Zaczęło się od ochoty na kawę. Potem naszła zachcianka na coś słodkiego. Zdaję sobie sprawę z istnienia powiedzenia, że kawa nigdy nie jest za mocna ani za słodka, jednak popieram tylko jego pierwszą część. Stwierdziłem jednak, że ze słodyczy to najbardziej lubię tytoń, zatem wygrzebałem z humidora próbki świątecznych „cukierkowości”. Choć już tego typu tytoni nie palę, to dobre wspomnienie po Petersonie XMAS 2009 zrobiło swoje i skusiłem się na edycję 2011.
Wspomnienia wspomnieniami, ale jednak smaki się zmieniają, czego jestem żywym przykładem. Nie tak dawno namiętnie spopielałem mieszanki z latakią, co jakiś czas ćmiąc aromaty typu duńskiego, a od ponad roku jestem zdeklarowanym fanem virginii (również tej perfumowanej, ale już po angielsku), więc dzisiejsze podejście do syropowatego Petersona odbyło się z pewną dozą obawy…
Nie bez powodu – po wyjęciu tytoniu z woreczka przywitał mnie mocny, nieco mdły zapach aromatyzacji. Czyli jednak odwykłem. Plus taki, że nie świdrował nozdrzy aż po same zatoki. Wilgotność była w sam raz, więc załadowałem do mojej pierwszej fajki – mało pojemnego, gruszkowego churchwardena Mr Bróg (jakby było się czym chwalić…).
Rozpala się bajecznie łatwo i nie rozgrzewa fajki – przynajmniej na początku. Gdy się lekko przeciągnie, wszystkie smaki giną. A smakuje to, na pierwsze wrażenie – owocowym jogurtem. Raczej z tych leśnych. Producent wspomina o aromacie cynamonu, toteż jako maniak tej przyprawy zacząłem się takowego akcentu doszukiwać – i faktycznie, jest, pojawiający się co jakiś czas. Można powiedzieć, że stał obok.
Palenie nie sprawia problemów, może z wyjątkiem jednego – nawet jak na wspomnianą fajkę, Peterson XMAS spopielił się wyjątkowo szybko. Zgasnąć nie da rady, bo po prostu nie zdąży, za to przy uważnym paleniu smak potrafi się utrzymać do dna i nie zobaczymy mokrego korka na dnie.
Moc? Nie ma co ukrywać – zerowa. To typowy deserek do słodzenia i pachnienia, nie Tytoń dla nałogowca. Jak ktoś takie preferuje, jest to pozycja warta uwagi.
Co ja palę?