy ekstremalnych zaciągnięciach i chmurach gęstych jak para z chłodni kominowej, udało mi się w końcu wyczuć coś interesującego, mianowicie smak wiśniowej pestki – i to całkiem naturalny, to jednak zdarzyło się to zaledwie kilka razy, a “spalony cukierek” ostatecznie i tak psuł całe wrażenie.
Podsumowanie będzie przykre i brutalne. Mimo, że bardzo się starałem, zmuszony jestem przyznać rację kolegom fajczarzom i ze spuszczoną głową potwierdzić, że Stokkebye Cherry naprawdę jest nijaki. Nie zachwyca ani smakiem, ani kulturą spalania. Trudno nawet powiedzieć, że posiada jakąś moc, bo w moim odczuciu nie ma jej wcale. Żeby jednak nikt nie powiedział “a nie mówiłem?”, z czystej złośliwości zrzucam całą winę na swoją nieumiejętność palenia i być może wrócę do niego kiedyś.
No i bardzo ładnie. Pierwsze psy za parkan… czy jakoś tak.
Też kiedyś mocno wiśniowego grala poszukiwałem i mogę Ci powiedzieć dwie rzeczy:
– najlepsza w smaku i słaba w witaminę N, to Captain Black, Black Cherry.
– najgorsza, szczypiąca w język, gorąco się paląca i zalewająca kondensatem to Alsbo Cherry.
Twoja buntownicza natura, pewnie zaraz Cię popchnie w kierunku drugiego wymienionego przeze mnie tytoniu. Trzymaj się jednak od niego z daleka.
Pozdrawiam serdecznie.
Zaskoczę Cię – Alsbo Cherry mam i zdarza mi się zapalić, kiedy mam ochotę na trochę chemii. W dodatku nie jest tak zły, jak go piszą niektórzy. I da się spalić do szarego popiołu, bez kondensatu!
Czyli łańcuszek nadal funkcjonuje :) A wszystko zaczęło się w stolicy u kolegi Macieja (to tak dla porządku).
Przede wszystkim gratuluję debiutu portalowego. No a co do wisienki… hmmm po raz kolejny przytoczę bardzo trafne stwierdzenie kolegi @zrg:
„Wiśnia jest wiśnia” :)
pozdrawiam
A nie mówiłem? ;)
PS Dla porządku ja dostałem od @pigpena :)
PPS To staje się jeden z najbardziej gruntownie zbadanych tytoni na tej stronie :)
Mi cherry kiedyś smakowało, ale obecnie niestety, nie bardzo. Za to przeprosiłem się z Navy Flake. Do jego „zwykłości” trzeba chyba dorosnąć… Więc dorastam. Obecnie systematycznie :)
Z tego co dane mi było zapalić to PS LNF znajduje jako jeden najbardziej komfortowych a do tego wyważonych (czyt: smacznych bo nie speriqczonych do przesady ) Va/Pq
Mam podobne wrażenia. Pali się równo, w oczuciu to „sam tytoń”. Problem jest tylko taki, że w połowie fajki gasnie. Ale to przecież żaden problem, rozpalic cybucha od nowa, albo „dbac o żar”. Ja ten tyton dopalam do połowy, potem drugi raz odpalam. Bardziej ostroznie, żeby nie gryzł. pociagam wolniej i jest OK.
Ale mozna do sprawy podejść inaczej: ładuje dużą fajkę. Wypalam jakieś 3/5, reszta na śmietnik. Na bogato.